Święto boksu. Świat, choć na moment, zatrzymał się w gonitwie za pojedynkami dziwolągów i skandalami z dala od ringu. Teraz mówi się głównie o konfrontacji Anthony'ego Joshuy z Aleksandrem Usykiem. Dwóch prawdziwych mistrzów, dla których uścisk dłoni więcej znaczy niż niepotrzebne przepychanki.
Mistrz vs mistrz. Hasło plakatowe, z pozoru nieszczególnie wysublimowane, ale idealnie oddające ciężar sobotniej walki. Aleksander Usyk jest geniuszem ringu, który wynosi swoją dyscyplinę do nieco innej ligi. Gdyby o wielką stawkę miał walczyć z King Kongiem, to pewnie podjąłby się tego wyzwania. W dobie trzymanych pod kloszem posiadaczy pasów jest unikatem. Pierwszy mistrzowski skalp zdobył w Polsce, pokonując Krzysztofa Głowackiego. Potem latał do Stanów Zjednoczonych, Niemiec, na Łotwę, do Rosji i Wielkiej Brytanii. Zawsze wracał z tarczą.
Mieliśmy okazję spotkać się w 2016 roku, dwa miesiące przed starciem z "Główką". Na briefing z dziennikarzami przyjechał przed czasem, uśmiechał się serdecznie, rozkoszował się herbatą udając, że popija wytworne whisky. Bawił nas. Gdy siedliśmy do rozmowy, okazał się interesującym człowiekiem. I pomyśleć, że boks zyskał kogoś takiego tylko dlatego, że był w Symferopolu darmowy. Choć krewki charakter też miał na to wpływ.
– Zaczynałem od piłki nożnej i na boisku doszło do pewnej scysji. Krótko mówiąc pobiłem się z piłkarzem rywali. Chętnie wróciłbym do piłki nożnej w tamtym czasie, natomiast rzecz była prozaiczna: za zajęcia piłkarskie trzeba było płacić, a ja pochodziłem z prostej, robotniczej rodziny. Boks był bezpłatny i to zadecydowało. Pracowałem na farmie. Dzieliłem się zarobionymi pieniędzmi z rodzicami. To jest słuszne postępowanie, bo mężczyzna od wczesnego wieku powinien pracować, wtedy zna cenę życia – przekonywał mnie z charyzmą w głosie i oczach. Gdy spytałem go o jego krymskie korzenie i plotki wskazujące na odrzucenie rosyjskich "zalotów" proponujących mu obywatelstwo odparł stanowczo. – Ja Ukrainiec. Wsio.
Kilka lat później świat już tę charyzmę znał na dobre. Po drugiej stronie barykady stanie Anthony Joshua, który zdaje się mieć opatentowany wzór na sukces. Jego kariera przebiega niemal modelowo. Najpierw złoto olimpijskie, potem rozgłos i kolejne cenne triumfy profesjonalne, aż do sięgnięcia po koronę bokserskich himalajów, czyli pasy wagi ciężkiej. Gdy przegrał z Andym Ruizem Juniorem, to natychmiast odkupił winy wzorem Lennoxa Lewisa zbierającego się po porażkach z Oliverem McCallem i Hasimem Rahmanem.
"AJ" stał się ambasadorem całego systemu szkolenia brytyjskich pięściarzy. Przed olimpijskim turniejem w Londynie zainwestowano miliony funtów, by zbudować potężną kadrę, a pomóc w tym miał m.in. nowoczesny ośrodek przygotowawczy w Sheffield. Gdy w 2017 roku gościłem w Charkowie podczas mistrzostw Europy w boksie olimpijskim nocowałem w hotelu, w którym stacjonowała również brytyjska kadra. Każdy z młodych bokserów marzył o tym, by pójść śladami Joshuy, który był świeżo po epickim zwycięstwie nad Władimirem Kliczką. A poziom profesjonalizacji przerastał wszystkie inne kadry narodowe.
Tym bardziej z niezrozumieniem przyglądam się polaryzacji panującej przed sobotnim bojem. Jedna strona lekceważy Joshuę, dostrzegając w nim kulturystę, a nie być może największego bombardiera od czasów Mike’a Tysona. Druga zaś nie rozumie kultu Usyka, bo przecież to facet z lżejszej kategorii, jakby zapominając, że stał się najwybitniejszym mistrzem wagi junior ciężkiej w dziejach. Deprecjonowanie jednej ze stron jest po prostu niepoważne. Usyk szuka nawiązań do XVII-wiecznych wojowników Kozaków zaporoskich. Wydaje się, że sam będzie w stanie w imię zwycięstwa zaryzykować naprawdę wiele. Za poważny błąd może jednak w ringu zapłacić najwyższą cenę, czyli nokaut. Dla Joshuy zaś to sprawdzian na sportową inteligencję. Warty przy bramie do pięściarskiej Mensy pilnuje mniejszy od niego facet, ale nadzwyczaj sprytny.