Przejdź do pełnej wersji artykułu

Zapomniane życiorysy. Piotr Mowlik: zawsze trzeba być człowiekiem

Kraków, 1980 rok. Piotr Mowlik (drugi od prawej) przed meczem z Algierią. (fot. PAP) Kraków, 1980 rok. Piotr Mowlik (drugi od prawej) przed meczem z Algierią. (fot. PAP)

W towarzystwie medalistów olimpijskich i mistrzostw świata czas upływa wyjątkowo szybko. W cyklu "Zapomniane życiorysy" przypominamy Piotra Mowlika.

Sebastian Piątkowski, TVP Sport: – Jestem. Zgodnie z umową.
Piotr Mowlik: – Zapomniane życiorysy, powiada pan?

– Zgadza się.
– Czyli powinienem powoli szykować się do trumny?

– Na trumnę przyjdzie jeszcze czas, teraz mamy do omówienia ważne sprawy.
– O co chodzi?

– Adam Topolski stwierdził, że nic ciekawego pan nie opowie…
– Szwagrowi humorek zawsze dopisuje! Niezależnie od okoliczności.

– To prawda. Ale przecież szwagier to nie rodzina…
– I tu ma pan rację, jeśli się dobrze zastanowić niemal wszystko można w życiu zmienić. Poza rodzicami oczywiście.

– Jak to się wszystko zaczęło? Zwykle w bramce stawiało się najmniejszego?
– I tu pana zaskoczę, bo na tle rówieśników z podwórka aż tak bardzo nie odstawałem. Nieco później, podczas dorastania, oddałem się ćwiczeniom kulturystycznym. Namiętnie uprawiał ją wujek, złapałem bakcyla i być może to zahamowało mój dalszy rozwój.

– A już myślałem, że jadał pan za mało klusek z roladą i modrą kapustą. Pochodzi pan przecież ze Śląska.
– Ha, ha, ha! Nie, to chyba nie od tego. Swoje zrobiły ciężary. Ale powiem panu, że kilka lat wstecz, podczas spotkania medalistów z Hiszpanii, trener Piechniczek wypowiedział ważne dla mnie słowa: – Zawsze podziwiałem twą sprawność gimnastyczną.

– Od razu cieplej na sercu. Sprawność ogólna była pana cechą szczególną, ale już na przedpolu trochę tych centymetrów brakowało.
– Nie da się ukryć. Na linii nadrabiałem długimi rękami, wyskokiem i dobrym przygotowaniem ogólnorozwojowym.

– Bramka to pozycja, na której wzrost ma niebagatelne znaczenie. A w Legii wygrał pan rywalizację z Janem Tomaszewskim, wyższym o 15 centymetrów!
– Tak się akurat złożyło, czułem się wtedy mocny. A Jasiu to naprawdę fajny chłop, ale nie potrafił znaleźć wspólnego języka ze starszymi. On ma zawsze swój świat…

– Mimo wszystko ludzie mediów wciąż o nim pamiętają.
– Pan też?

– Nie miałem dotąd okazji. Choć intryguje to 1:3 z Niemcami na Stadionie Dziesięciolecia.
– Tomaszewski opowiada o tym dosyć barwnie, to prawda.

– W Montrealu też było 1:3. A w 20. minucie zmienił pan Jana T.
– I do dziś nie mogę sobie wybaczyć straty trzeciej bramki. Lubiłem sytuacje sam na sam, ale wtedy nie stanąłem na wysokości zadania.

– Szkoda tego meczu.
– Cały czas goniliśmy wynik. Po kontaktowej bramce Grzegorza Laty momentami nie schodziliśmy z połowy drużyny niemieckiej. Niestety, nie udało się wyrównać. Szkoda tylko, że srebrny medal okrzyknięto klęską narodową.

– Takie to były czasy. A tak przy okazji, czy boisko w finale nadawało się do gry?
– Nieszczególnie. Trawa prezentowała się strasznie, a w takich warunkach lepiej się bronić, niż atakować. Cóż, to już historia…

– Między słupkami Legii zastąpił pan kiedyś Władysława Grotyńskiego. To kawał historii stołecznego klubu.
– Oczywiście. Moja dobra postawa w rezerwach została dostrzeżona przez sztab szkoleniowy pierwszego zespołu. Jeśli dobrze kojarzę, to w ośmiu rozegranych meczach przepuściłem zaledwie trzy gole. Dodam tylko, że dzięki pogodnemu usposobieniu należałem chyba do tych lubianych w zespole.

– Przez rywali do obsady bramki również?
– Tak, byłem w miarę koleżeński. Zawsze trzeba być człowiekiem, proszę o tym pamiętać.
Czy to w Legii, czy w Lechu, umiałem znaleźć wspólny język z innymi bramkarzami. W Poznaniu zastałem akurat Andrzeja Turka, fachowca co się zowie.

– A później była pora Zbigniewa Pleśnierowicza.
– I rywalizowaliśmy na zdrowych zasadach. O miejscu w bramce decydowała forma i dyspozycja na treningach.

– Grotyński szczycił się niesamowitym rekordem. W 1970 roku nie przepuścił gola przez 759 minut!
– I to w sezonie, w którym nasze kluby dominowały w europejskich pucharach!
W 1970 roku dostałem powołanie do wojska. Jechałem pociągiem. Wybrałem się na mecz Legii z Górnikiem, który zakończył się zwycięstwem zabrzan 2:0.

Po meczu, następnego dnia, rozpoczynałem urlop. A po urlopie polecenie:
– Obywatelu szeregowy, proszę zgłosić się do sekcji piłki nożnej warszawskiej Legii.
Wszystko poukładało się trochę dziwnie – przecież zaledwie dwa tygodnie temu cieszyłem się z porażki Legii. A tak szybko trafiłem na Łazienkowską.

– W kolekcji klubów, w tomie poświęconym Legii, śp. Andrzej Gowarzewski określił Grotyńskiego mianem niewiarygodnie odważnego bramkarza. Jak to rozumieć?
– Trochę jak Szarmach, wkładał głowę tam, gdzie inni bali się wsadzić nogę.
Grotyński imponował ogólnym przygotowaniem, robił sobie choćby zajęcia z dyskobolami, albo innymi lekkoatletami.

– Słynny Lew Jaszyn miał w bogatej karierze epizod z hokejem na lodzie. A Jan Tomaszewski trenował ponoć z piłkarzami ręcznymi.
– A ja skakałem na specjalnie przygotowanych gąbkach lub macie. Często trenowałem z tenisistami – Jackiem Niedźwieckim i Tadziem Nowickim. Z tych zajęć każdy wyciągał coś dla siebie. Podglądałem też treningi koszykarzy, ćwiczyłem z bokserami. Kumplowałem się z wieloma sportowcami, bo Legia była przecież klubem wielosekcyjnym.

– I od zawsze słynęła z dobrych bramkarzy. Kilka lat temu miałem piękną podróż w czasie. Porozmawiałem z Janem Kosowskim, dublerem Edwarda Szymkowiaka w Legii z sezonu 1954.
– Jan Kosowski to zdaje się ojciec Leszka, znanego przed laty napastnika?

– Tak. Pan Jan mówił wprost:
– Nie było lepszego od Szymkowiaka. To najlepszy bramkarz w historii polskiej piłki.

– To ja panu powiem więcej: nie było lepszych od Szymkowiaka i od Lucjana Brychczego. Zajęcia z Brychczym były ogromnym przeżyciem. Wyczyniał z piłką cuda, na dziesięć prób trafienia w poprzeczkę piłka dolatywała do celu… dwanaście razy.

– Ładnie to pan zobrazował.
– Tak właśnie było. Ale Brychczy przegrywał plebiscyty z Cieślikiem, gdyż najbardziej popularną gazetą był wtedy katowicki Sport. Mówię to oczywiście z przekąsem, pragnę tylko zauważyć, że i w tamtych czasach biegały po ligowych boiskach tuzy.

A Ernest Pohl? Szkoda, że nie zachowało się zbyt wiele filmów dokumentujących ich mistrzostwo. Kawał historii.
Ale muszę jeszcze o jednej rzeczy.

– Tak?
– To pokolenie dobrze grało w piłkę, rzekłbym nawet, że bardzo dobrze. Kto jednak przejmował się z pozoru tak nieistotnymi rzeczami, jak dieta? Przed meczem jadło się schabowego i nikt nikomu nie robił wyrzutów.
A teraz? Przykład Lewandowskiego jest najbardziej jaskrawy. Utalentowany chłopak trafił na odpowiednich ludzi, który pokierowali jego karierą. W czasach mojej gry nie myślało się o odżywianiu i nie było nastawienia na piłkę przez 24 godziny na dobę.

Człowiek jadł to, co podali i tylko czasem zastanawiał się: dlaczego w poprzednim meczu należałem do najlepszych na boisku, a dziś zagrałem beznadziejnie?

– Czyli zapalała się lampka kontrolna?
– Owszem, ale szybko gasła. Nikomu nie przychodziło do głowy, iż jakość posiłków może mieć wpływ na boiskową formę. Obecnie ta świadomość jest większa, ale dla równowagi – ten nowy świat kusi piłkarzy gamą nieznanych wcześniej pokus.

– W latach osiemdziesiątych pokusą był wyjazd za granicę, niekoniecznie legalny. Pamięta pan zapewne przypadek Jacka Jareckiego?
– Oczywiście, jego ucieczka z Murhardt pomogła mi w dostaniu nominacji na hiszpański Mundial.

– Do tego zmierzałem.
– Jacek spakował manatki i tyle go widzieli. Miłość do dziewczyny okazała się silniejsza. A właśnie, jeśli już tak sobie rozmawiamy – to jak ocenia pan decyzję Fabiańskiego?

– Zasmuciła mnie ta decyzja. Gwarantuje przecież wciąż stabilną, równą formę.
– Gdyby tylko grał… A ja sobie myślę, że ta sprawa może mieć drugie dno. Przede wszystkim – dlaczego w pierwszym meczu przeciwko Anglii ktoś z Premiership pozostał w rezerwie? Zna tę ligę jak mało kto, należy do czołowych bramkarzy. Uważam go za lepszego, solidniejszego i pewniejszego od Szczęsnego. Trener Sousa dokonał zdecydowanego wyboru, nie wiem tylko, czy słusznego? Nie zawsze wielkość klubu i pozycja w tabeli decydują o postrzeganiu bramkarza.

– A pewność siebie? Psychika?
– Mają znaczenie, oczywiście. Lecz skoro grać może tylko jeden, to powinien grać najlepszy.

– A pan, mimo silnej konkurencji, zdołał rozegrać 21 spotkań z orzełkiem. Przyzwoity wynik.
– Opatrzność czuwa nade mną. Urodziłem się 21 kwietnia, wziąłem udział w XXI igrzyskach olimpijskich, a w reprezentacji zagrałem 21 razy. To oczko towarzyszy mi przez całe życie.

– Rzeczywiście. O częstochowskim finale z Legią raczej nie porozmawiamy?
– Skoro już pan pyta, to wypada wspomnieć o tym przeklętym rzucie wolnym. Szwagier słynął z mocnego kopnięcia i strzelił jak z armaty. Pokonał mnie potem jeszcze raz, na stadionie Warty, gdzie przegraliśmy 1:4. A co do Częstochowy – lubiłem takie mecze, ale tego dnia nie czułem się dobrze. Przeżywałem tragedię, ciężko było o należytą koncentrację.

– Piłkarze Legii grali jak zdalnie sterowani. Do tego jeszcze ten niewykorzystany karny.
– No właśnie, przy stanie 3:0 mieliśmy szansę na nawiązanie kontaktu. Oglądam czasem fragmenty tego finału i zastanawiam się, czy mogłem w którejś sytuacji zachować się lepiej?

– I jakie wnioski?
– Różnorakie. Może tak, może nie…

– Dziwnie układają się te losy. Urodzony na Śląsku, później Legia, następnie Lech…
– Tak się jakoś złożyło.

– W Lechu zdarzało się nawet grać w zielonych strojach!
– A daj pan spokój! To było niedopatrzenie organizacyjne. Ten dwumecz z Duisburgiem to niezbyt pozytywne wspomnienia.

– Trudno, by było inaczej.
– Przed pierwszym meczem zmieniliśmy ustawienie. Z tradycyjnego 4–3–3 przeszliśmy na bardziej zachowawcze 4–4–2. Nim pomocnicy zorientowali się w nowej taktyce, to Duisburg zdobył trzy bramki. Ale i my przy stanie 0:0 mieliśmy dobrą okazję, trafiliśmy w poprzeczkę.

– Szalał Kurt Jara.
– Oj tak. Kiwał, podawał, dyrygował kolegami. Rozgrywał popisową partię.

– W rewanżu chodziło głównie o honor?
– Chcieliśmy wygrać. Trener Kopa mobilizował nas słowami, że skoro przegraliśmy w Niemczech to musimy zrewanżować się graczom MSV na własnym boisku. No i atakowaliśmy. W całym spotkaniu mieliśmy chyba ze 20 rzutów rożnych. Momentami osiągaliśmy ogromną przewagę, ale wyrachowani rywale tylko na to czekali. Grali z kontry i skutecznie nas punktowali. Nie będę może mówił, ile przepuściłem goli…

– Nie musi pan mówić. Wiem, ale… nie powiem!
– Dodam, że drugie tyle obroniłem, bo inaczej skończyłoby się kompromitacją.
W rewanżu zapłaciliśmy frycowe, mogliśmy przecież, nawet wbrew zaleceniom Kopy, zagrać bardziej zachowawczo. Może udałoby się nawet wywalczyć honorowy wynik?
Ale to już historia.

– To teraz Stany Zjednoczone. Choć przez pięć minut.
– O pobycie w USA zawsze chętnie opowiadam. Wie pan, cóż to była za przyjemność, gdy w drużynie przeciwnej pojawiali się gracze pokroju Johana Neeskensa?

– Niestety, nie grałem na tym poziomie, więc mogę sobie tylko wyobrazić.
– Neeskens słynął przecież z młotka w nodze. Niesamowita postać. Ale wygraliśmy z nimi w Nowym Jorku 4:3.

– A Pele jeszcze grał?
– Nie, ale w tej lidze występował na przykład Bernd Holzenbein. Kojarzy pan nazwisko?

– Wieloletni działacz Eintrachtu Frankfurt, a za pana czasów piłkarz tego klubu.
– Tak, wszystko się zgadza.

– Ilekroć rozmawiam o Ameryce, to zawsze przychodzi mi do głowy Kazimierz Deyna…
– Kaziu znakomicie odnalazł się w tej odmianie piłki. Nie interesowały go gole, skupiał się na charakterystycznych kiwkach, albo wyłożeniu kolegom piłki do pustej bramki.

– Do Deyny jeszcze wrócimy. Teraz zaintrygowały mnie różnice pomiędzy piłką halową, a tą znaną z europejskich boisk.
– W hali grało się zdecydowanie szybciej.

– Tyle to i ja wiem. A kwestia koncentracji? Jeśli dobrze rozumuję, to chwila nieuwagi na tej pozycji kosztowała utratę bramki?
– Ameryki pan nie odkrył. Grało się szybciej, dynamiczniej i powiem w ramach ciekawostki – z zastosowaniem band okalających plac gry. Bez autów. Jankesi od zawsze mieli fioła na punkcie statystyk, zapamiętałem więc, że przeciętna liczba moich obron w meczu oscylowała w granicach 16–18.

– Sporo.
– Pochodna wydarzeń, choć jeśli miałbym być całkiem szczery, to czasem dochodziło i do 20 udanych. Grało się na lodowiskach, na sztucznej nawierzchni. Bramki też były wyjmowane, ot taka amerykańska codzienność. Duża liczba udanych interwencji sprawiała człowiekowi satysfakcję, skłamałbym mówiąc, że było inaczej. Zresztą, co będę tu panu opowiadał – ja to po prostu lubiłem.

– Nie wątpię. Czy w tej odmianie piłki grało się po pięciu?
– Tak, do tego oczywiście bramkarz. Uwagę zwracał pewien na pozór mało istotny detal.

– To znaczy?
– Gdy podczas hokejowej potyczki jeden z zawodników zostanie usunięty na ławkę kar, to niekonieczne padnie zaraz bramka. Te dwie minuty nie zawsze są aż tak istotne. Zgodzi się pan?

– Tak bywa. Rozumiem, że w piłce halowej ukaranie gracza oznaczało stratę gola?
– Tak. Liczebne osłabienie często było punktem zwrotnym w meczu. Gdy na dodatek wycofywano bramkarza i wprowadzano kolejnego gracza z pola, to prawdopodobieństwo udanej akcji wzrastało jeszcze bardziej. Na powiedzmy dziesięć tego typu przypadków około siedmiu–ośmiu kończyło się golem. Gra w tej lidze to był inny świat – cztery kwarty po piętnaście minut, zatrzymywany czas, wysokie tempo. Cenne doświadczenie.

– Szczególnie dla bramkarza. To jak to właściwie bywa na tej pozycji? Czy między słupkami rzeczywiście stoją introwertycy i frustraci?
– Z tym jest różnie. Kojarzy pan powiedzenie o bramkarzu i lewoskrzydłowym?

– Oczywiście.
– Obrona bramki to specyficzne zajęcie.

– A bramkarz jest jak saper, że posłużę się znów banałem.
– Tak też się mówi. O pięściarzach też przecież powiadają, że są tylko ci… źle trafieni.

– No dobrze, a jak jest z rutyną? Pomaga, czy może jest zdradliwa?
– Istotne jest zgranie zespołu i poszczególnych formacji. Nigdy nie byłem zwolennikiem zbyt wielkich rotacji, gdyż nie sprzyjają wypracowaniu mechanizmów. Miałem zaufanie do partnerów z obrony, a oni do mnie. Dziś niemal w każdym meczu są zmiany w podstawowej jedenastce. Korekty są potrzebne, ale nie na taką skalę. Normą stały się też mecze rozgrywane w systemie środa–sobota, zatem zbyt duże korekty nie wróżą raczej sukcesu.

– Dwa spotkania w tygodniu to dla wielu rodzimych piłkarzy wyczerpująca dawka…
– Niestety, ma pan rację. Zresztą, coś panu jeszcze opowiem. W amerykańskim etapie kariery rozgrywałem pięć spotkań w osiem dni! Wyobraża pan sobie?

– Nie!
– No właśnie. Człowiek nie marudził, nie narzekał, tylko grał. Cóż, czasy się zmieniły…

– A na mecze tylko samolotem?
– A jak inaczej? Przy tych odległościach? Stany to ogromny kraj, samolot służy tam jak taksówka. A w powietrzu zdarzały się różne rzeczy, turbulencje i temu podobne ekscesy. Ale człowiek przeżył, wrócił do kraju i przynajmniej ma co wspominać. A trzy, cztery loty w tygodniu były normą.

– Na tym pięknym pucharze jest jednak rysa, nazwijmy ją gnieznieńską…
– Jak to w życiu – ja swoje, a prokurator swoje.

– Czy to możliwe, by medalista olimpijski i mistrzostw świata połakomił się na 1000 albo nawet 1500 złotych? A o takich kwotach donosiły media.
– Nie. Powtarzam z całą stanowczością – nie jest to możliwe. Materiał dowodowy opierał się na zeznaniach świadka, który już nie żyje. Zgodziłem się na badanie wariografem, które wykluczyło mój udział w korupcji. Ta sprawa mi nadal ciąży i jest skazą na nazwisku. O udziale w aferze dowiedziałem się 19 września 2012 roku. Co ciekawe, walczyłem z tym zarówno jako piłkarz, jak i trener. Powiem jeszcze coś – spodziewałem się, że prowadzący sprawę sędzia zasięgnie opinii środowiska i na tej podstawie wyda wyrok. Jestem zaskoczony, zresztą jak wszyscy w mym otoczeniu.

– Ma pan żal?
– Tak. Zabrzmi to trochę naiwnie, ale liczyłem na większe zrozumienie i uczciwość ze strony organów.

– Zmierzamy chyba w złym kierunku, bo za chwilę zahaczymy o politykę.
– Święta racja. Sędzia spojrzał jednokierunkowo. Ponoć namawiałem obserwatora do korzystnego sędziowania? Przecież to absurd. A gdybym tak podszedł do przypadkowego kibica i, dajmy na to, rzekł:
– Jak wygramy, to masz pan ode mnie 200?
I co wtedy? Mogłem tak przecież zrobić. Czy spotkałaby mnie jakakolwiek kara? O wyniku meczu decydują zawodnicy obu drużyn i sędziowie. Nie te czasy. Podejrzewam, że me problemy to efekt przygody z gwizdkiem jednego z moich synów – Łukasza. Wydaje mi się, że jego niewzruszona postawa na pewne propozycje odbiła się rykoszetem na mnie. Jak to w Polsce.

– Zostawmy już może ten temat. Chciałem o Maradonie, ale nie wiem czy poprawię panu samopoczucie.
– Uderzył bardzo sprytnie, wykorzystał odpowiedni moment. Ustawiałem mur, tumult był niesamowity i koledzy nie słyszeli moich uwag.

– Dziś pewnie zastosowaliby manewr z tak zwanym krokodylem…
– Ha, ha, ha! Wszystko możliwe. Przy tamtym wolnym wydawało mi się, że do kopnięcia szykował się inny Argentyńczyk. Stałem przy słupku, przekazywałem uwagi, a podbiegł Maradona i kopnął. Próbowałem bronić instynktownie, nogą, ale nie miałem szans.

– Jakie wrażenie zrobił na panu młody Maradona?
– Był pupilem kibiców i junty. Na boisku pewny umiejętności, choć odrobinę samolubny i grający pod siebie. W tamtym meczu w Buenos Aires bardziej podobał mi się Diaz.

– Kolejna postać argentyńskiej piłki.
– Diaz zrobił również niczego sobie karierę, był prawie rówieśnikiem Diego. Ale tylko Maradona był idolem widzów, bo gdy dochodził do piłki trybuny szalały.

– Nabiegał się za nim Piotr Skrobowski, oj nabiegał…
– To prawda, ale wypadł całkiem dobrze. Maradona, jak to on, próbował sztuczek, miał cyrkowe zagrania, ale Piotrek pozostawił po sobie przyzwoite wrażenie. Ja byłem na siebie zły.

– Po wspomnianym wolnym?
– Bardziej po karnym Passarelli. Człowiek trochę już w tę piłkę grał, nabrał doświadczenia i potrafił przewidzieć rozwój wypadków. Przed rzutem karnym dostałem instrukcje z ławki rezerwowych. I wie pan, gdybym nie posłuchał tych podpowiedzi, to pewnie wyszedłbym obronną ręką. Obroniłbym tego karnego na 95 procent! Pewne rzeczy przychodzą z wiekiem, a z ruchu i ułożenia stopy strzelającego wywnioskować można wiele.

– No dobrze. Załóżmy więc, że do karnego podchodzi ktoś taki jak Lewandowski i strzela na dwa tempa…
– To akurat inna półka, Robert nie reaguje na sztuczki bramkarzy i trafia prawie zawsze. Słupek w meczu z Herthą to przypadek. Lewandowski jest niewzruszony przy karnych.

– A Dudek dance?
– Dobry przykład. Można zdeprymować przeciwników, nawet Włochów.
Jurek znakomicie zdekoncentrował graczy Milanu, w dodatku w meczu o taką stawkę.
Wielka sprawa.

– Chciałbym powrócić jeszcze do Kazimierza Deyny. Z książki Stefana Szczepłka zapamiętałem fragment, gdy nieodżałowany idol kopnął piłkę w kierunku bramki, ot tak, bez rozbiegu. Wcześniej padły ponoć słowa: – Piotrek, łap! Ale pan nie złapał…
– Kaziu był fenomenem. Żadne przekazy telewizyjne nie uzmysłowią nam teraz jego klasy. Lubiłem z nim trenować, bo podczas zajęć z tak wyszkolonym piłkarzem bramkarz prawie automatycznie podnosił umiejętności. A wie pan, że gdy pojawiłem się w Legii i rozpoczynaliśmy przygotowania do sezonu, to graliśmy sparing, bodaj w Kozienicach. Mniejsza o rywali. Ponieważ nie mieli bramkarza, zagrałem przeciwko Legii.
Już po sparingu zagadał Kaka :
– K… , młody! Jak ty mi tego wolnego złapałeś?
Dobrze pamiętam ten strzał, Kaziu kopnął w dolny lewy róg, swoim firmowym rogalem.
Udało mi się obronić.

– Cieszę się, że sam porusza pan ten wątek.
– Deyna miał elastyczną stopę. Czasami piłka przelatywała nad murem, by po chwili spaść tuż za głową zdezorientowanego bramkarza. Tak też potrafił! Był to gracz światowej klasy. Fenomen, rodzący się raz na sto lat.

– A słynny gol w meczu z Odrą Opole?
– Nie ma o czym rozmawiać, przebłysk geniuszu. Kaziu zmienił prawa fizyki.

– Przejdziemy może do pracy w szkole?
– Z przyjemnością.

– Jak to w końcu jest z dzisiejszą młodzieżą? Garnie się do sportu, czy nie za bardzo?
– Ja zawsze miałem na zajęciach komplet. Czasami nawet nadkomplet.

– Nic dziwnego. Znane nazwisko nauczyciela, to i frekwencja spora.
– Na pewno, coś w tym jest. Młodzi teraz nie zawsze angażują się podczas lekcji wychowania fizycznego, przynoszą fikcyjne zwolnienia. Za mojej pracy w szkole były jeszcze zapomniane dziś SKS–y. Uczniowie kończyli zajęcia, wracali do domu, po czym ponownie pojawiali się w sali gimnastycznej. Ale to już odległe czasy.

– A ja przypomniałem sobie lekcje wychowania fizycznego w szkole podstawowej. Nauczyciel rzucał piłkę i szedł zapalić papierosa. Nie przypominam sobie, by aktywnie uczestniczył w zajęciach. Całkiem fajna robota…
– Robi pan sobie żarty, przecież to karygodne!

– Samo życie.
– Najłatwiej rzucić piłkę, coś jak – mata i grajta…

– Sam pan widzi. A szwagier wspominał o aktywnym uczestniczeniu w zajęciach, grze w dziadka i tym podobnych. To chyba kwestia podejścia.
– Zdecydowanie. Nie mógłbym jednak prowadzić zajęć, gdy jedna noga odmawia już posłuszeństwa. Endoproteza, kłopoty z więzadłem, pan rozumie.

– A czy przypadkiem Mariusz nie borykał się z podobnym urazem?
– Tak, jeszcze w Grecji. Gdy pojawił się w ŁKS–ie i przeprowadzono kompleksowe badania, to okazało się, że ta kontuzjowana noga jest silniejsza od drugiej…
Dziś medycyna poszła bardzo do przodu, nawet po kontuzji więzadeł istnieje możliwość powrotu na boisko. A kiedyś? Władek Stachurski przestał grać w piłkę po kontuzji łąkotki. Włodek Lubański również borykał się z kłopotami, które zahamowały jego fantastyczną karierę.

– A dzisiejsza piłka ? Śledzi pan?
– Tak, jestem na bieżąco.

– Nie spowszedniało?
– Na razie jeszcze nie. Obserwuję grę reprezentacji Polski i dochodzę do wniosku, że w eliminacjach do kolejnych finałów mistrzostw świata uciekło nam zbyt wiele punktów. Ciężko będzie to nadrobić. Po raz kolejny kłania się kwestia zmian w składzie. I oczywiście ani słowa o pieniądzach. Nawet żona zwykła mawiać:
– Urodziłeś się za wcześnie, dziś na piłce można się dorobić nawet grając w naszej lidze…

– Priorytety też chyba są inne?
– Zgadza się. Moje pokolenie inaczej odbierało piłkę. Ceniłem sobie kontakt z kibicami, ich opnie, a nawet krytyczne uwagi. Nigdy nie wywyższałem się, popularność też mi nie przeszkadzała.

– Sporo było o Legii, to może na koniec jeszcze o Lechu? Wszak stulecie klubu.
– Na razie nikt się do mnie nie odzywał. Nie wiem, czy coś organizują, ale podejrzewam, że szykuje się większa feta. Martwi mnie co innego.

– Cóż takiego?
– Chodzi mi o brak poszanowania piłkarzy z lat wcześniejszych. Przykładowo, powstała specjalna lista, zgodnie z którą zasłużeni gracze Kolejorza mogą wchodzić na mecz.

– To chyba dobrze?
– Niby tak, a jednak nie do końca. Przydzielono nam bowiem miejsca na wysokości narożnej chorągiewki!

– Wolne żarty, ale ten wydaje się wyjątkowo… nie na miejscu.
– Nie przesłyszał się pan. Wejściówki są, owszem, ale… w miejscu dość nieciekawym.

– Zazdrościć raczej nie ma czego.
– Niestety. Znany w wielkopolskim światku Maciej Markiewicz pełni rolę łącznika pomiędzy starym, a obecnym Lechem. Mocno zaangażował się, także w ułożenie tej listy zasłużonych. Zrobił tyle, co mógł. A przed erą Amiki zajmowaliśmy miejsca na środku, w okolicy ławki rezerwowych. Teraz muszą nam wystarczyć miejsca w narożniku stadionu.

– Telefon do Mirosława Okońskiego przed meczem Lecha: – Mundek, gdzie jesteś?
– Jak to gdzie? Przy chorągiewce!

– Takie są realia. A co im szkodziło dać tych kilka miejsc w środku?

– To jak budować tożsamość klubu nie szanując przeszłości?
– Dobre pytanie.


– Czas kończyć? Tracę powoli ochotę do dalszej rozmowy.
– Nic na to nie poradzę. Markiewicz wejściówki załatwił, lecz nie miał wpływu na lokalizację.

– To może jakaś anegdota na poprawę atmosfery? Tylko proszę o coś naprawdę zabawnego.
– Prywatnie, bez nazwisk, mogę przywołać taką historię: przed jednym z meczów wyjazdowych Lecha jeden z kolegów zaparkował auto przed moim blokiem.
Mecz wygraliśmy, ale za trzy dni czekał nas kolejny. Po powrocie do Poznania zaproponowałem , by kolega wstąpił do mnie. Oczywiście, chętnie się zgodził.
Przezornie zabrałem mu kluczyki od auta. Następnego dnia mieliśmy zaplanowany trening o jedenastej. Jakież było moje zdziwienie, gdy ten kompan pojawił się w szatni przed rozpoczęciem zajęć, tylko odrobinę niewyspany…
Okazało się, że moje intencje były dobre, ale … miał zapasowe kluczyki od auta w kieszeni. Resztę może pan sobie dopowiedzieć.

– Rozumiem aż za dobrze!
– Mieszkałem w bloku. Dwa domy dalej mieszkał Okoń, a w bezpośrednim sąsiedztwie jeszcze Józiu Adamiec.

– Zacne grono!
– Powiedzmy. I jak to w takich blokowiskach bywa, chodzi się często do śmietników, by wyrzucić odpady. A Józiu, jak to on, wychodził z kubłem w zimie, do tego w klapkach i wracał do domu… po paru godzinach. Zdarzało się bowiem, że spotykał kolegę i trzeba było omówić pewne sprawy…
A przed mistrzostwami świata pojechaliśmy z Józiem do Bytomia, przymierzać garnitury. Czasy były trudne, obowiązywała godzina milicyjna. Późnym wieczorem wracaliśmy do Poznania, a ponieważ Adamiec pochodził z Opola, to postanowił odwiedzić rodzinę. Czas naglił.
A w rodzinnych stronach Józia pustki, ciemno, żywej duszy.
Przed Poznaniem, na obrzeżach miasta, zatrzymał nas patrol. Wylegitymowano nas 5 minut przed godziną milicyjną.
Dosłownie minutę przed nią wszedłem do mieszkania. To trochę mniej humorystyczna opowieść, ale z życia wzięta. Ciekawe to były czasy.
To może opowiem jeszcze coś z Montrealu?

– Bardzo chętnie posłucham.
– Lubiłem chodzić do sauny, bywała w niej śmietanka sportu kubańskiego, z Teofilo Stevensonem na czele. Siadał więc człowiek obok kilkukrotnego medalisty olimpijskiego w boksie i czas płynął tak powoli i przyjemnie…

– Niepotrzebnie się rozmarzyłem. Kończymy. Dziękuję za poświęcony mi czas i odkurzenie fragmentów tak barwnego życiorysu.

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także