Przejdź do pełnej wersji artykułu

Agata Wróbel wciąż nie utrzymuje z nikim kontaktu. "Gdy była na swoim szczycie, pojawili się fałszywi przyjaciele"

/ Agata Wróbel Agata Wróbel (fot. PAP)

Mówią o niej Violetta Villas polskiego sportu. Kiedyś na szczycie, kochana przez kibiców, teraz w oddali od świateł reflektorów. 22 września minie 21 lat od pierwszego medalu Agaty Wróbel podczas igrzyskach olimpijskich. Sztangistka pozostaje bez kontaktu ze światem sportu, który apeluje: odezwij się, chcemy Ci pomóc.

Paryż 2024. Podnoszenie ciężarów może wypaść z programu igrzysk

Czytaj też:

Bartłomiej Adamus (fot. Getty)

Podnoszenie ciężarów na cenzurowanym. Może wypaść z programu igrzysk olimpijskich

Choć karierę zakończyła definitywnie ponad 10 lat temu, w oczach wielu kibiców jest wciąż wizytówką podnoszenia ciężarów. Może z racji na charakterystyczną posturę, czerwone warkoczyki oraz miły wyraz twarzy. Na pewno przez znakomite wyniki sportowe, których była autorką.

Jedna z lifestyle’owych gazet sporządziła na początku trwającego wieku ranking najpopularniejszych i najbardziej lubianych Polek. Wróbel znalazła się wtedy w "dziesiątce" zestawienia. Wysoko, jak na osobę, która całą sympatię budowała tylko i wyłącznie na rezultatach sportowych. Wydaje się, że ani 20 lat temu ani teraz nie zdaje sobie sprawy jak bardzo dobrze pamiętana jest w oczach sportowej braci.

Od 1999 do 2004 roku Wróbel była jedną z największych postaci kategorii powyżej 75 kilogramów. Zdobywała medale najważniejszych imprez, w tym igrzysk olimpijskich. Sięgnęła po srebro w Sydney (2000) i brąz w Atenach (2004).

Kontuzje, zdiagnozowane wirusowe zapalenie wątroby i złe życiowe wybory nie pomagały jednak w długim utrzymywaniu się na szczycie. Sztangistka pożegnała się ze sportem nagle, w 2006 roku, i choć w trzy lata później zdecydowała się do niego wrócić, nigdy nie znalazła formy z igrzysk.

Jej pozasportowe działania były idealnym materiałem dla brukowców. Chwilę po zejściu z pomostów rozpoznano ją jako jedną z pracownic sortowni śmieci w Wielkiej Brytanii. Głośno stało się też o depresji, którą stwierdzono niedługo po śmierci matki zawodniczki w 2016 roku.

Krzyk o pomoc i koniec

Ostatnim momentem aktywności medialnej Wróbel był 2019 rok. Założyła wtedy zrzutkę i zwróciła się o pomoc do internautów. Cierpiała na cukrzycę i neuropatię cukrzycową, przez co zmagała się niewyobrażalnym bólem. Koszty silnych leków były kolejnym ciężarem, dlatego zawodniczka, za namową przyjaciół, zdecydowała się poprosić o pomoc zwykłych ludzi.

Odzew musiał być ogromny. Po raz kolejny potwierdziło się jak bardzo lubianą i cenioną jest osobą. Nie wiadomo jednak ile pieniędzy udało się zebrać legendzie polskiego podnoszenia ciężarów. Sztangistka ukryła kwotę, a do fanów napisała jedynie w mediach społecznościowych: "nie zmarnuję szansy od tylu dobrych ludzi. Obiecuję. Proszę tylko o czas". Od tego momentu kontakt z byłą mistrzynią pomostów zaczął się urywać do tego stopnia, że dziś jej odnalezienie to zadanie bardziej dla detektywa.

Według nieoficjalnych informacji Wróbel mieszka teraz w okolicach Żywca wraz ze swoim partnerem życiowym – Brytyjczykiem Colinem Andersonem. Otacza ich wiele zwierząt. Oboje mają niestety problemy natury zdrowotnej. Nie chcą jednak rozgłosu i pomocy od innych. "Ludzie ją skrzywdzili" – zgodnie twierdzą osoby, które przez lata były w otoczeniu Wróbel.

Środowisko podnoszenia ciężarów zdaje sobie sprawę z tego, jakim wzmocnieniem szkoleniowym mogłaby być postać Agaty Wróbel. Sama zawodniczka dostawała nawet kilka propozycji takiej współpracy od prezesów Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, obecnego – Mariusza Jędry i byłego – Szymona Kołeckiego. Na żadną z nich jednak nie przystała.

Ostatnie mistrzostwa Polski Agaty Wróbel, rok 2010 (fot. PAP)

MKOl ma problem. O nowych gospodarzy igrzysk olimpijskich coraz trudniej
Oferty były, ale niesatysfakcjonujące


W rozmowie z TVPSPORT.PL Kołecki przyznał, że z racji braku jakichkolwiek uprawnień nie był w stanie przedstawić Wróbel satysfakcjonującej oferty finansowej. Przed objęciem lepiej płatnego stanowiska, musiałaby spędzić trochę czasu na znacznie mniej intratnej pozycji asystentki trenera jednej z kadr narodowych. Zarobione w ten sposób pieniądze nie starczyłyby na utrzymanie.

Sytuacja zmieniła się w 2016 roku. Popularna polska sztangistka otrzymała prawo do pobierania olimpijskiej emerytury wynikającej z sukcesów podczas igrzysk w Sydney i Aten. Nie przeorientowało to jednak jej podejścia do ofert, które wciąż odrzucała.

Zawodniczka nie godziła się na propozycje od nieprzypadkowych osób. Kariera Jędry i Kołeckiego przypadła na podobny okres, co Wróbel. Wszyscy troje spędzali ze sobą dużo czasu, dzięki czemu mocno się zżyli. Kiedy startowali na igrzyskach w Sydney, a sztangistom nie spodobał się krój ich strojów, Wróbel nie miała problemów z pożyczaniem swoich. W jej trykocie Kołecki sięgnął po olimpijski brąz na australijskim pomoście.

Ze sportowymi osiągnięciami najpopularniejszej polskiej zawodniczki w dziejach związany był nierozłącznie trener Ryszard Soćko. To on prowadził sztangistkę do największych sukcesów i motywował do przekraczania swoich granic. W rozmowie z TVPSPORT.PL opowiedział o trudnych początkach ich współpracy, strachu, jaki musieli pokonać przed startem olimpijskim w Sydney i miejscu w jakim znajduje się aktualnie jego dyscyplina.

Czytaj też:

Agata Wróbel swoim wyznaniem poruszyła kibiców. Lawina wpłat na konto sztangistki

Igor Wasilewski, TVPSPORT.PL: – Czy ma pan jakikolwiek kontakt z Agatą?
Ryszard Soćko:– Nie, po zrzutce na jej zdrowie dostałem jeszcze ze dwa maile, ale to było wszystko.

– W jaki sposób wcześniej się kontaktowaliście?
– Zależy w jakim okresie. Najczęściej była to droga mailowa, ale czasem też telefony. Był taki czas kiedy zakończyła karierę i nie uczestniczyła w treningach i zawodach, a często rozmawialiśmy.

– Relacja urwała się nagle?
– Raczej nie, przed zbiórką też kontakt z nią był bardzo kłopotliwy. Trudno teraz powiedzieć, w jaki sposób to się zrywało. Ona nigdy nie zabiegała o relacje. Wydaje mi się, że nie tylko ze mną, ale też z większością koleżanek.

– Docierają do pana jakiekolwiek informacje o niej?
– Mam teraz bardzo ograniczone kontakty ze środowiskiem podnoszenia ciężarów. Od tych, z którymi rozmawiam, nic nie wiem.

– Pamięta pan pierwszy moment, kiedy usłyszał pan pierwszy raz o takiej dziewczynie, Agacie Wróbel?
– Oczywiście, to były początki podnoszenia ciężarów kobiet – 1996 rok. Jeden z trenerów powiedział mi, że jest taka ciężka, wysoka, ale sprawna i dynamiczna dziewczyna. Od razu się zainteresowałem.

– Jak wyglądały wasze pierwsze spotkania?
– Pierwszy kontakt mieliśmy podczas zgrupowania kadry narodowej w Giżycku. To był 1997 rok, bodajże luty. Funkcjonował wówczas ośrodek szkolenia olimpijskiego w Siedlcach i cała kadra kobiet tam trenowała. Wyjeżdżaliśmy tylko w okresie wakacyjnym albo w ferie.

– Dużo osób mówi, że Agata jest trudną osobą w kontaktach. Czy kiedy trafiała do pana jako nastolatka, miał pan z tym problemy?
– Trzeba powiedzieć, że jeśli nie było się osobą jej najbliższą, kontakt był zawsze utrudniony. Początkowo była bardzo nieufna, tym bardziej, że nasz wyjazd był przełomowy, bo "wyprowadził" ją z domu. Żeby mieć pewność, że przyjedzie, powołałem wtedy jej koleżankę, która nie prezentowała poziomu adekwatnego kadrze. Zdawałem sobie sprawę, że aby zobaczyć polecaną zawodniczkę, przyjechać muszą obie. Pech chciał, że koleżanka nie nadawała się do uprawiania wyczynowego sportu i musiałem ją usunąć ze zgrupowania ze względów dyscyplinarnych. Agata chciała z nią uciekać. To był problem. Wspólnie z żoną kombinowaliśmy w jaki sposób ją przekonać. Mówiliśmy, że ją odwieziemy na dworzec, żeby się nie martwiła i tak dalej. Potem, wiadomo, bywała trudna, ale była wyjątkową zawodniczką, posiadającą akurat te cechy, które są potrzebne w wyczynowym sporcie.

– Była zdyscyplinowana czy bardziej podobna do rzeczonej koleżanki?
– To były dwie różne postacie. W treningu była specyficzna, nie lubiła wykonywać długich, nużących objętościowych ćwiczeń i zawsze prosiła (tu zmienia głos) "Panie trenerze wykonam jedno, a nawet pięć powtórzeń na dużym ciężarze, ale niech mi pan odpuści te dziesięć na mniejszych". Sport wyczynowy sprowadza się jednak do wielkiego dźwigania. Jej postawa nie sprzyjała doskonaleniu techniki, ale jeśli chodzi o rozwój sportowy wszystko wyglądało wzorowo. Nie była leniwa, ale trudno jej było coś bezpośrednio nakazać. Musiałem wymyślać różne formy rywalizacji. Podczas jednego z treningów zaproponowałem podniesienie 170 kilogramów, czyli trochę więcej niż wynosił wtedy rekord świata. Założyliśmy się o dużą stawkę, ona przekonywała, że nie da rady, ale było zupełnie inaczej. Nietuzinkową dziewczyna. Do Sydney pracowało nam się wspaniale.

Agata Wróbel podziękowała fanom i ministrowi. "Proszę o czas"
– Co było potem?
– Potem zaczęły się problemy. Osiągnęła sukces, miała pieniądze, wysokie stypendia. Wśród jej przyjaciół pojawiły się nieprzychylne osoby, które w ogóle jej nie wspierały. Oni mieli wpływ na jej dalsze poczynania.

– Przez to nie wykorzystała w pełni swojego potencjału?
– Trzeba pamiętać, że nękały ją kłopoty zdrowotne. Miała wirusowe zapalenie wątroby typu C, które szybko udało się na szczęście wyleczyć. Jednak były też nadgarstek, biodro, kontuzje, które wtedy się znacznie trudniej się leczyło. Minęło 20 lat i teraz zupełnie inaczej reaguje się na takie urazy. Wtedy Agata czuła ból, dlatego przygotowania do Aten były tak trudne. Chciała oczywiście drugiego medalu olimpijskiego, ale nie było w niej entuzjazmu. Przystępowaliśmy do igrzysk znacznie bardziej wyrachowani, mobilizowaliśmy Agatę, żeby pokonała ból.

– Trening przed igrzyskami w 2004 to była czysta kalkulacja?
– Nie robiliśmy tego co powinna, tylko to co mogła. To wielka różnica. Trzeba było zmieniać wszystkie plany i całą koncepcje przygotowań.

Ryszard Soćko, trener i autor sukcesów Agaty Wróbel (fot. PAP)

Czytaj też:

Kołecki, Bańka i całe środowisko chcą pomóc Agacie Wróbel

– Po śmierci matki zachorowała podobno na depresje. Czy w trakcie kariery nie borykaliście się z kłopotami sfery mentalnej?
– To nie takie proste. Ona była, a właściwie jest bardzo wrażliwą dziewczyną. Zawsze emocjonalnie reagowała na krzywdę innych ludzi, a nawet zwierząt. W sporcie niektóre sytuacje również ją zmiękczały. Niekiedy po starcie mówiła mi (znów zmienia głos) "Jejku, jak ja się bałam". Ale ten strach jej nie paraliżował. Ciężar sprawy działał na nią mobilizująco. Wychodziła na pomost i perfekcyjnie wykonywała techniczną pracę.

– Dlatego nie przestraszyła się, kiedy nie zaliczyła pierwszej próby w Sydney?
– Zdarzyła się raz sytuacja, kiedy spaliła wszystkie trzy podejścia w rwaniu podczas mistrzostw Europy w Sofii (przyp. red. 2000 rok). Najlepsza zawodniczka zgłosiła 105 kilogramów, my 125. Obniżyłem deklaracje i to nie była dobra decyzja. Za lekko dla niej. 120 spadło z tyłu, 125 podobnie, ze 128, czyli rekordem świata, było blisko, ale też spaliła. Zbliżały się igrzyska, a my cały ten okres poświęciliśmy temu, żeby ona o wszystkim zapomniała. Narzucaliśmy presje, miała podnieść mały ciężar, ale musiała to zrobić. Pierwsze, wydawałoby się lekkie podejście, to była dla niej katorga. Razem z Szymonem Kołeckim jechała do Australii jako pewniak. Nadeszła pierwsza próba. 125, i powtórka z Bułgarii. Zeszła zdziwiona, a ja jej mówię: "Znakomite podejście, nic nie zmieniaj". I tu pokazała swoją siłę. Weszła zaliczyła 125, a potem jeszcze rekordowe 132.

– Pierwszy medal igrzysk to był początek przygody. Z brązem z Aten było inaczej, bo wszystko zamknął. Czy spodziewał się pan decyzji Agaty o zakończeniu kariery?
– Definitywny koniec był zaskoczeniem, ale ona od dawna nie była już blisko sportu. W tym czasie w jej życiu pojawiło się wiele osób, które na pewno jej nie pomogły.

– Agata nie zakończyła jednak definitywnie ze sportem. Wróciła na pomost w 2009 roku, jak do tego doszło?
– Nie miałem wtedy żadnych danych dotyczących jej parametrów. Owszem, próbowałem ją namawiać, ale decydujące było walne zgromadzenie związku. Był na nim ś.p. Piotr Nurowski (przyp. red. zginął w katastrofie pod Smoleńskiem), prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Podszedł do mnie i pyta co z Agatą, czy można jej spróbować pomóc, jakoś ją nakłonić. Wytłumaczyłem, że moje możliwości są ograniczone. Ona gdzieś pracuje, a przychodząc do sportu, nie będzie miała nic, bo z racji braku wyników nie będzie mogła liczyć na żadne pieniądze. Okres do ewentualnego otrzymania stypendium był zbyt długi, byłem pewny, że się nie zdecyduje. On powiedział, że nie ma problemu, spróbuje wszystko załatwić. I tak zrobił. Dostała miejsce w ośrodku szkolenia, stypendium i to było decydujące.

– Druga przygoda zakończyła się jednak szybko?
– To była inna Agata. Nie miała zupełnie motywacji. Chcieliśmy bardziej od niej. Wtedy okazało się, że jej poprzednie sukcesy nie były efektem ogólnej siły, a regularnego treningu. Rwała około 105, a podrzucała 130. Zupełnie inny poziom.

– Czy w którymś momencie myślał pan, że ta historia dobrnie do takiego momentu jak dziś?
– Raczej nie. Mieliśmy kontakt, trochę jej pomagałem, ale nie chcę do tego wracać. Kiedy kończyła karierę nie było mowy o tym, że teraz urywamy naszą relację. Myślę, że największy wpływ miało to gdzie i z kim później była. Ja nie powinienem się o tym wypowiadać. Byłem przecież trenerem.

Agata Wróbel, medalistka igrzysk olimpijskich w podnoszeniu ciężarów, błaga o pomoc
– Po igrzyskach w 2016 roku zakończył pan pracę w sporcie. Czym zajmuje się w tym momencie Ryszard Soćko, postać, na której w dużej mierze opierało się polskie podnoszenie ciężarów?
– Ryszard Soćko jest na wsi, ma piękny ogród. W wydzielonych zagrodach biegają kangury i mary patagońskie. To moje hobby, na tym się teraz skupiam. Jestem jeszcze emocjonalnie związany z ciężarami, ale wydaje mi się, że to co się w nich teraz dzieje jest dalekie od naszych możliwości. Nie widziałem się może jako aktywnie działającego na emeryturze, jednak jest we mnie chęć żeby pomagać i doradzać. Mam dużą satysfakcję z tego co robię teraz, ale nie jest ani trochę podobna do tej, kiedy pracowałem w sporcie.

– Wnioskuje, że nie jest pan zadowolony z tego, co dzieje się teraz w związku. Chodzi o kwestie organizacyjne czy sportowe?
– Tam się nic nie dzieje. Już w Rio, kiedy kończyłem pracę z kadrą, widać było pierwsze oznaki kryzysu. Chodzi oczywiście o blamaż polskich ciężarów. Bracia Zielińscy (przyp. red. zostali przyłapani na dopingu w Rio) to nie byli moi zawodnicy, przekonywałem żeby trenowali razem ze wszystkimi, miałem w tym wsparcie prezesa Kołeckiego, ale oni woleli gdzieś uciekać. Oczekiwałem, że po takim wstydzie czeka nas wstrząs, rewolucja w środowisku, klubach. Minęło sześć lat, a tu nic. Wysyłamy tylko troje zawodników na igrzyska, marnujemy potencjał młodzieży. Mamy ogromną liczbę zawodników i zawodniczek w klubach, ale młodzież nie jest już tak chętna. Nie wierze jednak, że nie potrafimy znaleźć 6 lub 8 chłopców i dziewczyn, którzy potrafią poświęcić się pracy.

Podnoszenie ciężarów polską specjalnością. PZPC obchodzi jubileusz 90-lecia
Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także