W grudniu szefowie Borussii Dortmund powierzali zespół Edinowi Terziciowi świadomi tego, że może nie nauczy zawodników lepiej grać w piłkę, ale przynajmniej tchnie trochę ognia w rachityczną grupę ludzi. Okazało się jednak, że mający chorwackie korzenie szkoleniowiec nie tylko potrafi nakręcić piłkarzy, ale też poustawiać ich na boisku i wydobyć skrywany dotąd potencjał.
NIEUNIKNIONE ZWOLNIENIE
Lucien Favre tak naprawdę nigdy zaufania działaczy Borussii nie zdobył i właściwie od jego pierwszego dnia pracy na Signal-Iduna Park było dość oczywiste, że... w końcu zostanie zwolniony i prawdopodobnie odejdzie w niesławie. Szwajcar trafił do Dortmundu, bo zasłużył na to świetną pracą wykonaną w Moenchengladbach i Nicei, ale nawet te dwie przygody nie pozwoliły mu zerwać z łatką fajtłapy. Już ponad dekadę temu Dieter Hoeness mówił, że Szwajcar umarłby z głodu w markecie, bo prędzej zagłodziłby się na śmierć, niż wybrał który ser i kiełbasę kupić na kolację. I choć tamta metafora ma już swoje lata, to wciąż jest aktualna. Doświadczony szkoleniowiec uchodzi bowiem za fachowca w swojej dziedzinie, daje gwarancję przyjemnej dla oka gry, wyników co najmniej dobrych i rozwinięcia umiejętności indywidualnych zawodników, ale nie daje za to gwarancji pucharów. A te są w futbolu najważniejsze. Kibice nie będą świętowali na ulicach rekordu strzeleckiego napastnika, koronkowych akcji, które zobaczyli w sobotnie popołudnie oraz płynnego przejścia z ustawienia 4-2-3-1 na 3-4-3. Chcą trofeów, a Favre nie za bardzo potrafi je zapewnić. Ostatnie znaczące meble do prywatnej gabloty wrzucił jeszcze gdy pracował w ojczyźnie i w latach 2006-07 dwukrotnie sięgał po mistrzostwo kraju. Od tamtego czasu tylko raz miał powód do świętowania, gdy przed dwoma laty pokonał w meczu o Superpuchar Niemiec Bayern Monachium. Na jego nieszczęście te rozgrywki, ograniczone do jednego meczu między dwoma najlepszymi zespołami poprzedniego sezonu, traktowane są nieco z przymrużeniem oka.
Nie zyskał więc 63-latek miłości fanów, gdy w debiutanckim roku w Dortmundzie zdobywał wicemistrzostwo Niemiec, bo miało ono bardziej gorzki smak wywrotki na finiszu niż słodki dotrzymywania kroku Bayernowi Monachium. Nie wzbudził też zaufania drugi sezon pracy, gdy z Pucharu Niemiec odpadł w Bremie, z Ligi Mistrzów w Paryżu, a ligę zakończył z 13-punktową stratą do zwycięzcy. Cały czas coś. Były serie wyborne, pełne efektownych zwycięstw i popisowych spotkań, a za nimi przychodziły mecze przegrane w tak głupi sposób, że można było sobie wyrywać włosy z głowy. Gdyby jednak te włosy Favre rzeczywiście sobie wyrywał, gdyby biegał przy linii, irytował się, starał się odwrócić losy tych spotkań nie tylko korektami taktycznymi, ale też zachowaniem, wówczas może i zachowałby posadę nieco dłużej. Ale w Dortmundzie wszyscy mieli już dość szwajcarskiego stoika, który na niepowodzenia reagował co najwyżej wybałuszeniem oczu i sięgnięciem po notes. Nad Signal-Iduna Park wciąż krąży bowiem duch Juergena Kloppa i na trybunach są nawet w stanie pogodzić się z porażką, byle była to porażka w jakimś stylu, poniesiona po walce. Za kadencji Szwajcara za dużo było porażek nijakich. Nie byłoby nawet przesadą stwierdzenie, że Favre nie został zwolniony za to, że przegrywał, tylko... jak przegrywał.
WULKAN EMOCJI
W połowie grudnia szefowie Borussii znaleźli się więc w położeniu niewartym pozazdroszczenia. Zespół był właśnie po żałosnym 1:5 z beniaminkiem ze Stuttgartu i to na własnym stadionie. W lidze plasował się na piątej pozycji i zaczął tracić kontakt ze strefą dającą awans do Ligi Mistrzów. Stało się jasne, że ze Szwajcarem trzeba się rozstać i tak też zrobiono, natomiast problem pojawił się, gdy przyszło wymyślić jego następcę. Rynek nie sprzyjał bowiem szaleństwom, wolnych było co prawda kilku klasowych szkoleniowców, ale trudno było oczekiwać, że taki Ernesto Valverde czy Luciano Spalletti zgodzą się na rolę strażaków i podpiszą raptem kilkumiesięczną umowę. Z drugiej strony flirtowano już z Marco Rose z Gladbach, ale ten przecież nie mógł w środku sezonu porzucić pracy na Borussia-Park i odejść do ligowego rywala. Trzeba było więc szukać opcji awaryjnej, krótkoterminowej, a przy tym... gwarantującej jakość. Takiej, która dźwignie zespół i awansuje z nim do Ligi Mistrzów.
Postawiono na Terzicia. Był akurat pod ręką, znał klub i piłkarzy. Urodził się 30 kilometrów od Dortmundu, więc od 9. roku życia ojciec co drugi weekend zabierał go na stadion. Dorastał jako kibic BVB i choć potem jego ścieżka zawodowa przeprowadziła go przez Stambuł i Londyn, gdzie był prawą ręką Slavena Bilicia, ostatecznie wrócił do Zagłębia Ruhry i ukochanej Borussii. W CV ma pracę w roli skauta w sztabie Juergena Kloppa, prowadzenie drużyn młodzieżowych, rolę analityka i ostatecznie asystenta Favre'a. Z tej dwójki to Szwajcar był tym dobrym policjantem, który na treningach tłumaczył zawodnikom, jak układać stopę podczas przyjęcia piłki i w jakiej odległości trzymać łokcie od tułowia, by szybciej biegać. Terzić uzupełniał go z kolei na płaszczyźnie mentalnej, bo jako ten związany emocjonalnie z klubem przeżywał wszystkie mecze i niepowodzenia za nich dwóch. Pod koniec ubiegłego roku uznano jednak, że czas dać mu większe pole do działania i powierzyć zespół do samodzielnego prowadzenia.
– Nie mam w dorobku 250 meczów w Bundeslidze, nie mogę stawiać żadnych wymagań. Nie spodziewałem się, że moja kariera tak się potoczy. Dla kogoś w moim wieku to niezwykła sytuacja – mówił tuż po zatrudnieniu. Czego więc oczekiwano? Ognia. Zapału. Emocji. Walki i charakteru. "Wychowany na trybunach dortmundzkiego obiektu Edin Terzić powinien obudzić klubowy romantyzm i energię, a jego wrzaski i wybuchowe reakcje mają spajać się z futbolem widowiskowym i ofensywnym" – pisaliśmy tuż po jego zatrudnieniu.
ODCIĘCIE OD PĘPOWINY
Początek był niemrawy. Terzić wygrał kilka spotkań, ale zaraz potem przyszedł kryzys. Ograć Wolfsburg i Lipsk, by potem zremisować z Mainz, przegrać z Bayerem i Gladbach? Och, to tak dobrze znany w Dortmundzie scenariusz. Ale właśnie dlatego zwolniono Favre'a, by się nie powtarzał, więc jeszcze pod koniec stycznia można było się zastanawiać, czy wierchuszka Borussii na pewno dobrze wybrała. Bliżej było do opinii o kolejnej wtopie i żółtodziobie wrzuconym na głęboką wodę bez koła ratunkowego niż do pochwał za przemyślaną i przytomną reakcję na kiepski początek sezonu.
Im dłużej jednak były pomagier Bilicia pracował na Singal-Iduna Park, tym częściej pokazywał, że nadaje się do tej roli. Wciąż zdarzały się co jakiś czas wpadki, ale najpierw stoczył wyrównany dwumecz z Manchesterem City (i to mimo mocnych ubytków kadrowych), a potem ustabilizował zespół na tyle, że ten wygrał sześć kolejnych i bardzo ważnych spotkań na arenie krajowej. W Bundeslidze odprawił między innymi wspominany Stuttgart, Wolfsburg i Lipsk, a na dodatek poradził sobie w półfinale Pucharu Niemiec z Lipskiem. Na dwie kolejki przed końcem sezonu Borussia wróciła do strefy dającej awans do Champions League, a w czwartkowy wieczór zmierzy się w finale DFB-Pokal z Bykami. A sam Terzić? Przede wszystkim spełnił oczekiwania na płaszczyźnie mentalnej. Rzeczywiście okazał się świetną odmianą po rozlazłym i apatycznym Favrze. W stylu Kloppa szaleje przy linii, pokrzykuje na piłkarzy, stara się non stop trzymać ich pod prądem i nakręcać do gry. To odbija się na statystykach, bo jego zespół biega szybciej i intensywniej niż zespół Szwajcara, nawet jeśli nie idzie mu piłkarsko, nawet gdy akcje się nie zazębiają, a atakującym brakuje wykończenia, punkty wyszarpują zaangażowaniem. Ze Szwajcarem takie mecze jak w ubiegły weekend z Lipskiem Borussia przegrywała, bo po dwóch gongach nadstawiała policzek i otrzymała kolejny, już nokautujący. Z żywiołowo reagującym Terziciem nie tylko otrzepała się i nawiązała walkę, co sama ruszyła z natarciem i zgarnęła trzy punkty.
Ale sprowadzanie pracy 38-latka do płomiennych wywodów motywacyjnych byłoby krzywdzące. Bo Terzić pokazuje, że ma pojęcie o futbolu. Odkurzył Łukasza Piszczka i nie bał się postawić na niego kosztem znacznie młodszego Thomasa Meuniera. Wydobył potencjał z Mahmouda Dahouda, co nie udawało się żadnemu trenerowi od czasów pracy w Dortmundzie Thomasa Tuchela. Nie miał obiekcji, by dać szansę debiutu Ansgarowi Knauffowi, który zrewanżował mu się golem na wagę zwycięstwa w wyjazdowym meczu z VfB. Doprowadził do wysokiej formy Jadona Sancho, tchnął życie w kapitana Marco Reusa, który wydawał się już stawać po drugiej stronie piłkarskiej rzeki. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że wbrew wcześniejszym ustaleniom może po sezonie iść na swoje. Planowano, by latem znów wrócił do roli asystenta, tym razem w sztabie Marco Rose. Radzi sobie jednak tak dobrze, że według niemieckich mediów (między innymi według "Bilda") jego zatrudnienie rozważają działacze Eintrachtu Frankfurt i Bayeru Leverkusen, czyli drużyn mierzących w najwyższe lokaty. A i sam działacze zaczynają sobie chyba zdawać sprawę, że trzymanie go w sztabie jako co najwyżej pomocnika kucharza nie jest dobrym pomysłem. To mogłoby rodzić niepotrzebne spekulacje i blokować rozwój utalentowanego trenera. Nie jest oczywiście powiedziane, że Terzić będzie kiedyś wielkim fachowcem, być może w czwartek przegra w finale Pucharu Niemiec, ostatecznie nie awansuje do LM. Ale jak na razie istnieje spora szansa, że ryzykowny eksperyment nie tylko zda egzamin, ale przerośnie oczekiwania i osiągnie nadzwyczajnie dobry rezultat. A sam zainteresowany już bardzo dużo zyskał, jest wygranym tego okresu i nadchodzi chyba czas, by przeciąć zawodową pępowinę, która od lat łączyła go z BVB.