Jedna z siatkarek wzięła fikcyjny ślub w Włochem, by grać za granicą. Władze PZPS nie pozwoliły jej rozwiązać tego w inny sposób. Ruszyła więc do Italii i była bardzo doceniana jako zawodniczka – opowiada w TVPSPORT.PL Magdalena Śliwa, mistrzyni Europy w siatkówce.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Pochodzi pani z Makowa Podhalańskiego?
Magdalena Śliwa: – Nie jestem z Makowa Podhalańskiego, choć tam się urodziłam. A skąd ten Maków? Pochodzi z niego moja mama, w tym mieście moja babcia pracowała w szpitalu. Dlatego właśnie mama zdecydowała się urodzić mnie tam. Wychowałam się natomiast w Krakowie.
– W mieście piłkarskim wybrała pani siatkówkę. Dlaczego?
– Zaczęłam od piłki ręcznej. Później dołączyłam do zespołu siatkarskiego. Zbiegło się to z tym, że w szkole pojawił się trener, który w całej dzielnicy Krowodrza poszukiwał młodych adeptek do sprofilowanej pod kątem siatkówki szkoły sportowej pod patronatem Wisły Kraków.
– Nie powiedział pani, że jest za niska?
– Oczywiście, że powiedział. Na testach byłam z koleżanką. Przeszłam je bardzo dobrze, ale przez wzrost nie zostałam zakwalifikowana do klasy sportowej. Moją koleżankę zaproszono do udziału w zajęciach. Powiedziała, że beze mnie nie idzie. W ten sposób we dwie trafiłyśmy do tej szkoły. Okazało się, że z biegiem czasu nie przerosłam tylko sześciu dziewczyn. Te koleżanki, które rokowały dobrze, nie spełniły oczekiwań.
Z dziewczynami, które były wyższe ode mnie, grałyśmy dalej. Kiedy miałam 17 lat trener dołączył mnie do pierwszego zespołu, który grał w siatkarskiej ekstraklasie. Od razu trafiłam do szóstki. To był ciekawy czas, bo występowałam razem z grupą, której wcześniej podawałam piłki. Mogłam być na jednym boisku z moimi idolkami.
– Pamięta pani nazwisko tej koleżanki, której zawdzięcza pani rozwój siatkarski?
– Ela Malinowska. Kontakt nam się urwał, ale miałyśmy okazję spotkać się na oficjalnym spotkaniu "wiślaków" dwie Wigilie temu.
– Któryś mecz szczególnie zapadł pani w pamięć?
– Pamiętam jak jedno z niedzielnych spotkań nie odbyło się przez wprowadzenie stanu wojennego. Na nogach przeszłam do hali Wisły i na własnej skórze przekonałam się, jak wygląda nowy porządek.
Katarzyna Skorupa: zmiany nie będzie dopóki będziemy siedzieć cicho
– Nauka wtedy poszła w odstawkę?
– Trochę tak, ponieważ potrzebowałam dużej liczby treningów. Poszłam więc do szkoły dla pracujących i jednocześnie grałam w klubie. Miałam dwa treningi dziennie – indywidualny, a później z drużyną. Tak wypracowałam swoje.
– Jak wyglądały wasze realia sprzętowe?
– Czasami powtarzam to swoim dziewczynom, by doceniały to, co mają. O nasz sprzęt musiałyśmy walczyć. Korzystałyśmy z używanego – typu stroje czy piłki. Wielką rzeczą było dla nas posiadanie własnych nakolanników, ponieważ w PRL-u były one nie do kupienia. Cerowało się nawet skarpety, a teraz, gdy pojawia się dziura, kupuje się nowe. Podkolanówki przywoziło się z NRD. Pamiętam też moje pierwsze spodenki i buty Adidasa, które dostałyśmy w kadrze. To było ogromne szczęście.
– Pani rodzina miała kontakt ze sportem?
– Tata miał kontakt ze sportem, ponieważ w młodzieżowych rozgrywkach był bramkarzem Cracovii. Z kolei ojciec mojego męża był bramkarzem Garbarni. To było przeznaczenie! Do sportu nikt mnie jednak nie namawiał. Zawsze miałam w sobie naturalną chęć rywalizacji.
Mama była wiernym kibicem od zawsze. Lepiej zna się na męskiej siatkówce niż ja. Na co dzień zajmowała się pracą w laboratorium.
– Była Madzią od Karwowskiego z "Czterdziestolatka"!
– Dokładnie tak (śmiech)! Co więcej, mój tata pracował w budowlance, w biurze projektów, więc wszystko się zgadza (śmiech).
– Miała pani 21 lat, kiedy zadebiutowała w kadrze, w 1990 roku, w styczniu. W grudniu urodziła pani córkę. To było wyzwanie?
– Trafiłam na fantastycznego mężczyznę, który został moim mężem. Wcześnie zostaliśmy rodzicami, co sprawiło, że moja córka miała młodych dziadków, którzy mogli nam pomóc. Bardzo szybko wróciłam do treningów. Na pierwszym byłam dwa tygodnie po porodzie, by poodbijać piłkę. Izę urodziłam w grudniu, w lutym ćwiczyłam już normalnie z zespołem. W marcu pojechałam na zgrupowanie kadry.
– W tamtych czasach to było szaleństwo?
– Czasy były inne. Wtedy granice wiekowego zakładania rodziny były niższe, teraz robi się to dużo później. Moja ciąża nie była wielkim szokiem. Jeśli raz jeszcze miałabym wybrać, to zrobiłabym to samo. Jako młoda matka bardzo szybko wróciłam do treningów, ciało się zregenerowało. Od samego początku miałyśmy też świetną relację z córka. Od kiedy miała półtora roku zawsze ze mną była. Poznała wszystkie siatkarskie ciocie, nowe miejsca. Była dzięki temu bardzo komunikatywna i podłapała bakcyla do sportu.
W pokoju zawsze byłam z Dorotą Świeniewicz, która dla Izy była ciocią. Kiedy spotkałyśmy się w Sopocie jako zawodniczki, na pierwszym treningu powiedział do niej "Cześć ciocia!”. Dorota się uśmiechnęła i odparła "Jaka ciociu, jestem Dorota”. Iza musiała się więc przestawić.
– Jak selekcjonerzy reagowali na to, że na kadrę zabiera pani ze sobą pasażera?
– Nie mieli innego wyboru, musieli Izę zaakceptować. Nie miałam z tego powodu żadnych problemów. Kiedy córka była młodsza, bardzo grzecznie siedziała na ławce i niekiedy bawiła się z masażystką. Gdy nieco podrosła, zaczęła sama odbijać, a po trzech godzinach mojego treningu pytała, dlaczego tak krótko. Potrafiła zająć się sobą na zgrupowaniach.
– Nie każdy ma takie szczęście jak pani. Ponoć w kontraktach są zapisy o tym, że w ciążę zajść nie można.
– Trzeba być do dyspozycji tak, jak się zobowiązało w kontrakcie. Całe szczęście są możliwości robienia transferów medycznych, więc kluby nie są pozostawione same sobie. Kobiety są w innej sytuacji niż mężczyźni. Wiele z nich na pewnym etapie myśli o macierzyństwie, a nie wszystko się przewidzi. Większość dziewczyn wraca jednak po ciąży i gra na dobrym poziomie. Najważniejsze jest to, by mieć obok siebie rodzinę, która to rozumie i jest w stanie pomóc.
– Inne pani koleżanki też przyjeżdżały z dziećmi?
– Jeszcze zanim pojawiłam się w kadrze, dziewczyny przyjeżdżały na zgrupowania z dziećmi. Wszystko po to, by mogły spokojnie przygotowywać się do turniejów i nie myślały o tym, co dzieje się w domu. Później byłam jedną z niewielu matek w reprezentacji. Za każdym razem dzieci były jednak mile widziane. Na zjazdach musiałyśmy trenować i to był nasz priorytet. Niekiedy były więc z nami opiekunki.
– Powrót po ciąży dla siatkarki jest trudny pod względem fizycznym?
– Kiedy pojechałam na pierwsze zgrupowanie trzy miesiące po ciąży, nie miałam w ogóle zakwasów. Mój organizm był tak przygotowany na wysiłek, że nic mnie nie bolało. Trudno było, jeśli chodzi o skoczność, nie życzę nikomu takich przejść. To jakby ktoś próbował na siłę ściągnąć w dół. Oczywiście po kontuzjach takich, jak na przykład zerwanie więzadeł, wraca się dużo trudniej.
Małgorzata Niemczyk o relacjach z ojcem: to był jeden z bardziej ludzkich momentów
– Odniosła pani wiele sukcesów. Kariera córki w podobne na arenie reprezentacyjnej nie obfitowała. Jak to wpływa na relację dwóch sportowców?
– Kiedy moja córka zaczęła grać w siatkówkę, nie mogłam oglądać jej meczów, ponieważ sama grałam. Iza bardzo chciała, abym w końcu ją odwiedziła w hali i przeżywała to, że nie miałam takiej możliwości.
Sport od początku poznawała ze strony zawodowej. Po latach powiedziała, że zrozumiała, dlaczego trening był dla mnie tak ważny.
Jeśli chodzi o kadrę i ambicje, trzeba byłoby jej zapytać. Jest już dojrzałą siatkarką i na pewno patrzy na to z innej perspektywy. Spełnia się tam, gdzie jest i wydaje mi się, że jest szczęśliwa. Była w reprezentacji juniorek, ale ziszczeniem jej zawodowych marzeń byłoby powołanie do kadry seniorek. Uważam, że się nadaje.
– Uczyła ją pani trudnych stron siatkówki?
– Ona widziała je od samego początku. Przykład? Kiedy wyjechałam do Włoch. Początkowo byłyśmy razem, jednak później musiała zostać w Polsce i się uczyć. To nie było łatwe, bo bardzo za sobą tęskniłyśmy. Przez to była przygotowana na trudne strony siatkówki. Poza tym wyjechała z domu, kiedy miała 18 lat. Na początku mieszkała sama, daleko. Czekałyśmy na święta, żeby w końcu się spotkać. Jakby ten styl życia jej się nie podobał, nie poszłaby w sport.
– Najtrudniejszy moment?
– Na samym początku. Pojechałam na zgrupowanie, kiedy Iza miała cztery miesiące. Wróciłam, gdy miała ich dziesięć. Przerwa w wyjazdach wynosiły dwa, trzy dni, by przeprać ciuchy. Przegapiłam moment, w którym raczkowała. Pamiętam również, jak wyciągała ręce do babci, a nie do mnie. To było bardzo przykre. Po tak długiej przerwie nie wiedziała, kto jest jej mamą. Po pierwszym roku jej życia powiedziałam więc, że więcej się nie rozstaniemy. Jeśli trener mnie chciał, musiałam jechać z córą. Cierpiała przez to reszta rodziny, ale dzięki temu byłyśmy razem.
– 1998 rok to wyjazd od Włoch. Jaki to był świat w porównaniu do Polski?
– Przepaść w dyscyplinie. Mówiliśmy o sobie, że jesteśmy siatkówką zawodową. Nie wiedziałyśmy, co wygadujemy. We Włoszech wszystko było dopięte na ostatni guzik. Szokiem było to, że na pierwszym treningu dostałam całą torbę sprzętu. Wcześniej czegoś takiego w klubie nie doświadczyłam. W Polsce każdy trenował w swoich własnych ciuchach. Dochodziło do tego, że pracując na przykład w Chemiku Police można było mieć na sobie ubranie z BKS-u, Bydgoszczy czy innego zespołu. To było śmieszne. Każda z nas jechała na turnieje w prywatnych dresach. Drużyna nie wyglądał jak drużyna.
We Włoszech nauczyłam się również odpowiedniego żywienia. Nie było tam tak, jak u nas – że na wyjazdach jedna zamawiała pierogi, a druga kotleta. W Italii każdy miał przygotowane posiłki pod indywidualne wymagania sportowe.
A jak było w Polsce? Kiedy jechałyśmy na mistrzostwa Europy do Holandii, kupowałyśmy na bazarze pod Pałacem Kultury spodenki do rozgrzewki dla całej drużyny. Takie były czasy.
– Dlaczego nie grała pani w kadrze od 2000-2002 roku?
– Wtedy kadrę przejął pan Krzyżanowski i jego wizja polegała na odmłodzeniu zespołu. Przed samymi mistrzostwami świata dołączyłam jednak do drużyny, ponieważ na cito trzeba było szukać innej myśli szkoleniowej. Po tym turnieju przyszedł do nas Andrzej Niemczyk.
Mieszko Gogol o współpracy z PGE Skrą Bełchatów i porażce w Tokio
– Było tak, że trzeba było grać, gdy otrzymało się powołanie, bo inaczej można było nie dostać zgody na wyjazd czy pracę w klubie?
– Oczywiście, że tak. Głównie działo się tak w latach 80. Ja sama otrzymałam propozycję gry w Szwajcarii. Nie dostałam jednak zgody, ponieważ byłam za młoda. Mogły wyjechać te dziewczyny, które miały skończone 27 lat lub te jadące do mistrza Niemiec, Francji czy do pierwszych trzech drużyn włoskich. To był już bardzo wysoki poziom.
Warto przytoczyć historię jednej z siatkarek, która wzięła fikcyjny ślub w Włochem, by grać za granicą. Władze Polskiego Związku Piłki Siatkowej nie pozwoliły jej rozwiązać tego w inny sposób. Ruszyła więc do Italii i była bardzo doceniana jako zawodniczka. A co działo się, jeśli nie grało się w kadrze? Na siatkarki czekały zawieszenia i kary.
– Największa zaleta Andrzeja Niemczyka?
– Dobrze znał kobiety (śmiech)! Wiedział, którą skrzyczeć, a którą pogłaskać. Bardzo dobrze i szybko nas rozszyfrował. Dał nam też rodzinną atmosferę. Dzieci, mężowie mogli być blisko nas i nikt nie robił z tego problemów. To stworzyło z nas fajną grupę.
– Największa wada Andrzeja Niemczyka?
– To, że zgubiła go zbyt duża pewność siebie.
– W jaki sposób?
– Wyrzucił z kadry Małgorzatę Glinkę, mnie i swoją córkę.
– Za co panią wyrzucił?
– Według niego za bardzo tęskniłam za córką. Później wróciłam do kadry, ale na rok
wymyślił sobie, że nie będę mu potrzebna, a byłam.
– To ciekawe, bo sądziłam, że powie pani o alkoholu.
– Myślę, że na ten temat nie ma już co debatować. O zmarłych mówmy dobrze, bo jako trener był naprawdę dobry. Miał swoje słabe strony, ale ja pamiętam to, czego mnie nauczył.
– To był najważniejszy trener?
– Tak, dał mi inne spojrzenie na siatkówkę. Otworzył mnie na nowe.
– Ile w pani warsztacie jest z niego?
– Powiedziałabym, że nawet 50 procent.
– To dużo.
– Przede wszystkim uczył myślenia na boisku. Drugą strefą wspólnej pracy była taktyka i obserwacja. To dla mnie było najważniejsze. Uczę moich dziewczyn grania tak, by rozumiały siatkówkę.
– Grała pani długo. Ważny etapem był też MKS Dąbrowa Górnicza, kiedy została pani trenerką. Klub szybko został jednak rozwiązany.
– Rok po mnie zmieniły się władze w klubie. Weszli ludzie, który nie mieli wiele wspólnego ze sportem i go nie rozumieli. Niestety pojawiła się też osoba, która mocno zaważyła na tym, że klub się rozsypał. Bardzo szkoda. Ta drużyna zdobywała przecież trofea! Środowisko było świetne do siatkówki, podobnie jak miasto i kibice. Porównałabym to do Polic.
– Nie zraziło to do trenerki?
– Dużo nauczyło. Na początku byłam za miękka. Nie byłam w stanie wywalczyć takiego składu, jaki chciałam. Później wszystko się rozsypało.
– Teraz pracuje pani w Wiśle. Jeszcze w zeszłym roku pani grała. Jak będzie teraz?
– W zeszłym roku wróciłam na parkiet. W tym mam już tak szeroki skład, że mogę spokojnie patrzeć na dziewczyny z boku. Nie zmienia to faktu, że do amatorskich gierek jestem chętna!
Czytaj również:
Spokój Pawła Zagumnego. "Wziąłem na wstrzymanie"
Żeńska kadra i coaching? Vital Heynen rozlicza Tokio 2020 i mówi "Czas na zmiany"
Mauricio Souza wyrzucony z kadry i klubu! Wszystko przez homofobiczny wpis