{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Lekkoatletyka. Paweł Wojciechowski: gdy brałem tyczkę do ręki, pojawiał się strach przed skakaniem
Filip Kołodziejski /
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Z tego założenia wychodzi Paweł Wojciechowski. Mistrz świata w skoku o tyczce z 2011 roku ma za sobą najtrudniejsze chwile w karierze. Dopiero dwa lata po zmianie trenera coś zatrybiło w ich współpracy. 31-latek wie, że o medal igrzysk olimpijskich będzie trudno, ale nie rezygnuje z marzeń. W rozmowie z TVPSPORT.PL przybliżył odczucia na temat ostatnich miesięcy.
Miotacze na swoim. Polscy lekkoatleci uszyli sobie stroje, bo musieli
Czytaj też:

Caster Semenya skazana na prace społeczne
Nie krył rozczarowania występami w ostatnich miesiącach. Po śmieci trenerem Wiesława Czapiewskiego przechodził najtrudniejszy okres w seniorskiej karierze. Po kilku tygodniach "załamania" zdecydował się rozpocząć współpracę z nowym szkoleniowcem. W 2019 roku zdobył złoto Światowych Igrzysk Wojska w Wuhan (5,60 metra), ale od tego momentu jego rezultaty były jak sinusoida. Zawiódł występami w hali, gdzie nie zakwalifikował się do finału Halowych Mistrzostw Europy w Toruniu. Podkreśla jednak, że burzliwy etap w karierze jest już za nim. Podjął ryzyko w sezonie olimpijskim, które ma się zwrócić za kilka tygodni.
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL: – Najgorsze już za panem?
Paweł Wojciechowski, mistrz świata w skoku o tyczce z 2011 roku: – Wszystko zaczyna wracać na właściwy tor. Zaczyna się w miarę przyzwoite skakanie. Zmieniłem tyczki. Ruszyłem się z miejsca.
– Zgrupowanie w RPA pomogło w powrocie do dyspozycji?
– Na pewno. Wykonaliśmy kawał ciężkiej roboty. Mogliśmy trenować na zewnątrz. W Afryce było bardzo ciepło. Plan został wykonany w stu procentach. Teraz trzeba czekać na efekty.
– Co zakładał ten plan?
– Mieliśmy przetrenować ten okres i wrócić w zdrowiu. Tak się stało. Wróciliśmy w jednym kawałku, zakwaszeni. Po to się jeździ na obozy. Atmosfera była bardzo dobra. Staramy się trzymać "na wesoło". Odreagowaliśmy zmęczenie z uśmiechami.
– Wyniki z ostatnich miesięcy nadal siedzą w głowie?
– Trochę niewypał. Była moja próba skakania na tyczkach firmy "Spirit". Są powszechnie używane, ale nigdy na nich nie rywalizowałem. Dawno temu miałem kilka prób, ale to za juniorskich czasów. Minęło sporo lat. Myślałem, że jak mam tyle doświadczenia i zdobyłem to, co zdobyłem, to wezmę jakiekolwiek tyczki i będę skakał tak samo. Niestety, ten sprzęt to zweryfikował. Nie był to mój styl skakania, moje czucie. Wyniki były takie, nie inne. Zamiast się rozwijać, zacząłem się blokować. Powróciłem do tyczek, na których skakałem w 2011 roku.
– "Złoty" sprzęt?
– Tego się trzymajmy! Zaczynałem na nich karierę. Jest ich nowy model. Pracują podobnie jak tamte z poprzednich lat, ale są dużo bardziej wytrzymałe. Wierzę w to. Nowe tyczki, nowa perspektywa.
– Długo zastanawialiście się z trenerem, co idzie nie tak podczas zawodów?
– Tak. Głowa nie pozwalała mi się przebić wyżej na nowych tyczkach. Zrobiliśmy bardzo dobrą robotę. Fizycznie było super, ale mentalnie nie byłem gotowy, żeby skakać. Gdy brałem tyczkę pojawiał się strach. Nie byłem sobą.
– Strach przed czym?
– Nie miałem całego kompletu nowych tyczek. To był zbiór tych, które leżały stare, za półką w klubie. Wzięliśmy je do ręki. Każda była inna, każda miała inną grubość. To są bardzo ciężkie tyczki. Nie do końca mi to odpowiadało. Ręce się uginały, nie chciały pchać wtedy, gdy należało. Cofałem się. Dopóki trener przy mnie stał i pomagał, to jakoś szło. Kiedy odchodził od rozbiegu, to była blokada. Nie służyło nam to. Zaryzykowaliśmy bardzo mocno. Zmieniliśmy tyczki na sezon olimpijski. Opłaciło się. Nie udowodniłem jeszcze tego. Wierzę, że przyjdzie taki dzień i potwierdzę formę. Mam nadzieję, że stanie się to 19 maja na mityngu w Ostrawie.
– Człowiek uczy się całe życie?
– Dokładnie. Myślałem, że już nie muszę, że wszystko umiem i potrafię. Niestety, nie jest to takie proste. Mam nadzieję, że ta lekcja naprostuje mnie do końca kariery.
Czytaj też:
Caster Semenya skazana na prace społeczne
– Mimo wszystko spokój w głowie jest kluczowy?
– Tak. W sporcie indywidualnym, gdy nikt nie przykryje naszych błędów, wygrywa ten, który najlepiej znosi to psychicznie. Z drugiej strony, jeśli komuś wychodzi wszystko na treningach, to po co ma się denerwować startem? Sam się "paliłem", bo niewiele wychodziło na treningach. Teraz jest inaczej. Chcę wyjść na zawody ze spokojną głową. Chcę wygrać tę walkę sam ze sobą.
– Wiaczesław Kaliniczenko to trenerski strzał w "10"?
– Nie widziałem innej opcji. W kraju jest słabo z trenerami. Nie ma osób i miejsc, gdzie można swobodnie uprawiać tę dyscyplinę. Trener wychował wielu zawodników. Mamy dużą grupę osób, z różnych zakątków świata. Bardzo to lubię. Cały czas się uczymy. Raz, że języka, dwa, że nowych metod. Doświadczamy nowych rzeczy. Zacząłem współpracę z trenerem dwa lata temu. Tak się mówi, że tyle trzeba poczekać, żeby się do siebie przyzwyczaić.
– Dotarliście się?
– Dokładnie.
– Trener jest psychologiem?
– Potrafi mnie zmotywować. Poza tym mam swojego psychologa w Bydgoszczy. Chętnie spotykam się z doktorem. Przynosi to dobre efekty. Będę to kontynuował.
– Bez psychologa ani rusz?
– Głupotą byłoby nie skorzystać z czegoś, co może pomóc. Nie musi, ale jeśli polepszy to coś o jeden procent, to wiadomo, że było warto.
– Nakręcacie się w kadrze z Piotrem Liskiem i Robertem Soberą?
– Jasne. Inaczej jest, gdy na krajowym podwórku prezentowany jest światowy poziom. Wiadomo, że każde zawody i wyjazd są ważne. Mistrzostwa Polski są dla nas jak mistrzostwa Europy. Daje to pozytywne rezultaty. Niech taki scenariusz długo trwa. Oby pojawiała się zdolna młodzież. Mamy jeszcze Drużynowe Mistrzostwa Europy w Chorzowie przed igrzyskami. Na pewno nie będziemy się nudzić.
– Pojawiło się nawiązanie do igrzysk w Tokio. Azjatycka część świata jest dla pana szczęśliwa?
– Dokładnie. Dlatego jestem spokojny. Jesteśmy w bardzo trudnych czasach. Koronawirus przewraca wszystko do góry nogami. W tym roku, z tego, co słyszałem, do Japonii będzie można lecieć na siedem dni przed startem. Nie chcemy brać udziału w zamieszaniu, związanym z obozami w Japonii. Postanowiliśmy, że pojawimy się w Tokio na 2-3 dni przed startem.
– Nie za późno?
– Do Daegu, gdzie zdobyłem mistrzostwo świata, też dolecieliśmy późno. Nie ma tego złego, czego byśmy nie mogli wykorzystać na naszą korzyść.
– Medal się śni?
– Oczywiście. Nie ma jednak co ukrywać, że aktualny poziom w skoku o tyczce to jest... koszmar. Jako sportowiec nie rzucam rękawic. Nie wyciągam białej flagi. Będę walczył. Wszystko może się wydarzyć. Nie liczę na potknięcia rywali, sam chcę skakać wysoko!
– Armand Duplantis jest poza zasięgiem?
– Za nim lata pracy. Zaczął od małego. Został do tego stworzony. Liczymy, że na podium będzie biało-czerwony element. Dla mnie może to być ostatni gwizdek. Za trzy lata w Paryżu może być trudno o skakanie na wysokim poziomie. Aczkolwiek, nic nie jest wykluczone. Będę walczył do końca. Lisek już pokazał, że stać nas na 6-metrowe skoki. Dlaczego mam nie nawiązać do jego wyczynu? Wierzę, że dam radę. Z takim wynikiem można włączyć się do walki o medale w Tokio.
– Co będzie pan robił po zakończeniu kariery?
– Jestem żołnierzem. Wiążę z tym przyszłość. Jeśli uda się połączyć wojsko i sport, to byłoby to spełnienie marzeń!