| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Popełniłem błędy w Legii. Powinienem przyjrzeć się mocniej sprowadzanym zawodnikom. Jest też ktoś, z kim powinienem się pożegnać w trakcie sezonu, bo czuł się ważniejszy od klubu – wspomina Romeo Jozak, który ponad trzy lata temu został zwolniony z funkcji trenera Legii Warszawa.
Romeo Jozak pierwszy raz od zwolnienia z Legii Warszawa wrócił do stolicy Polski. Były szkoleniowiec mistrzów Polski jest szczęśliwy z życia. Obecnie 49-latek pracuje dla rządu Arabii Saudyjskiej i odpowiada za szkolenie lokalnych talentów.
Chorwat mający za sobą pracę między innymi w akademii Dinama Zagrzeb, prowadził Legię w 27 spotkaniach. Warszawianie wygrali 16 meczów, trzy razy remisowali, a osiem razy okazali się gorsi od przeciwników. Ostatecznie Wojskowi zdobyli mistrzostwo kraju, ale stało się to już po pożegnaniu z Jozakiem. Z podwójnej korony cieszył się Dean Klafurić, który przejął zespół po swoim rodaku.
Piotr Kamieniecki, TVPSPORT.PL: – Czas leczy rany? Powrót do Warszawy przywrócił legijne wspomnienia?
Romeo Jozak: – Jestem szczęśliwym człowiekiem. Legia jest dla mnie, niczym pierwszy pocałunek z pierwszą dziewczyną. To etap, którego nie da się zapomnieć i zawsze będę czerpał doświadczenia z tego okresu. Skończyło się zwolnieniem, choć zrozumiałem tę decyzję. Potem pozostało ruszyć dalej.
– Od zwolnienia minęły trzy lata. Legia jest nie do poznania?
– Nie znam tu już praktycznie nikogo. W zarządzie pozostali ci sami ludzie, ale nie miałem okazji porozmawiać z Dariuszem Mioduskim czy Tomaszem Zahorskim. Docierały do mnie jedynie słowa ze strony menedżerów. Usłyszałem, że prezes pozytywnie się o mnie wypowiadał. W klubie pozostał tylko Inaki Astiz, ale nie jest już piłkarzem, a asystentem kolejnego trenera. Trudno nie dostrzec problemu, którym jest ciągła rotacja w drużynie. Z nowymi piłkarzami jest tak, jak i z trenerami: każdy potrzebuje chwili na adaptację i pokazanie pełni umiejętności.
– Innym rodzajem zmiany jest wybudowanie ośrodka, który miał pan okazję odwiedzić.
– Pracując w Legii, nie mieliśmy do dyspozycji takiego kompleksu. Pierwszy zespół nie mógł jednak odczuwać dyskomfortu. Mieliśmy boisko do wyłącznej dyspozycji, tuż obok stadionu. To nie była zła sytuacja. Ale akademia… Mieli raptem jedną murawę ze sztuczną nawierzchnią, z której korzystali wszyscy. Pod tym kątem można było mówić o kłopocie. Taki ośrodek rozwiązał problem z brakiem boisk.
– Legia przeżywa obecnie bardzo trudny czas. Mistrz Polski jest przedostatni w tabeli PKO Ekstraklasy.
– Znam sytuację Legii… Miałem okazję rozmawiać na temat stołecznego klubu, słyszałem o tym, że nie jest to zła drużyna… Powiem inaczej, nie jest to tak słaby zespół, by zajmować siedemnastą lokatę w lidze. Znów pojawił się problem z odpowiednią formą na początku sezonu. To wręcz tradycja, choć w poprzednich latach warszawianie nie grali w fazie grupowej europejskich pucharów i jest to aktualnie coś nowego. Prawda jest taka, że pogodzenie gry co trzy dni, na kilku frontach, nie jest łatwą sprawą. Każdy myśli, że to coś normalnego, ale trzeba być do tego przystosowanym. Takim wyzwaniom i intensywności podołają piłkarze mający wiele jakości.
– Oglądał pan Legię po zwolnieniu? Stawiam, że obserwował pan rywalizację mistrzów Polski z Dinamem Zagrzeb. Rozmawialiśmy przed meczem i zapowiadał pan, że Chorwaci mają lepszych piłkarzy.
– Tak, widziałem kilka spotkań. Naprawdę, nie spodziewałbym się, że Legia w połowie listopada będzie przedostatnia w lidze. Nie jestem w stanie stwierdzić jaki jest powód. Fakt, widziałem dwumecz warszawian z Dinamem. Rywalizacja była wyrównana. Nie sposób było odmówić mistrzom Polski boiskowej mądrości. Ale nie zmieniło to tego, że jakość była po stronie zawodników Dinama.
– Wkrótce po meczu z Dinamem, Legia pozyskała Lirima Kastratiego. Na razie reprezentant Kosowa pokazał, że potrafi szybko biegać.
– Legia musi szukać piłkarzy w podobny sposób do Dinama. Myślę tutaj o graczach, którzy zrobią różnicę w rozgrywkach krajowych, ale też na arenie międzynarodowej. Na to składa się choćby kwestia umiejętności wzięcia na siebie ciężaru w kluczowych oraz trudnych momentach. Kastrati jest dobrym graczem, ale… mam wątpliwości czy ma w sobie wystarczająco wiele jakości, by robić różnicę w europejskich pucharach.
– To pytanie, które należy zadać raczej dla formalności. Legia to zamknięty rozdział?
– Nigdy nie mów nigdy. Cały czas mam w Polsce przyjaciół. To kraj, w którym zostałem dobrze przyjęty. Mogę powiedzieć, że Warszawa jest dla mnie jednym z ulubionych miast. Mógłbym ją postawić na drugim miejscu, zaraz za Zagrzebiem. Na pewno w najbliższym czasie nie zostanę trenerem Legii. To trochę jak z zupą, która najlepsza jest od razu, zaraz po ugotowaniu. Po kilkukrotnym podgrzaniu… nie jest już tak smacznie.
– Praca w Legii skończyła się zwolnieniem po 27 spotkaniach.
– Nie mam kłopotu ze wspomnieniami, ale po czasie mam też swoje przemyślenia. Jestem pewien, że obcokrajowcom nigdy nie będzie łatwo udowodnić swoją wartość w innym kraju. Trafiłem na Łazienkowską wraz z Ivanem Kepciją, który został dyrektorem technicznym. Może pan sobie wyobrazić, że dwóch Polaków w podobnej konfiguracji trafia do Dinama Zagrzeb?
– Nie.
– Stawiam, że wytrwaliby na swoich stanowiskach maksymalnie przez sześć miesięcy. Kluby pokroju Dinama czy Legii mają swoje tradycje i wartości. Cudzoziemiec zawsze będzie musiał pokazać więcej od pracowników z kraju. Najlepiej, jeśli stanie się to tu i teraz, od razu. Nie ma żadnego czasu na błędy i pomyłki. Moje stanowisko przejął potem Dean Klafurić. Najpierw zdobył mistrzostwo i krajowy puchar, potem został zwolniony po dwóch kolejkach nowego sezonu.
– Jakie emocje wywoływał dublet Legii pod wodzą Klafuricia?
– Dziwne… Z jednej strony się cieszyłem. Pracowałem w Legii dziewięć miesięcy, sumarycznie dołożyłem cegiełkę, ale te sukcesy przyszły, gdy mnie nie było już w Warszawie. To wywoływało smutek. Ale piłka nożna polega też na tym, by korzystać z pojawiających się okazji.
– Mówił pan o przemyśleniach. Jakie są refleksje dotyczące Legii?
– W kilku sytuacjach powinienem zachować się inaczej. Na pewno nie wypowiedziałbym drugi raz słów z Poznania. Mówiłem wtedy o zaangażowaniu, porównałem zawodników do kobiet… W dużych klubach niezbędne jest uważanie na każde zdanie, każde kolejne słowo.
Zdecydowanie wcześniej pożegnałbym Michała Kucharczyka. Powinien odejść po rundzie jesiennej. Wiele mogłoby się potoczyć wtedy inaczej. To człowiek, który czuł się ważniejszy od całego klubu. Niczym Leo Messi w Barcelonie… Wiem już, że zarządzanie ludźmi jest kluczowe w dużych klubach. Relacje ze wspomnianym piłkarzem były punktem zwrotnym w trakcie mojego pobytu w Warszawie. Czuł się silniejszy i istotniejszy ode mnie, ale też od Legii. Wszyscy wiedzieli, kto wynosi informacje. Nie mówiłem o tym wcześniej, ale była grupa, która decydowała się na takie zachowania. Nie powinno do tego dochodzić, tak jak nikt nie może być ponad klubem. Do takich sytuacji po prostu nie można dopuszczać.
– Jakie były błędy? Co zrobiłby pan dziś inaczej?
– Znacznie uważniej powinienem przyjrzeć się zawodnikom, którzy trafili do Legii. Była grupa, która została na dłużej i potrafiła stać się istotnymi postaciami drużyny. Wśród nich wymieniłbym Marko Vesovicia, Cafu czy Domagoja Antolicia. Pozyskaliśmy też choćby Chrisa Phillipsa czy Eduardo… To były błędy, do których w pełni się przyznaję.
– Eduardo od początku zapowiadał się na ryzyko ze względu na kwestie zdrowotne…
– Był kapitalnym piłkarzem przed złamaniem nogi. Liczyłem, że Legia pozwoli mu się odbudować. Gdyby zaczął grać choćby w połowie tak dobrze, jak przed tą poważną kontuzją… Ostatecznie trafił do nas jako zupełnie inny gracz. Nie strzelił żadnego gola, miał dwie asysty. To statystyki, które mówią same za siebie. Tak, jego transfer był dużym błędem, choć początkowo wszyscy cieszyli się, że trafia do Warszawy. Teraz zakończył już karierę, mamy też sporadyczny kontakt.
– Trudno dziś też ocenić Williama Remy’ego. Potrafił grać w piłkę, ale… miał również spore problemy z mentalnością.
– To dobry zawodnik, choć tylko w czasie, gdy jest na boisku. Okazało się, że ma wadę: poza murawą myśli o zbyt wielu rzeczach, które go rozpraszają. Kłopotem okazał się charakter, bo umiejętności mu nie brakuje. Wiedzieliśmy, że może dać nam jakość, a dodatkowo bronił go życiorys, bo w dwóch najwyższych ligach we Francji rozegrał ponad sto meczów.
– Najgorszy moment w trakcie pracy w Warszawie?
– To ciąg zdarzeń. Najpierw powiedziałem o tym, że dziewczyny zagrałyby z Lechem lepiej od naszych zawodników. Potem wracaliśmy do Warszawy i doszło do sytuacji z autokarem i spotkaniem z kibicami. Mam wrażenie, że gdybym nie użył tak mocnych słów, to całej awantury mogłoby nie być… Wychodziłem na początku, byłem na pierwszej linii, ale od razu usłyszałem od fanów, że mnie to nie dotyczy i mam stanąć z boku. Reszta jest dość mocno znana… To jeden z najbardziej stresujących momentów w życiu.
– Dla kontrastu: jaki był najlepszy moment w Legii?
– Wygrana z Górnikiem Zabrze i awans na pierwsze miejsce w tabeli. Ale bardzo istotna była też dla mnie późniejsza sytuacja, gdy graliśmy z Bruk-Betem przy Łazienkowskiej. Do przerwy był bezbramkowy remis. Przyznaję, byłem poirytowany, wręcz wkurzony na drużynę. Podszedł do mnie Guilherme, który zapowiedział, że w drugiej połowie strzeli gola, że zrobi to dla mnie. Odpowiedziałem, że to nie istotne, kto zdobędzie bramkę, bo kluczowe jest zwycięstwo.
Guilherme powtórzył, że strzeli dla mnie. Nie minęło wiele czasu po wznowieniu gry, a wywalczyliśmy rzut karny. Brazylijczyk podszedł do piłki i faktycznie zdobył bramkę. Przybiegł do mnie w radości, mogliśmy wspólnie świętować. Cała sytuacja pozwoliła mi poczuć się wyjątkowo.
– Zwolniono pana po przegranym 0:1 spotkaniu z Zagłębiem Lubin…
– To taki dzień, że do dziś pamiętam jego każdą sekundę. Rozmowa o tym budzi w mojej głowie pewne fakty. W debiucie w Legii wygraliśmy 1:0 z Cracovią. Potem były porażki w Białymstoku i Poznaniu. Nadeszła przerwa na mecze reprezentacji i dało się wyczuć, że towarzyszy nam duży kryzys: piłkarski i mentalny. Minęły dwa tygodnie. Zmierzyliśmy się z Lechią Gdańsk i zagraliśmy najgorsze spotkanie za mojej kadencji. Przeciwnicy byli lepsi praktycznie w każdym aspekcie. Wygraliśmy 1:0, choć oddaliśmy mniej strzałów, rzadziej byliśmy przy piłce. Sędzia skończył mecz, a ja przeżegnałem się i po prostu podziękowałem Bogu za trzy punkty. Nie rozumiałem co się stało i dlaczego, ale dziękowałem.
W kwietniu przegraliśmy 0:1. Szybko zrozumiałem kilka rzeczy. Przeważaliśmy, ale ulegliśmy. W dodatku w końcówce świetną okazję miał Kasper Hamalainen. Przypomniałem sobie początek i pomyślałem, że wszystko się wyrównało. Zawodnicy się mobilizowali, mocno starali, ale nie wyszło. Po spotkaniu czułem, że to moje ostatnie chwile w Legii. Tak było choćby w drodze na konferencję prasową. Później odebrałem tylko telefon od prezesa Mioduskiego. Podziękował mi za pracę i pozostało nam się rozstać.
– Co czuje w takiej sytuacji trener?
– Byłem trochę zaskoczony, choć spodziewałem się takiego końca. Zwolnienie zapoczątkowało najgorszy miesiąc w moim życiu. Wyłączyłem telefon, z nikim nie chciałem rozmawiać. Na koniec zmieniłem nawet numer. Trzeba się było ostatecznie pozbierać, ale dzięki temu czuję się dziś silniejszym człowiekiem.
– Potem mocno postawił pan na Azję.
– Byłem selekcjonerem reprezentacji Kuwejtu. Dziś jestem dyrektorem technicznym zatrudnionym przez ministerstwo sportu Arabii Saudyjskiej. Nadzoruję między innymi akademię, którą rząd wybudował w Hiszpanii. To kraj, który chętnie inwestuje w piłkę nożną. Nie ma sensu ukrywać, że zarabiam lepsze pieniądze niż w czasach Legii.
– W Warszawie pojawił się pan przy okazji turnieju, w którym juniorzy starsi Legii występują i rywalizują między innymi z dwoma drużynami ze wspomnianej akademii.
– To była ciekawa oferta. W tej chwili odpowiadam za największe talenty saudyjskiego futbolu. To zawodnicy, którzy trenują w Hiszpanii pod okiem zagranicznym trenerów. Mieszkam w Tarragonie, godzinę jazdy od Barcelony. To projekt, który zakłada pracę w najlepszych warunkach. Metodologia jest dość unikatowa. Sprowadzamy wyróżniających się graczy do Europy, gdzie mogą konfrontować się z rówieśnikami z topowych klubów. W Warszawie pojawiły się dwie drużyny, które mogą mierzyć się choćby z Legią, Slavią Praga, FC Midtjylland czy Szachtarem Donieck. Ale to nie wszystko, bo zawody podzielone są na kilka grup z różnymi rywalami.
– Słyszałem, że to często zawodnicy z dobrych rodzin, które często nie narzekają na brak pieniędzy. Ale mowa tu raczej o budżetach domowych przekraczających miliony dolarów… Zawodnikom nie brakuje determinacji?
– Jeśli ma się zbyt wiele pieniędzy, to pojawia się lżejsze podejście do życia i swoich obowiązków. Mówimy o jednym z najbogatszych krajów świata. Mieszka tam 35 milionów ludzi i siłą rzeczy pojawiają się zdolni gracze. Moją rolą jest im pomóc i wprowadzić na jak najwyższy poziom.
W ośrodku w Hiszpanii mamy świetne warunki, o których wielu może jedynie marzyć. Wszystko jest w pełni dopięte. Możemy latać po świcie i mierzyć się z najlepszymi akademiami. To zawodnicy, którzy mają dobrą technikę. Ale widzimy braki, które najczęściej dotyczą przygotowania fizycznego, mentalnego czy taktycznego.