{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Reprezentacja Polski. Polska szkoła dryblingu. Naszym chłopakom brakuje luzu
Paweł Smoliński /
Choć Polska wygrała niedzielne spotkanie z San Marino aż 7:1, to po ostatnim gwizdku nie było słychać zachwytów. Na chłodne przyjęcie efektownego zwycięstwa wpłynęła nie tylko stracona bramka, ale i słaba postawa debiutanta. Występ Jakuba Kamińskiego w Serravalle uwypuklił bowiem jedną z największych bolączek polskiego futbolu – nieumiejętność gry indywidualnej.
Pytając najmłodszych kadrowiczów o ich idoli z dzieciństwa w większości przypadków usłyszy się te same nazwiska – Cristiano Ronaldo, Ronaldinho, Lionel Messi. Takie same odpowiedzi padną zresztą z ust ich rówieśników nie tylko z Portugalii, Brazylii czy Argentyny, ale z każdego zakątka świata.
Dryblerzy – po prostu – magnetyzują. W ich grze widać dziecięcą radość, tak bliską młodym adeptom. Ci za piłką biegają przecież nie po to, żeby wygrywać, ale by przede wszystkim dobrze się bawić.
Efektowne sztuczki i wymyślne zwody najlepszych piłkarzy świata działają więc na wyobraźnię najmłodszych. Nie tylko budzą w nich podziw, ale i dają nadzieję, że na największych stadionach świata można bawić się tak samo dobrze, jak na podwórku...

Polska – Francja ten sam ból?
Każda piłkarska historia zaczyna się bowiem w ten sam sposób. Młody zawodnik, zachwycony zagraniem, które zobaczył w telewizji czy na stadionie, stara się powtórzyć je przed własnym domem. Jednym wychodzi to lepiej, innym gorzej.
Wszyscy zaczynają jednak identycznie. Nie ważne, czy robią to na przedmieściach Warszawy, Amsterdamu, Rio de Janeiro czy Paryża. Pochodzenie nie ma znaczenia. Liczy się determinacja, pracowitość i przebojowość.
Każdą z tych cech mają zarówno Polacy, Holendrzy, Brazylijczycy czy Francuzi. Młodzi piłkarze z tych krajów mierzą równie wysoko. Najpierw chcą być najlepsi na swoich podwórkach, a chwilę później – na świecie.
Rywalizują więc z kolegami, stale podnosząc swój poziom. W Brazylii podstawowe umiejętności nabywają w halach i na ulicach. Podobnie zresztą jak we Francji czy Holandii, gdzie od lat panuje kult piłkarza osiedlowego – technika grającego widowiskowo.
Takiego, którego wyszkoliły nie akademie, a mecze między dzielnicami, rozgrywane na asfaltowych boiskach pośród bloków. Bez trenera i wymyślnej taktyki. Starcia, w których o zwycięstwie decydowały tylko umiejętności indywidualne.
Czytaj też:
Noty za mecz z San Marino. Adam Buksa bohaterem
Naszym chłopakom brakuje luzu
Gracze, przechodzący taką szkołę piłkarskiego rzemiosła, nie boją się pojedynków z rywalem. Uniknięcie dryblingu na małej przestrzeni kończy się bowiem stratą, z której skorzystać mogą przeciwnicy. Trzeba więc ryzykować i brać odpowiedzialność.
Hipotetyczny nastolatek z Saint-Denis, dołączając do profesjonalnego klubu, ma więc zbiór umiejętności niedostępnych dla większości polskich juniorów. Bo gdy ci ćwiczyli triki w ogrodzie, on zbliżał się do mitycznych dziesięciu tysięcy godzin, spędzonych na szlifowaniu swojego talentu.
Różnice pomiędzy piłkarzami, startującymi przecież z tego samego pułapu, widać już w starciach drużyn młodzieżowych. Polscy zawodnicy skupiają się podczas nich na przeszkadzaniu lepiej wyszkolonym rywalom, a tamci bawią się w najlepsze. Tak jak w ostatnim meczu kadry U17 z Niemcami, zakończonym porażką 1:10.
Gdy we wspomnianej już Francji piłkarskie róże wyrastają na betonie, w Polsce są w beton wdeptywane. Najbardziej utalentowani zawodnicy, nie mogąc liczyć na wsparcie równie zdolnych kolegów, muszą poświęcać się dla drużyny. A skoro dla trenera, czy partnerów z zespołu, liczy się tylko wynik, to ryzyko jest niewskazane.
Efekty takiego podejścia widać gołym okiem. W Polsce technicznych zawodników jest jak na lekarstwo, a narzekania na ich brak zbywane są argumentami o złej pogodzie i kontrataku w DNA. Pojawienie się jednostki, wyróżniającej się ponad ligową szarzyznę, rozpatrywane jest za to w kategoriach cudu.
Gdy lata temu, w barwach Lecha Poznań, widowiskowymi zwodami czarował Damian Nawrocik, młodzi piłkarze chcieli się z nim utożsamiać. Gdy przed dziesięciu laty Rafał Wolski wjeżdżał w pole karne PSV Eindhoven ruletą, po trybunach niosła się pieśń, że to "najlepszy pomocnik Polski".
Po dekadzie od tamtych wydarzeń nie zmieniło się zbyt wiele. Ten sam Wolski, który odbił się od Serie A, jest najczęściej dryblującym piłkarzem PKO Ekstraklasy w sezonie 2021/22. Mając 28 lat wciąż wyróżnia się na tle ligi, robiąc nie mniejsze wrażenie, niż gdy debiutował...
Czytaj też:
Radosław Kałużny po meczu z San Marino: schodząc na przerwę, przeciwnicy czuli się jak na karuzeli
Drybling a sprawa polska
Tym, kim dla ekstraklasy pozostaje Wolski, dla reprezentacji jest Piotr Zieliński. Wyjechał w młodym wieku, nie dając się zamknąć w szkoleniowych ramach. Oszukał system – zamiast grać zachowawczo, postawił na fantazję. W zeszłym sezonie założył trzynaście siatek rywalom...
W tej statystyce ustępował tylko Marcusowi Rashfordowi, Neymarowi, Jadonowi Sancho i Kylianowi Mbappe. Graczom, którzy – tak jak on sam – szereg swoich umiejętności nabyli jeszcze przed dołączeniem do akademii piłkarskiej.
Zieliński jest jednak wyjątkiem. Był jedynym polskim piłkarzem, który w zeszłym sezonie znalazł się w setce najczęściej dryblujących w pięciu najsilniejszych ligach Europy. W pięćsetce miejsce znalazło się jeszcze dla Arkadiusza Recy i Roberta Lewandowskiego.
Zaledwie dziewięć procent wszystkich biało-czerwonych występujących w ligach TOP5 (3/35), podjęło co najmniej czterdzieści prób dryblingów. Dla porównania, z takiej samej liczby Chorwatów (35) w pierwszej pięćsetce znalazło się siedmiu graczy (20%). Tylu samo Francuzów – siedmiu – było za to w ścisłej trzydziestce.
Spoza pięciu najsilniejszych lig Europy na wyróżnienie zasłużyli jedynie Tymoteusz Puchacz i Kamil Jóźwiak. Pierwszy z nich, przed rokiem, błyszczał jeszcze w barwach Lecha Poznań, a drugi – po przenosinach z poznańskiego klubu – swoje umiejętności potwierdził w Derby County.
To właśnie ci dwaj gracze, obok Lewandowskiego i Zielińskiego, najczęściej podejmowali ryzyko w meczach reprezentacji za kadencji Paulo Sousy. Kolejnym, po którym można się było tego spodziewać, był Jakub Moder. Z pewnością nie ma przypadku w tym, że cała trójka przeszła przez akademię tego samego klubu.
W swoim debiucie z San Marino takiej samej odwagi nie pokazał jednak inny z poznańskich wychowanków – Jakub Kamiński. Młody skrzydłowy, będący nadzieją polskiej piłki, spalił się w pojedynku z półamatorską drużyną. W jego grze uderzała prostota i nieumiejętność podjęcia ryzyka w sytuacji jeden na jeden. Brakowało mu fantazji, tak widocznej po przeciwnej stronie boiska.
Zarówno, gdy biegał po niej Puchacz, jak i Nicola Zalewski. Wejście gracza wychowanego we Włoszech pokazało, jak inni mogą być piłkarze szkoleni w różnych środowiskach. 19-latek z Romy zagrał bez kompleksów, potwierdzając swoją wyższość techniczną. W niespełna pół godziny zaliczył asystę i był bliski wywalczenia rzutu karnego...
Choć grał z półamatorami, to na polskich kibicach zrobił wrażenie. Nie tylko stał się kolejnym wyjątkiem w biało-czerwonych barwach, ale i dał nadzieję na to, że polskie skrzydła – po erze Kamila Grosickiego i Jakuba Błaszczykowskiego – mogą doczekać się godnego następcy.
Jego niezły epizod był też smutną prawdą o polskim futbolu. Nastolatek, który w seniorskiej piłce rozegrał zaledwie trzydzieści minut, wyróżnił się na tle kadry na tyle, by myśleć o nim w przyszłości. Wystarczyło, że w akademii uczył się kreatywności, a nie stawiał na minimalizm...
PZPN podjął już krok, by w Polsce było podobnie. Wprowadzone zmiany, kasujące tabele w rozgrywkach dziecięcych (do 11 roku życia włącznie), mogą być drogą w odpowiednim kierunku. Polscy trenerzy, zamiast grać o wynik, mogą skupić się na rozwoju młodych piłkarzy. Tak, by ci po opuszczeniu systemu szkolenia byli równie odważni, co Kacper Kozłowski.
Ten, przed marcowym meczem z Anglią zapowiadał, że powalczy o miejsce w pierwszym składzie. Choć wcześniej zagrał tylko z Andorą, to nie gryzł się w język i znał swoją wartość. Pewność siebie pokazał też na boisku, potwierdzając przy okazji, że Polak może grać jak Francuz. Wystarczy go nie zahukać.