Na wielką scenę wszedł w połowie lat dziewięćdziesiątych, szybko stając się jednym z najbardziej znanych ambasadorów nowej Polski. Andrzej Gołota trafił na ostatnią złotą erę wagi ciężkiej i rywalizował z najlepszymi – Lennoksem Lewisem, Riddickiem Bowem i Mikiem Tysonem. 25 października 2014 roku w Częstochowie oficjalnie pożegnał się z ringiem. Trzy dekady wcześniej zaczynał od nieco już zapomnianych amatorskich sukcesów, a na zawodowstwie pracował na łatkę "Faulującego Polaka" na długo przed słynnymi ciosami poniżej pasa.
Fenomen Gołoty to złożone zjawisko, które wciąż fascynuje. W 2021 roku ukazała się książka "Niepokonany w 28 walkach", w której Przemysław Osiak w rozmowach z osobami z bliskiego otoczenia pięściarza przybliża mniej znane wątki jego kariery i zagląda za kulisy wielkich pojedynków. Wspomnieniami związanymi ze słynnymi walkami rodaka dzielą się nie tylko przedstawiciele środowiska bokserskiego, ale także gwiazdy popkultury pokroju Kazika Staszewskiego i Marcina Dańca, a nawet prezydent Aleksander Kwaśniewski.
Początek lat dziewięćdziesiątych był dla polskiego boksu wyjątkowym okresem. Tak naprawdę to dopiero wtedy otworzyła się furtka pozwalająca marzyć o startach w gronie zawodowców. Wcześniej jedną ze sportowych specjalności epoki PRL był boks olimpijski. Reprezentanci Polski od 1948 roku przez kolejne cztery dekady w sumie wywalczyli 42 pięściarskie medale igrzysk olimpijskich (8 złotych, 9 srebrnych, 25 brązowych). W 1988 roku ostatnim, który sięgnął po to wyróżnienie przed zmianą ustroju, był właśnie Andrzej Gołota.
Pierwsze przebłyski dużych możliwości pokazał jednak dużo wcześniej. We wrześniu 1985 roku dotarł do finału mistrzostw świata juniorów. Tam czekał na niego Felix Savon – jak się okazało przyszła legenda olimpijskich ringów i trzykrotny złoty medalista olimpijski. 18-letni Kubańczyk już wtedy był mistrzem kraju w kategorii seniorów. Nic zatem dziwnego, że w polskiej kadrze pojawiły się obawy przed wysłaniem nieopierzonego Gołoty do tak poważnego zadania
– Trener kadry juniorów Czesław Ptak nie chciał dopuścić Andrzeja do walki, a lekarz naszej ekipy Adam Broda przypomniał, że kryształ się nie skleja. Obawiali się, że Savon rozbije naszego utalentowanego zawodnika. Stanęło na tym, że Andrzej do walki wyszedł, ale Czesław zastrzegł, że zachowa wzmożoną czujność i podda go w pierwszej sytuacji zagrożenia. Zrobił to w drugiej rundzie. Na początku Gołota miał do Ptaka pretensje, ale potem mu przeszło – relacjonował w książce "Niepokonany w 28 walkach" Janusz Pindera, który z bliska oglądał tamten pojedynek.
Nikt nie podważał talentu nastoletniego pięściarza, którego styl w pierwszych latach kariery szlifowali Tadeusz Branicki i Janusz Gortat. Kolejne doświadczenia Gołota zdobywał w meczach ligowych i podczas turniejów międzynarodowych. W kadrze seniorów zadebiutował w lutym 1987 roku. W tym samym roku wziął udział w mistrzostwach Europy, które pechowo zakończył w półfinale za sprawą kontuzji łuku brwiowego.
Olimpijski niedosyt
W lutym 1988 roku – tuż przed igrzyskami w Seulu – Gołota dotarł do finału prestiżowego turnieju w Strandży. Tam mógł się spotkać z innym kubańskim geniuszem – Roberto Balado, późniejszym złotym medalistą z Barcelony. Niższy i bardziej krępy od Savona zawodnik kilka miesięcy wcześniej sięgnął po złoto mistrzostw świata juniorów, wygrywając wszystkie walki przed czasem. W Bułgarii po wyrównanej walce to Polak okazał się nieznacznie lepszy. Wygrana na punkty (3:2) to jedno z najcenniejszych zwycięstw w jego amatorskiej karierze.
Kubańczyków zabrakło w stolicy Korei Południowej podczas igrzysk ze względu na bojkot, co wydatnie obniżyło poziom bokserskiego turnieju, ale też ułatwiło zadanie zawodnikom takim jak Gołota. Po dwóch zwycięstwach triumfalny pochód zatrzymał się na jednym z gospodarzy. Baek Hyun-man swoimi ciosami sprawił, że Polak był dwukrotnie liczony. Jedno z uderzeń przyczyniło się także do rozcięcia, dzięki któremu sędzia przerwał pojedynek w drugiej rundzie.
W finale na miejscowego faworyta czekał rozpędzony Ray Mercer, który ostatecznie w wielkim stylu sięgnął po złoto. "Andrew" w 1997 roku mógł się spotkać już na zawodowstwie z tym doświadczonym żołnierzem, który boksu nauczył się w amerykańskiej armii. Olimpijskie zmagania z uwagą obserwował wówczas Lou Duva. Firma Main Events – dla której pracował – cztery lata wcześniej podpisała kontrakty z najlepszymi amerykańskimi pięściarzami, którzy nie znaleźli wtedy konkurencji na olimpijskim ringu.
Tym razem uwaga charyzmatycznego trenera skupiała się na dwóch najcięższych kategoriach. Jak sam przyznał w autobiografii, z kwartetu Ray Mercer, Riddick Bowe, Lennox Lewis i Andrzej Gołota największe wrażenie miał na nim zrobić właśnie Polak, który jego zdaniem wyglądał na najmocniej bijącego i najtwardszego z tego grona. Zapewne sporo w tych słowach kurtuazji, bo droga pięściarza z Warszawy do zawodowych sukcesów w Ameryce wcale nie była usłana różami.
Kierownica zamiast bokserskich rękawic?
Za sprawą Gołoty w powszechnej świadomości polskich kibiców pojawił się wyjątkowy pomost. "Andrew" był z jednej strony jednym z ostatnich wielkich wychowanków polskiej myśli szkoleniowej, a z drugiej jednym z pierwszych Polaków, którzy po 1989 roku ruszyli realizować swój "American dream”. W Chicago najpierw znalazł przyszłą żonę – Mariolę. Niewiele wtedy brakowało, a piękna kariera w gronie zawodowców... nigdy by się nie wydarzyła.
– Gdy Andrzej wylatywał do USA na początku lat dziewięćdziesiątych, to odbyliśmy poważną rozmowę na ten temat i podjęliśmy decyzję, że nie będzie boksował. Przez pierwszy miesiąc ja jeździłam do pracy, a on siedział z malutką córką w domu. Powoli zaczął szukać jakiegoś zajęcia przez dalszych znajomych. Tak pojawił się pomysł, by zostać kierowcą ciężarówki. Andrzej zaczął się uczyć, zdał nawet egzamin pisemny, ale wtedy to ja zaczęłam mieć opory. Gdyby miał jeździć w trasy, to nie byłoby go w domu tygodniami – wspominała Mariola Gołota.
Na szczęście dla polskiego boksu ostatecznie wszystkie drogi zaprowadziły pięściarza na salę treningową. Gołotą najpierw zaopiekował się Sam Colonna, a debiut w gronie zawodowców stał się faktem w 1992 roku. W pierwszej walce Polak wniósł na wagę zaledwie 98 kilogramów. Masy mięśniowej nabierał powoli. Stopniowo też podwyższano mu poprzeczkę jeśli chodzi o dobór rywali.
W 1993 roku – po dziesiątym z rzędu zwycięstwie – o obiecującym zawodniku wagi ciężkiej z Europy napisał magazyn "The Ring" w kolumnie "Nowe Twarze", w której odkryto wiele ringowych gwiazd. Po kilku kolejnych walkach Polak trafił na radar firmy Main Events, z którą potem wypłynął na szerokie wody. Dopiero wtedy nawiązał współpracę z charyzmatycznym Lou Duvą, ale na co dzień trenował głównie z innymi szkoleniowcami – między innymi z Ronniem Shieldsem.
Zagryzając zęby w ringu…
Droga prowadząca do wielkich walk nie była jednak wolna od przeszkód. W maju 1995 roku na drodze Gołoty stanął potężny Samson Po'uha (15-1). Mało kto wiedział wówczas, że cięższy o ponad 23 kilogramy rywal swego czasu był naprawdę solidnym zawodnikiem na ringach amatorskich. W 1991 roku dotarł do ćwierćfinału igrzysk panamerykańskich, a rok później został mistrzem Stanów Zjednoczonych i był nawet blisko wyjazdu na igrzyska olimpijskie.
Po przejściu na zawodowstwo niepozorny Po'uha nie mógł liczyć na wsparcie żadnego znanego promotora. Sam sobie zresztą nie pomagał, regularnie zapuszczając się między walkami. Doświadczenie zdobywał w starym stylu – podczas sparingów z najlepszymi. Riddick Bowe potrafił zapłacić mu 20 tysięcy dolarów za miesiąc wspólnych sesji. Nieco inne podejście miał George Foreman. Weteran uznał, że Po'uha bije zbyt mocno i szybko odesłał go do domu.
Walka z Gołotą była życiową szansą, ale Samson kolejny raz miał problemy z wagą i formą fizyczną. Wyjątkowo krytyczny był wobec niego ojciec, który wiele lat wcześniej nauczył go podstaw boksu. – Wygląda na to, że trenujesz aby go znokautować lub samemu zostać znokautowanym – miał powiedzieć. W ringu do pewnego momentu wszystko przebiegało zgodnie z oczekiwaniami. Polak stopniowo rozbijał przeciwnika, wykorzystując głównie przewagę szybkości i ringowej inteligencji.
W trzeciej rundzie Po'uha był dwukrotnie liczony i chwiał się na nogach. W kolejnej wszystko zmieniła pojedyncza bomba z prawej ręki. Gołota wydawał się potwornie zraniony i źle znosił kolejne uderzenia, ale nie dał się powalić. W pewnym momencie krańcowo zmęczony i zdezorientowany Polak zdecydował się na zagranie, którego nie było w żadnym podręczniku.
– Poszedłem na całość. Uderzałem go wszystkim, co miałem i wydawało smi ię, że sprawy zmierzają w dobrą stronę. Wtedy w klinczu nagle poczułem, że zostałem ugryziony. To mnie zszokowało, bo coś takiego nigdy wcześniej mi się nie przytrafiło. Mało tego – nigdy nie słyszałem, by ktokolwiek inny tego doświadczył – relacjonował Po'uha wiele lat później.
Faul bardziej widoczny
Niepokonany Polak nabierał wiatru w żagle i wzbudzał coraz większe zainteresowanie nie tylko wśród amerykańskiej Polonii. W 1996 roku dostał życiową szansę – wziął udział w "Nocy Młodych Ciężkich” organizowanej przez stację HBO. Program gali stanowiło siedem walk wyłącznie w królewskiej kategorii. Między linami wystąpili wówczas między innymi John Ruiz (25-2) i Shannon Briggs (25-0). Późniejsi mistrzowie świata tego wieczora przegrali przed czasem. Szansę dostał młody Michael Grant (16-0), a show po raz kolejny skradł David Tua (22-0).
O ówczesnej pozycji Gołoty w bokserskim biznesie najlepiej świadczy to, że mimo tak zacnego grona uczestników to właśnie Polak wystąpił w walce wieczoru. Jego rywalem został Danell Nicholson (24-1) – wychowanek słynnej szkoły Kronk, który podczas igrzysk w Barcelonie postawił się znakomitemu Savonowi. Kubańczyk w żadnym innym występie w drodze po złoto nie musiał pracować tak ciężko jak w ćwierćfinale. Walcząc z Gołotą "Doc" mógł liczyć w narożniku na wsparcie legendarnego Emanuela Stewarda.
Pojedynek znów miał niecodzienny przebieg. Po raz kolejny okazało się, że Gołota jest pięściarzem trudnym w jednoznacznej ocenie. Bokserskie atuty pozwalały Polakowi wyraźnie dominować w pierwszych rundach, ale w najmniej spodziewanym momencie znów dał o sobie znać niepokorny charakter. Na minutę przed końcem piątej rundy – przy wyraźnym prowadzeniu na punkty – „Andrew” tym razem zaatakował rywala "z byka".
Faul nie mógł umknąć uwadze arbitra, bo Nicholson padł na deski i sprawiał wrażenie mocno zranionego. Sędzia Cotton – być może nauczony doświadczeniem z walki z Po'uhą – tym razem od razu odjął Polakowi punkt, a rywal wyczuł swoją szansę na wygraną przez dyskwalifikację i zaczął tarzać się po ringu. Komentatorzy walki zwracali uwagę, że faul zdecydowanie nie sprawiał wrażenia przypadkowego, ale Amerykanin również nie wyglądał na kogoś, kto reaguje do końca szczerze.
Wymuszona przerwa trwała prawie dwie minuty, ale pojedynek został wznowiony. – Na miejscu Nicholsona zrezygnowałbym z walki. Jeśli sędzia pozwala na takie zachowania, to kontynuowanie nie ma sensu. Po takim ataku nie da się szybko wrócić do gry. To naprawdę bolesne. (...) W starych czasach ktoś z otoczenia pięściarza mógłby przerwać taką walkę – komentował w HBO słynny George Foreman, ówczesny mistrz świata.
Mimo niecodziennych okoliczności Nicholson nie znalazł zrozumienia w narożniku. Emanuel Steward był wściekły i krzyczał na swojego zawodnika. – Walcz z nim! On jestem zmęczony! Sędzia w niczym ci nie pomoże. Musisz pójść z nim na wojnę. Lewy prosty, zwody, przepuszczenia i kontry! – apelował trener.
– Nigdy nie widziałem, żeby Emanuel Steward był do tego stopnia wściekły – ocenił komentator Larry Merchant. Płomienna przemowa na moment przyniosła efekt – Amerykanin ruszył na Gołotę, a szósta runda była jego najlepszą w całej walce. Polak usłyszał wtedy w narożniku, że musi dać przeciwnikowi powód do poddania się. I w siódmej rundzie rzeczywiście tak zrobił, niemiłosiernie obijając Nicholsona mocnymi ciosami w głowę i na tułów.
Na trybunach momentami dało się usłyszeć gromkie "Andrzej, Andrzej!", a Polak w ósmej rundzie kontynuował dzieło zniszczenia. Nicholson w sobie znany sposób nie padł na deski, ale w końcu został poddany przez narożnik. – Tyle już wiemy o Gołocie – będzie bił cię ciosami, będzie cię gryzł i będzie cię atakował głową – ocenił Merchant.