Kiedy miałam piętnaście lat, lekarze zaproponowali amputację. Są protezy, więc można sobie radzić bez nogi. Rodzice się zdecydowali, ja się z tym zgodziłam i później było już lżej – opowiada Milena Olszewska, dwukrotna medalistka igrzyska paraolimpijskich i wicemistrzyni świata. W czwartek w Tokio powalczy o trzeci z rzędu medal w łucznictwie. Transmisja z łucznictwa w TVP Sport.
Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: – Urodziłaś się już z nie w pełni sprawną nogą.
Milena Olszewska: – Tak, to był staw rzekomy. Prawa noga nie była w pełni wykształcona. Im byłam starsza, tym więcej kłopotów. Ja rosłam, noga nie. Do tego słabsza, często się łamała, sporo czasu w dzieciństwie musiałam spędzać w szpitalu.
– Aż ją amputowano.
– Tak, w wieku piętnastu lat. Prawa noga była krótsza od lewej o 30 centymetrów. Chodzenie z jedną tak krótką mijało się z celem, więc ją po prostu amputowano.
– Mówisz o tym tak na luzie, jakby to była norma uciąć komuś nogę.
– Ha ha! Tak naprawdę więcej było z nią problemów niż pożytku. Jak każde żywe dziecko dużo biegałam, często się łamała, dzieciaki w wakacje na podwórku, a ja w domu leżałam w gipsie. W pewnym momencie stało się to bardzo uciążliwe. Kiedy miałam piętnaście lat, lekarze zaproponowali amputację. Są protezy, więc można sobie radzić bez nogi. Rodzice się zdecydowali, ja się z tym zgodziłam i później było już lżej. Po amputacji chyba tylko raz leżałam w szpitalu.
– Sport pojawił się jeszcze przed nią czy już po?
– Nigdy nie uprawiałam żadnego sportu, zawsze byłam kibicam. Sporo oglądałam z tatą, od dziecka śledziłam igrzyska, bardzo przeżywałam starty Polaków. I nigdy nie marzyłam, że sama kiedyś zostanę sportowcem. Dopiero pod koniec studiów, na czwartym roku pedagogiki, pojawiła się propozycja, bym spróbowała strzelać z łuku.
– Czemu akurat łuk?
– Zaczepiła mnie wykładowczyni, która poznała łuczników. Trochę przez przypadek się to wzięło. Ja sportu nie szukałam. Nawet nie wiedziałam, że łucznictwo jest sportem. Zwrócili się do mnie państwo Bukańscy, zaproponowali, żebym spróbowała i jakoś to zaskoczyło. Spodobało mi się – może ta precyzja, może powtarzalność, której trzeba się nauczyć. Coś mnie urzekło. Śmiałam się, bo chwilę później zagadnął mnie trener lekkoatletów, a potem pływaków. A ja już z dumą mówiłam, że jestem łuczniczką, choć tak do końca to jeszcze nią nie byłam.
– Czyli sport nie był rodzajem terapii?
– Nie. I to też trochę wyszło, bo głupio było mi odmówić. Jakoś tak mam. Jak pojawiła się propozycja wzięcia udziału w treningu, nie mogłam odmówić i poszłam. Pomyślałam "dobra, pójdę, zobaczą, że nic z tego nie będzie i dadzą mi spokój”. A nie dość, że mi się spodobało, to jeszcze coś z tego wyszło.
– Coś, czyli medal paraolimpiady i mistrzostw świata!
– No tak! Sport sam mnie znalazł. Może przypadek, choć w życiu chyba tak całkiem nie ma przypadków.
– Zawsze byłaś taka pozytywna? Nie zazdrościłaś dziewczynom w nastoletnim wieku? Pewne ograniczenia jednak miałaś.
– Z jednej strony było ograniczenie, jeśli chodzi o pewne czynności. A z drugiej, trafiłem do fajnego środowiska. Nikt nigdy nie robił mi problemów, że czegoś nie mogę. A nie, był jeden problem! Kiedy chodziłam do podstawówki, zawsze chciałam pojechać na kolonię z pracy rodziców, a organizatorzy zawsze mówili, że nie, bo nie będzie miał się kto mną opiekować. Nie znali mnie i nie wiedzieli, że wcale opieki nie potrzebuję.
– I że wcale nie siedzisz na ławce i nie przyglądasz się rówieśnikom.
– No na drzewa może się nie wspinałam, natomiast grałam z dziewczynami w gumę, robiłam to, co moi rówieśnicy. I taką mieliśmy paczkę, że kiedy czegoś nie mogłabym zrobić, w ten sposób zmienili zasady, bym jednak mogła. Trochę dostosowywali zabawy do mnie. To też nauczyło mnie, że czasem wystarczy spojrzeć na coś z innej perspektywy i nagle staje się możliwe. Rodzice również dużo ode mnie wymagali, byłam najstarsza z rodzeństwa, a jest nas troje. Musiałam wykonywać wszystkie obowiązki.
– To ty miałaś się dostosować do świata, a nie świat do ciebie?
– Trochę tak. Dlatego sama mówię, że to może takie wręcz nudne. Nie było żadnych problemów, przeszkód. Wychowałam się w małym miasteczku, Czarnkowie, i mogłoby się zdawać, że ludzie powinni mieć tam większy problem ze mną. Tym bardziej, że to lata 80. i 90. Jeszcze nie było takiej edukacji. Ale obie strony coś czerpały od siebie. Ja brałam tak naprawdę wszystko z mojego otoczenia, a otoczenie uczyło się, jak życzyć z osobą z niepełnosprawnościami.