Jego kariera od ponad dziesięciu lat rozwija się modelowo. Filip Komorski w Polsce hokejowo osiągnął prawie wszystko, a że ambitny z niego typ, to rusza do Czech walczyć o kolejne marzenia.
Patryk Rokicki, TVP Sport: – Czy 29 marca 2018 roku to najważniejsza data w twojej karierze?
Filip Komorski: – Z pewnością zdobyłem wtedy najważniejszą bramkę. Strzeliłem gola Katowicom w dogrywce i przesądziłem o upragnionym, mistrzowskim tytule GKS Tychy. To było spełnienie moim marzeń. Gdy w 2012 roku przenosiłem się z pierwszoligowej Legii Warszawa do Katowic, to mistrzostwo wydawało się strasznie odległe, ale z roku na rok zbliżałem się do niego. Dwa pierwsze finały z Tychami przegrałem, ale po wspomnianym golu zaczęła się nasza seria trzech złotych medali. Mam jednak nadzieję, że ta najważniejsza data w karierze jeszcze przede mną, np. w sierpniu br. na finałach kwalifikacji olimpijskich w Bratysławie.
– 29 marca 2018 to także ważna data dla mnie. Morze emocji na komentatorskim stanowisku.
– Pamiętam dokładnie wszystkie twoje słowa, bo nie wiem ile razy już to oglądałem. Gdy mam gorszy dzień, to włączam sobie tę bramkę i od razu jest mi lepiej.
– Patrząc na twoje hokejowe CV widać nieustanny progres. Masz dobrego menedżera?
– To zasługa przede wszystkim moich "menedżerów" rodzinnych, którzy właściwie mi doradzają w kluczowych momentach. To oni nauczyli mnie, żeby coraz wyżej zawieszać sobie poprzeczkę. Moją filozofią życiową jest nieustanny rozwój. Kilka razy w karierze stałem na rozstaju dróg. Najpierw w 2012 roku. Grałem półamatorsko w I lidze w Legii. Byłem po pierwszym roku studiów, zacząłem pracować i nagle pojawiła się propozycja z Katowic, z Ekstraligi. Było nieco łatwiej podjąć decyzję, bo podobną ofertę dostał Mateusz Bepierszcz. Samemu nie wiem, czy bym się zdecydował. Kolejny spory dylemat miałem dwa miesiące temu. Tychy traktuję jak swój dom. Grałem w GKS przez sześć sezonów i zdobyłem w Polsce wszystko, co było do zdobycia. Tu półtora roku temu urodził się mój syn Gabryś.
– Ale pojawiła się ciekawa oferta z Czech, z Frydka-Mistka, z widokami na mistrzowski Trzyniec.
– No właśnie. Mam blisko trzydzieści lat i może to być ostatnia szansa na hokejowy rozwój. Już rok temu prowadziliśmy wstępne rozmowy, ale wówczas uderzył koronawirus i nie doszło do konkretów. Teraz temat wrócił. Transfer pilotował mój były kolega klubowy z Tychów Michael Kolarz. Na szczęście znów nie byłem sam, bo mój dobry kolega Bartek Ciura dostał podobną ofertę. Wzajemnie się nakręcaliśmy i podjęliśmy wyzwanie. Skoro jest szansa, to wolę spróbować niż żałować do końca życia i zastanawiać się - co by było, gdyby... I liga czeska to duże wyzwanie i krok naprzód, co potwierdzają mecze sparingowe pomiędzy drużynami PHL i zaplecza Tipsport Extraligi. Dodatkowo będzie jeszcze z nami Alan Łyszczarczyk, a w Trzyńcu gra przecież Aron Chmielewski. Traktuję mój transfer jako "półschodek" do góry w mojej sportowej karierze. Z Frydka-Mistka jest znacznie bliżej do najlepszych czeskich klubów niż z polskiej ligi. W poniedziałek meldujemy się w Czechach. Przez pół miesiąca będę dojeżdżał z Polski. Od czerwca razem z żoną Sylwią, która bardzo mnie wspierała przy podejmowaniu decyzji, i synkiem Gabrysiem zamieszkamy za południową granicą.
– To nie jest twój pierwszy zagraniczny wyjazd. W 2010 roku razem z kilkoma polskimi zawodnikami wyjechałeś do kanadyjskiego Powassan Dragons.
– To też nie była łatwa decyzja. Skończyłem właśnie liceum, zrobiłem maturę. Wszyscy moi znajomi, w tym przyszła żona szli na studia. Jednak pojechałem. Motorem napędowym wyjazdu był mój świętej pamięci Tata. Zabrał mnie na testy do Sosnowca, a potem namawiał, że takiej szansy nie można zmarnować. Drużyna z Powassan funkcjonowała w systemie "pay to play", czyli moja rodzina dokładała do interesu. Byłem tam pół roku. Przyjechałem w grudniu na MŚ do lat 20 i zostałem już w Polsce. Miałem przekonanie, że wyjazd do Kanady był fatalny, a pieniądze zostały wyrzucone w błoto. Tymczasem po Nowym Roku w trzynastu meczach Legii zdobyłem aż czterdzieści dziewięć punktów. Czyli jednak ta Kanada na coś się przydała. Te statystyki zwróciły uwagę klubów z ekstraklasy.
– Niebagatelną rolę w twojej karierze odegrał zapewne także dziadek Włodzimierz, legenda hokejowej Legii w latach 60. i 70..
– Bez dwóch zdań. Pierwsze kroki na lodzie stawiałem oczywiście pod jego okiem. Prowadził na Torwarze grupę młodzieżową w Damisie Warszawa i zabierał wnuka-przedszkolaka ze sobą. Pamiętam, że na początku dreptałem na łyżwach popychając krzesełko, bo pingwinków znanych z obecnych ślizgawek jeszcze nie było. Spędzałem dużo czasu na lodowisku i myślałem, że to standard. Poszedłem jednak do szkoły podstawowej i doznałem szoku. Okazało się, że jestem tam jedynym hokeistą.
– Czy obecnie nadal dużo rozmawiasz z dziadkiem o hokeju?
– Dzwoni po każdym meczu. To bardzo miłe. Wciąż żyje hokejem i ma ogień w oczach, gdy o nim opowiada. Nagrywa moje mecze, także te z TVP Sport. Jak tylko pojawię się w Warszawie, to je wspólnie przeglądamy. Babcia też dobrze to rozumie, bo uprawiała z sukcesami szermierkę. Oglądają co tylko się da z moim udziałem, także transmisje pay-per-view.
– A Ty miałeś okazję obejrzeć jakieś archiwalne fragmenty meczów dziadka?
– Szczerze mówiąc niestety nie. Wielokrotnie przeglądaliśmy za to wspólnie jego hokejowe pamiątki: puchary, medale, odznaki i teczki z wycinkami prasowymi. Pamiętam jeden z tytułów: Komorski-Cortina 5:0, jak strzelił Włochom pięć goli. Niezły był z niego kozak. Gdy serwis legionisci.com szykował z nim wywiad, to odpowiedzi na piętnaście pytań przygotowaliśmy ze dwa dni przeglądając domowe archiwum.
– Na koniec porozmawiajmy o reprezentacji, której jesteś ważnym ogniwem. Czy dużo się zmieniło, gdy Tomka Valtonena zastąpił Robert Kalaber?
– Tomek Valtonen był fantastycznym trenerem. To przecież pod jego wodzą niespodziewanie wygraliśmy kwalifikacje olimpijskie w Kazachstanie. Miał bardzo charakterystyczny styl pracy, otwarty na zawodnika. Często mówiło się do niego po imieniu. Trenerem Kalabera też bardzo cenię. To typ bardziej surowego trenera, ale od pierwszego zgrupowania, w lipcu ubiegłego roku, czuje się jego wizję związaną z sierpniowym finałem kwalifikacji olimpijskich. Gramy defensywnie licząc na kontry, bo ze Słowacją, Austrią czy Białorusią nie mamy większych szans w otwartej walce. Nawet gdy mierzymy się z nieco słabszym rywalem, jak np. Estonia, to trener i tak wymaga, by system gry był zbliżony do tego, którym zagramy w Bratysławie.
– Od 15 maja reprezentacja zagra na mocno obsadzonym turnieju w Lublanie, ale bez Ciebie w składzie.
– Tak, ale byłem w stałym kontakcie z trenerem Kalaberem i team leaderem kadry Leszkiem Laszkiewiczem. Sztab reprezentacji miał spory dylemat czy mam jechać, ale ostatecznie uznano, że skoro długo nie byłem już na lodzie, to nie będą ryzykować moim zdrowiem. Zwłaszcza, że zaraz jadę do Czech. Poza tym byłoby to nie fair wobec młodszych zawodników, którzy od początku walczą ciężko na zgrupowaniu o miejsce w kadrze. W wakacje, przed Bratysławą, będę oczywiście do dyspozycji.
– Jesteś jednym z najskuteczniejszych aktualnych reprezentantów, czyli gra dla Polski dodaje Ci skrzydeł.
– Zdecydowanie tak. To taki dodatkowy kopniak motywacyjny. Z orzełkiem na piersi reprezentujesz cały naród. Widzisz biało-czerwoną flagę i słuchasz Mazurka Dąbrowskiego. Cudowne chwile.
– Pozostaje mi tylko życzyć trzech Mazurków w Bratysławie. Dziękuję za rozmowę.
– Dzięki, oby zdrowie dopisywało, bo ono jest najważniejsze. O resztę będziemy walczyć.