Urodził się w Tbilisi, wychowywał w Warszawie. Rodzice byli mistrzami baletu, a macocha… radzieckim szpiegiem. Egzamin dojrzałości zdawał niemal codziennie. Grał na trzech kontynentach. Ze stresu wyłysiał. Historia Zuraba Ciskaridze to gotowy serial. Wielosezonowy.
Co łączy go z Legią Warszawa? Jaka jest różnica między "Ruskim" a Gruzinem? Kogo wepchnął w kacze ekskrementy? Dlaczego nie został baletmistrzem? Jak wyglądało spotkanie z włoską mafią? Czy śpiączka może przekreślić transfer? Kto chciał zadźgać go nożem? I jak został wmieszany w nielegalny połów ostryg.
W opowiadaniach Zuraba Ciskaridzie jest prawie wszystko. Nawet jedzenie ze śmietnika.
– Fajnie, że rozmawiamy. Byłem w tylu miejscach, tyle widziałem. Z czasem już zapominam o niektórych rzeczach. Dobrze będzie sobie wszystko przypomnieć i uporządkować. A myślę, że te historie będą też ciekawe dla czytelnika.
– To zaczynajmy. Urodziłeś się w Tbilisi, a wychowałeś na warszawskim Bródnie.
– W 1991 musieliśmy wyjechać z Gruzji. Każdy wie, jak było. Wojna. A rodzice tańczyli w balecie. Dostali propozycje pracy w Szczecinie. Po roku przenieśliśmy się do Warszawy. Właśnie na Bródno. Dłużej mieszkaliśmy w centrum: na Moliera, dziesięć metrów od Teatru Narodowego, a potem na Senatorskiej, czyli niewiele dalej.
– Jak wspominasz Polskę?
– W szkole na siedmiuset uczniów byłem jedynym obcokrajowcem. Polska i Rosja mają trudną historię. W latach 90. XX wieku, gdy upadał Związek Radziecki, wszystkie rany były świeże albo otwarte na nowo. Nikt nie patrzył na to, że jestem Gruzinem. Dla Polaków byłem po prostu "Ruskim". Kiedyś bawiłem się z młodszym o cztery lata bratem na podwórzu. I jak to dzieci, wygłupialiśmy się, a część śniegu trafiła tam, gdzie wcześniej pozamiatał dozorca. Zaczął krzyczeć: – Wracajcie do siebie ruskie świnie! Jak dorosły może powiedzieć coś takiego do dziecka? Jeszcze jakbyśmy coś podpalali albo robili coś nielegalnego, a my się po prostu bawiliśmy.
– Wspomniałeś o szkole.
– Bardzo dużo się biłem. Zaczepiali mnie, bo byłem "Ruski". Grupa starszych chłopaków przewracała mnie na korytarzu. Wiele razy musiałem uciekać, bo inaczej skopaliby mi dupę. Nie da się pobić pięciu naraz. Ale jak dopadałem ich pojedynczo, to już nie byli tacy mocni.
– Zęby miałeś całe?
– Raz prawie straciłem. Graliśmy w piłkę na zamarzniętym stawie w Parku Saskim. Mecz przeciwko starszej klasie. W ich drużynie był chłopak, który miał rękę w gipsie. Wywaliłem go w starciu o piłkę. No, a to był staw. Były i kaczki. On akurat wpadł tym gipsem w kacze gówno. Cała ręka uwalona. Doskoczył do mnie. Za nim jego koledzy. Moi oczywiście uciekli. Był tam taki w okularach i mówi: – Jak masz jaja, to daj mi w twarz. Nie miałem nic do stracenia. Dostał w mordę. I zaczęła się bójka. Krwawił jak Braveheart. Opluł mnie krwią i to ja wyglądałem, jakbym dostał. Akurat przechodziła kobieta i zaczęła krzyczeć "Zadźgają go!". Wykorzystałem chwilę. Uciekłem do szkoły. Przybiegam do nauczycielki, a ona mówi: – No widzę twoją twarz, ale nie interesuje mnie to, co się dzieje poza murami szkoły.
– Pedagogiczne podejście.
– Co się dziwisz. Takie były czasy. Jak młodszy brat przyszedł do szkoły, to już nikt go nie zaczepiał, bo miałem posłuch. Ktoś próbował, to brałem go za koszulę i przyciskałem do ściany. Mówiłem, że jeszcze raz to dostanie po mordzie.
– Rodzice tańczyli w balecie. Ty zacząłeś grać w piłkę, ale z tego co mówisz, to blisko było ci do boksu.
– Byliśmy ciągle w teatrze. Na próbach, na przedstawieniach. Można powiedzieć, że tam mieszkaliśmy. Ale nigdy mnie to nie interesowało. Grałem w koszykówkę i piłkę nożną. Mieszkaliśmy w jednym pokoju w piątkę: ja, mama, ojczym i bracia. Czasy nie były za kolorowe. Pamiętam, że na "suficie" łóżka piętrowego rozwieszałem plakaty piłkarzy. Lubiłem też koszykówkę, ale zawsze graliśmy w piłkę nożną. Nigdy nie poznałem futbolu na poważnym, młodzieżowym poziomie. A już jako ośmiolatek postanowiłem, że będę piłkarzem. Równie dobrze mogłem pomyśleć sobie, że zostanę astronautą. Na pierwszy trening w Agrykoli poszedłem dopiero jak miałem chyba 12 lat.
– Balet to nie za bardzo męskie zajęcie. Był kolejny pretekst, żeby cię zaczepiano?
– Balet nigdy nie był pretekstem do bójek. Zawsze chodziło o to, że jestem "Ruski". A balet jest bardzo ciężką dyscypliną. Trzeba mieć świetną kondycję, perfekcyjną talię i fantastycznie się poruszać. To sztuka, ale wymaga atletycznego przygotowania. Z tego co wiem, to w szkole baletowej jest podobna hierarchia jak w szatni piłkarskiej.
– A ten słynny baletmistrz Nikołaj Ciskaridze oglądał twoje mecze?
– Nie wiem. Nigdy go nie poznałem, ale jesteśmy spokrewnieni. Ojciec się z nim bawił, gdy byli mali. Tato był dość znanym piosenkarzem w gruzińskiej grupie Iberia. Potem przebranżowił się i został śpiewakiem operowym.
– A ty, zamiast zostać gwiazdą baletu, postawiłeś na piłkę.
– Kolega poszedł na trening do Agrykoli Warszawa i tak się zaczęło. Graliśmy sobie dotąd tylko w parku, ale jego ojciec zobaczył, że jestem zdolny. Zabrał mnie, więc razem ze swoim synem na trening. Zostałem w drużynie, ale odczuwałem bóle z powodu szybkiego wzrostu. Robiły mi się guzy pod kolanami. Wróciłem do treningów po pół roku przerwy, ale już byłem spakowany na wyjazd do Stanów.
– Szwedzkie skarby kibica podają, że twoim pierwszym klubem była Legia Warszawa.
– Agrykola to był taki farm club Legii. Następnym krokiem w rozwoju każdego młodego było przejście do tego zespołu. Zresztą, to dosłownie jest przejście przez ulice. Nigdy tam jednak nie grałem dłużej. Byłem tylko parę razy w różnych turniejach jako zawodnik Legii. Za granicą mówię więc o niej, bo nikt nie wie co to Agrykola.
– Czym był spowodowany twój wyjazd do USA?
– W Gruzji wiodło nam się dobrze. Tato zarobił pieniądze dla kilku pokoleń, ale po upadku ZSRR wszystkie były warte tyle, co papier, na którym nadrukowano nominały. Gdy Związek Radziecki się rozpadł, to ojciec wyjechał do Stanów. Trzy razy próbował ściągnąć mnie do siebie, ale mama nie chciała mnie puścić. Może obawiała się, że nie będę jej pamiętał? Może bała się, że nie zrozumiem, dlaczego tak się dzieje? W mieszkaniu – tym w Polsce – kipiało. Ojczym był alkoholikiem. W domu zawsze był stres i bójki. Nabrałem trochę masy fizycznej i zacząłem mu oddawać. Nienawidziłem go. Byłem gotowy coś mu zrobić. Dzięki Bogu mama w końcu od niego odeszła, ale już wcześniej nie było żadnej nadziei. To była moja ostatnia szansa, żeby wyjechać do USA, bo był duży problem z wizami. Zgodziła się. Zrozumiała, że tak będzie lepiej i pojechałem.
– Miałeś wtedy 13 lat.
– Największym bólem było to, że musiałem zostawić braci z tym człowiekiem. Do dziś nie mogę sobie tego wybaczyć.
– Pierwsze wspomnienia ze Stanów to…
– Łysienie. Całe dzieciństwo musiałem się mierzyć ze stresem. A to w szkole, a to w domu. Nie minął rok od przyjazdu do Stanów, a ja straciłem wszystkie włosy. Chodziliśmy od lekarza do lekarza. Baliśmy się, że to białaczka lub rak. W końcu jeden z doktorów stwierdził, że to reakcja na stres.
I tak miałem szczęście, bo ludzie mają dużo większe problemy. Mnie tylko wypadały włosy. Oczywiście dla 15-latka w nowym kraju, bez znajomości języka, to było szok. Musiałem zgolić resztki włosów. Dziś ta łysa głowa to mój image.
– Mówiłeś o problemach z wizą. Jakiś wpływ na to miał fakt, że żona ojca była radzieckim szpiegiem?
– Nawet napisała książkę ("Stepping Down from the Stars: A Soviet Defector's Story" jako Elena Alexandra Costa – przyp. red.). Nie byliśmy w dobrych relacjach. Podobna sytuacja co z mamą i ojczymem. Ona i tato byli kompletnie innymi ludźmi. Zupełnie różne charaktery, ale los ich połączył. A jeżeli chodzi o kwestie związane z wizą, to dzięki Bogu nie było większych problemów.
– Ze Stanów szybko wyjechałeś do Brazylii.
– Kiedy przyjechałem do USA, to tam piłka dopiero się rozwijała. Trenowałem sam w parku. Wyglądałem jak klaun w śmiesznych szortach i w za długich skarpetach. Przyszła jakaś drużyna. Ojciec zapytał, czy mogę z nimi pograć. Chłopaki się trochę śmiali, ale już po treningu wszyscy mówili, że muszę z nimi zostać. Podpisałem kontrakt z tym zespołem – nazywał się Vienna Galaxy. Ojciec zawsze wspomina, że w 11 meczach strzeliłem 11 goli. Miałem fantastyczny fitness level. Problemy z włosami sprawiały, że trenowałem jak opętany. Piłka była moim przyjacielem i zarazem ucieczką.
– Co ściągnęło cię do Brazylii?
– W parku mieliśmy takie pick-up games, czyli ktokolwiek przyjdzie ten gra. Przychodził tam gość z Afganistanu i pytał, czy mam agenta. Za którymś razem powiedział: – Słuchaj, mógłbyś się rozwijać w Brazylii. Grałem tam kilka lat w Juventude. Mam kontakty, a ty masz mocny strzał z lewej.
Ojciec nie chciał się zgodzić, bo w Brazylii bywało niebezpiecznie. Pozwolił jednak na kilka testów. Średnio poszło, ale w końcu trafiłem do Internacional Limeira. Zostałem tam na pół roku. Graliśmy mnóstwo meczów. Właściwie co dwa dni był jakiś. Na testy przychodziły tysiące graczy. Wszystko dlatego, że chcieli mieć mocny zespół na prestiżowy turniej Taca Sao Paulo. Ale graliśmy tak dużo, że miałem przeciążenia mięśni i musiałem wrócić do Stanów. A z tym agentem jeszcze się pokłóciłem o jakieś głupoty.
– O jakie?
– Przyszedł do domu mojego trenera od przygotowania fizycznego. Pokazywał płytę CD, gdzie były nagrania z szatni reprezentacji Brazylii. – Będę bogaty! Nagram film dokumentalny – mówił. To było "wow", bo wtedy jeszcze nie dało się ot tak wejść na YouTube i obejrzeć kompilacji zagrań. Ta płyta mu zginęła potem w tym domu. Zaczął szukać wszędzie. My jej nie zabraliśmy, a on posunął się do tego, że włożył rękę do kieszeni kolegi.
– Takich rzeczy się nie robi! Koledzy kolegom ufają!
W końcu trener powiedział, żeby sprawdził jeszcze raz w aktówce. I rzeczywiście tam była.
– Mimo wszystko wróciłeś do Brazylii.
– Tym razem sam. Mieszkałem u babci dziewczyny, którą wcześniej poznałem. Biegałem po ulicach, żeby mieć formę i czekałem na sygnał znajomego. Załatwił mi testy w Gremio Barueri. Świetnie mi poszło i zostałem. Wszyscy pytali: – Co ty tu robisz? Obcokrajowiec w Brazylii? Każdy z nas chce stąd wyjechać!
Miałem podpisać kontrakt, ale dyrektor klubu dostał udaru i zapadł w śpiączkę. A jedynie on umiał ogarnąć formalności. Grałem tylko w meczach towarzyskich. Musiałem wrócić do Stanów, bo akurat przyznano mi amerykańskie obywatelstwo.
– Wyjeżdżając do Brazylii mówiłeś pewnie dobrze po portugalsku?
– Na początku słowa nie znałem. Żeby zadzwonić do rodziny na Skype, musiałem chodzić do kafejki internetowej. Pojechałem do Brazylii ze słownikiem angielsko-portugalskim. Mieszkałem w pokoiku z trzema Brazylijczykami. Kiedy oni coś chcieli, to odnajdywali słowo w słowniku. Kiedy ja to pokazywałem im odpowiedni wyraz. Tak nauczyłem się portugalskiego.
– Z Brazylii przeniosłeś się do Francji.
– Najpierw wróciłem do Stanów. Pojechałem na obóz do Argentyny z Kansas City Wizards. Graliśmy z rezerwami Boca Juniors i pierwszą drużyną San Lorenzo. Po trzech miesiącach obozu dostałem developmental contract, mało mi płacili, ale byłem na tyle perspektywiczny, żeby trenować z pierwszą drużyną. Gość, który mi załatwił tę umowę – całe życie myślałem, że to Francuz, ale on pochodził z Algierii – mówił, żeby niczego nie podpisywać.
– Dlaczego?
– Dzisiaj bym zachował się inaczej. Wizards mieli mocny skład. Był Eddie Johnson, Benny Feilhaber, Jimmy Conrad – reprezentanci Stanów Zjednoczonych. Ale ten Francuz – Memed się nazywał – mówi: – Tu masz za małe pieniądze. Chodź do Europy. Nie chciałem odchodzić, ale z drugiej strony wszyscy najlepsi grają na Starym Kontynencie. Namówił ojca. Tato do dziś źle wspomina:
– Ten skur… mnie oszukał. Mówił, że jakbyś był jego synem, to by się nawet nie zastanawiał.
I tak trafiłem do FC Sete, trzecia liga francuska, 40 kilometrów od Montpellier.
– I co tam poszło nie tak?
– Mieszkałem z bratem tego Memeda. On był alkoholikiem. Przyjazny człowiek, ale dużo pił. Jego sposobem na życie był połów ostryg. Zakładał specjalny kombinezon i wyławiał je z kanału. Miał taki śmieszny samochodzik z ręczną skrzynią biegów i nauczył mnie nim jeździć. Za kilogram ostryg dostawaliśmy 10 euro. Niby fajnie, ale musisz wiedzieć, że to wszystko było nielegalne. Dlatego ja czekałem w tym samochodziku i jak tylko coś wyłowił, to jechałem z tym do magazynu. Można powiedzieć taka "przygoda".
– A poziom sportowy?
– Szczerze ci powiem, że dobry. Dawali mi nawet kontrakt, ale Memed cały czas powtarzał "jeszcze nie podpisuj". Zaraz miały być test-mecze z klubami Ligue 1 i 2. Liczył, że ktoś mnie dostrzeże i pójdę wyżej. W Sete mieli już tego dość i wywalili mnie do rezerw. Wyprowadziłem się od brata Memeda do innego mieszkania, gdzie nie było nic oprócz gąbki, na której spałem. Zaczął ze mną mieszkać kolega. Naszym największym sukcesem było to, że kupiliśmy lodówkę. Wyobraź sobie dwóch kolesi wiozących lodówkę publicznym autobusem. Co to była za radość! W Sete nie zarabiałem dużych pieniędzy. A zbliżały się urodziny współlokatora. Kupiłem tort. Zjedliśmy pół, a że wtedy jeszcze nie mieliśmy lodówki, to resztę wyrzuciliśmy do śmietnika. Parę dni potem skończyły się pieniądze, a byłem bardzo głodny. Wtedy dokończyłem ten tort. Takie to były czasy.
– To w Sete spotkałeś się też z włoską mafią?
– Z rezerwami polecieliśmy na Korsykę, grać z Bastelicaccią. Poszliśmy na obiad. Nagle przychodzi trzech kolesi. Jeden w ciemnych okularach i dresie Interu Mediolan. Za nim dwóch goryli. Zawołali kapitana. Porozmawiali z nim na stronie. Wrócił i mówi:
– Musimy przegrać. Oni potrzebują punktów, a jak nie wygrają, to my nie wylecimy z Korsyki.
– I przegraliście?
– Sytuacja dziwna. Jeszcze nie było z nami trenera, bo został ukarany czerwoną kartkę. Wszystkie cenne rzeczy schowaliśmy pod worek na śmieci. Gramy super mecz! Pierwszą połowę wygrywamy 2:0, a ja mam asystę. Do szatni wpadają ci sami trzej kolesie.
– Ty, ty i ty, jeśli nie przestaniecie dobrze grać, to przestrzelimy wam kolana – mówi jeden z nich i pokazuje też na mnie.
Przestraszył mnie nie na żarty, ale postanowiliśmy, że fuck it. Nas jest przecież dwudziestu chłopa, a ich tylko trzech. Gramy o zwycięstwo. No okej, ale zastraszyli sędziów. Druga połowa była komiczna. Karne, czerwone kartki. Przegraliśmy 2:3, a na koniec fani Bastelicaccii obrzucili nasz autobus kamieniami.
– Były jakieś plusy pobytu we Francji?
– Chyba tylko to, że nauczyłem się francuskiego. Piłkarsko to pół roku w plecy. A kto mieszkał w tym Sete? Większość pochodziła z północnej Afryki – Algierii i Maroka. Pewnego razu chcieli nas zadźgać. Szli za kolegą, bo na nich źle spojrzał. Przyszedł do mnie, zadzwonił przez domofon i mówi: – Zejdź proszę, bo jacyś goście mnie śledzą. Mówili: – To jest nasze miasto. Co się na nas gapicie? Chodźcie nad kanał. Tam sobie wszystko wyjaśnimy. Akurat był u mnie przyjaciel. Rosyjski barman, miał ze dwa metry wzrostu. Wszyscy go tam znali. Wyszedł do nich, załagodził sprawę, ale ostrzegł nas: – Nie wychodźcie z domu, oni mają noże.
– A do Vancouver przeniosłeś się już bez takich przygód?
– Ja zawsze mam przygody. Przed Vancouver Whitecaps było Miami FC. Dostałem się tam przez otwarte testy. Wystarczyło zapłacić 50 dolarów. Przychodzimy o 8 rano, a to jest Floryda. Bardzo gorąco. Okazało się, że czeka 120 chętnych i wszyscy na pozycje napastnika. Całe życie grałem w ataku albo pomocy, ale nie chciałem stać w tym upale, więc zgłosiłem się jako lewy obrońca. Myślałem, że szybciej dostanę szansę, a i tak musiałem czekać do 12.
Trenerem był Zinho, mistrz świata z 1994. Wszyscy w sztabie z Brazylii. Zaczęli zadawać pytania po angielsku, a ja odpowiadałem po portugalsku. To im zaimponowało, ale przede wszystkim dobrze wyglądałem sportowo. Ze 120 zaprosili czterech na trening pierwszej drużyny. Potem podpisali kontrakt tylko ze mną. Zinho powiedział: – Szkoda, że wcześniej do nas nie trafiłeś. Mamy już jednego lewego obrońcę. A mógłbym ci dać wyższy kontrakt.
– Nie dał ci wystarczająco wysokiego i stąd transfer do Kanady?
– Nigdy nie chodziło mi o pieniądze. Zagrałem przeciwko Whitecaps bardzo dobry mecz. Ich trener, Teitur Thordarson, chciał mnie ściągnąć już w połowie sezonu, ale o niczym nie wiedziałem. Nie powiedziano mi. W następnym spotkaniu z Vancouver nie grałem. Po meczu podszedł do mnie ich napastnik:
– Dlaczego nie grałeś? Całą taktykę ustaliliśmy pod ciebie. Nasz trener bardzo cię szanuje.
– Serio? To bardzo miłe. A dlaczego nie grałem? Trudno powiedzieć…
– Nie chcesz do nas przyjść?
– Co? Jakie przyjść? Ja o niczym nie wiem.
Skontaktowaliśmy się przez Facebooka.
– I zostałeś piłkarzem Vancouver Whitecaps.
– Trener widział mnie na pozycji napastnika ze względu na strzał. Ucieszyłem się, bo nigdy nie chciałem być obrońcą. Skłamałem, żeby tylko szybciej rozpocząć testy w Miami. No, ale wyszło tak, że dwóch lewych obrońców Whitecaps doznało kontuzji i wróciłem na tę pozycję. W play-offach już nie grałem. Miałem kontuzję i nie przedłużono ze mną kontraktu.
Vancouver przechodziło akurat do MLS i wokół klubu zebrało się sporo dziwnych ludzi. Zostałem zaproszony do biura. Powiedzieli mi, że mam kontuzję, więc nie dostanę bonusu za obóz. Nie chciałem żadnych bonusów, a tylko przedłużyć umowę. Mówiłem: – Wyleczę się, przyjdę na testy i jak dobrze wypadnę to dacie mi kontrakt. Usłyszałem tylko "Sorry Z". Byłem zaskoczony, bo trener Teutir był dla mnie jak Ferguson dla Ronaldo.
– Przeniosłeś się więc do drugiej kanadyjskiej potęgi.
– Vancouver i Montreal dzieli pięć godzin samolotem, ale spotkania między nimi są jak derby. Podpisałem kontrakt z menedżerem Denisem Lachterem. Jego największy transfer to Arszawin z Zenitu do Arsenalu.
– On polecał cię także do Wisły Kraków.
– Może tak było. Coś mi świta, ale nigdy nie trafłem do Wisły. Za to byłem na testach w Zawiszy, Podbeskidziu i Górniku Łęczna, ale to ci zaraz opowiem, bo to są też niezłe jaja.
– To po kolei.
– Podpisałem papiery z Montrealem i z Lachterem. On w środku sezonu mówi: – Chcesz iść do rosyjskiej Premier Ligi? A moim marzeniem było grać w Europie. No Amkar Perm to może nie do końca Europa, ale już jest bliżej niż ze Stanów. Tylko to był środek sezonu.
– Oni są teraz na obozie w Austrii. Wykombinuj coś, żeby pojechać tam na tydzień – mówił Lachter.
Akurat tato naciągnął sobie plecy. Niby nic poważnego. Ciągle ma tak, że jak coś podniesie ciężkiego to nie może się potem wyprostować. Wykorzystałem to jako pretekst. Dostałem tydzień wolnego z powodów rodzinnych. Wyleciałem do Austrii, a telefon zostawiłem u ojca, w Waszyngtonie. Oczywiście został wtajemniczony w intrygę. Cały plan został misternie przygotowany. Nawet mnie chcieli, ale miałem kontrakt z Montreal Impact. Wróciłem i powiedziałem, że problemy zdrowotne ojca są zbyt poważne i muszę skończyć z graniem. Dyrektor sportowy coś przeczuwał.
– Na pewno nie chcesz odejść do innego klubu?
– Nie.
– To rozwiązujemy, ale podpiszesz dokument, że nie zwiążesz się kontraktem z żadnym klubem w Ameryce Północnej.
– Nie ma problemu
W drugiej części:
– plaga skorpionów
– arabskie ulice
– kibole Zawiszy Bydgoszcz
– nokaut w Tajlandii
– oferty z Malediwów i Bangladeszu
– reprezentacja Gruzji
– dyrektor walczący z mafią
– spadający balkon i wiele innych historii z całego świata!