| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
W tym sezonie PKO Ekstraklasy nie ma skuteczniejszego Polaka niż Bartosz Śpiączka. Droga piłkarza Górnika Łęczna do obecnego miejsca była jednak długa i kręta. Czy myśli o tytule króla strzelców? Jak zareagowałby na ofertę Lecha Poznań, któremu kibicuje od dziecka? Dlaczego chciano z niego zrobić "drugiego Łukasza Piszczka"? Do kogo ma największy żal? Więcej w rozmowie TVPSPORT.PL.
Przemysław Chlebicki, TVPSPORT.PL: – Słyszałem od kilku zawodników, że na boisku najważniejsze jest poświęcenie. Też tak uważasz?
Bartosz Śpiączka, Górnik Łęczna: – Wydaje mi się, że zawodnicy nadużywają tego pojęcia. Bo każdy, kto wykonuje jakiś zawód, w jakimś stopniu się poświęca – to normalne. Ale najważniejsze jest, żeby dobrze grać, a nie się poświęcać. Choć oczywiście, kariera piłkarza wymaga od niego wyrzeczeń – trzeba sobie dużo odmawiać. Nie jest tak, jak niektórym się wydaje, że piłkarz potrenuje dwie godziny i ma wolne, bo piłkarzem się jest 24 godziny na dobę.
– Co w takim razie uważasz za najważniejsze?
– U mnie na pierwszym miejscu jest szczerość, przez którą czasami miałem problemy. Ale taki już jestem – zawsze mówię to, co myślę. Dlatego oczekiwałem szczerości także od innych. Ale niestety w piłce spotkało mnie dużo sytuacji, w których zawiodłem się na ludziach.
– Trudniej jest być szczerym wobec siebie czy w stosunku do innych?
– Wydaje mi się, że wobec siebie. Każdy z nas ma o sobie wyrobione konkretne mniemanie, chcemy być w naszych oczach jak najlepsi. Dlatego staramy się kamuflować błędy, do których boimy się przyznać.
– Zawsze byłeś szczery wobec siebie?
– Jestem osobą pewną siebie, nigdy się nie poddaję. Na boisku zawsze starałem się przyznać do błędów. Na przykład w czasach gry w Termalice zdawałem sobie sprawę z tego, że byłem nieskuteczny i wziąłem to "na klatę". Ale nie ukrywam – kilka razy broniłem się przed popełnionymi błędami. Pamiętam, gdy graliśmy ze Śląskiem Wrocław, miałem "stykową" sytuację z Mariuszem Pawełkiem. Podeszliśmy do siebie – i on wykonał ruch, a ja padłem na ziemię.
– Zanurkowałeś...
– Komicznie to wyglądało! Wtedy sobie powiedziałem, że więcej tego nie powtórzę. Nigdy nie lubiłem, jak zawodnicy się tak zachowywali, a sam zrobiłem to samo.
– Obecnie jesteś w czołówce strzelców Ekstraklasy, ale dziesięć lat temu – jeszcze jako 20-latek – grałeś w lidze okręgowej. Wierzyłeś wtedy, że zostaniesz profesjonalnym piłkarzem?
– Wtedy były inne czasy. Gdy wchodziłem do szatni, starsi zawodnicy, mówili że "mam jeszcze czas" i "przede mną wiele lat grania". Dzisiaj to się zmieniło, mamy więcej szesnasto- i siedemnastolatków, którzy debiutują w Ekstraklasie. A po dwudziestce już musisz regularnie grać na najwyższym poziomie. Dzisiaj na pewno byłoby mi trudniej przebić się z okręgówki do profesjonalnej piłki – najlepsze kluby mają wielu młodzieżowców, ze względu na przepis. Który wchodził, gdy zacząłem grać w pierwszej lidze.
– Uważasz, że przepis o młodzieżowcu ci pomógł?
– Niezbyt. Nie mogłem występować we Flocie Świnoujście jako napastnik, dlatego że klub miał bardziej doświadczonych zawodników na tej pozycji. Był Ensar Arifović i Charles Nwaogu. Dlatego chcieli zrobić ze mnie Łukasza Piszczka – musiałem grać na prawej obronie.
– Buntowałeś się?
– Jako młody chłopak, który przyszedł ze słabej ligi – nie miałem nic do gadania. Nie mogłem się obrażać, tylko doceniać, że dostałem szansę. Trener założył wcześniej, że młodzieżowiec może grać tylko na prawej obronie i prawej pomocy, dlatego musiałem się z tym pogodzić. I zmienialiśmy się z Patrykiem Frycem, który wtedy nie powinien być traktowany jako młodzieżowiec, bo miał już duże umiejętności.
Potem przyszedł pierwszy mecz, z Górnikiem Polkowice i wyszedłem na prawej obronie. Pamiętam, że przez cały mecz nie wychodziłem z własnej połowy – nie dlatego, że nas tak zamknęli, tylko po prostu bałem się wychodzić do przodu, żeby nie popełnić błędu. Wciąż niektórzy się ze mnie śmieją, że jestem "defensywnym napastnikiem", ale to było co innego.
– W Świnoujściu spędziłeś trzy sezony – chyba każdy był inny?
– Pierwszy rok w klubie nie rozpoczął się za dobrze. Doznałem kontuzji – miałem pękniętą łękotkę. Wróciłem po miesiącu i znów to samo. Łękotka pękła drugi raz, w tym samym kolanie. Dlatego nie wspominam dobrze swoich początków we Flocie. Lepiej było w drugim sezonie, gdy byliśmy rewelacją Pierwszej Ligi. Niestety, w trzecim wszystko się posypało – przez problemy finansowe. Jako młody zawodnik patrzyłem wtedy głównie na swoje ambicje – bardzo mi zależało na tym, by się wypromować i trafić do silniejszego klubu. Pieniądze nie były najważniejsze – wiedziałem, że z awansem sportowym przyjdą lepsze zarobki.
– I w końcu trafiłeś do Ekstraklasy, podpisując kontrakt z Podbeskidziem.
– Trener Leszek Ojrzyński i dyrektor sportowy Grzegorz Więzik przyjeżdżali na mecze Floty i oglądali moje występy i po sezonie zdecydowali się na transfer. Mieliśmy mocną obsadę w ataku – poza mną przyszli Cisse i Okińczyc, a w składzie był jeszcze Chrapek. Rywalizacja była uczciwa – usłyszałem, że w każdej chwili mogę wskoczyć do pierwszej jedenastki. Przed końcem okna transferowego wszystko się zmieniło – najpierw wrócił do klubu Robert Demjan, a potem przyszedł jeszcze Maciej Korzym. I nagle z zawodnika, który miał grać – wypadłem ze składu.
Porozmawiałem szczerze z trenerem – powiedział mi, że będzie mi ciężko o minuty. Zaproponował mi nawet odejście na wypożyczenie, by się ograć i wrócić. Zadeklarowałem mu jednak, że chcę zostać i walczyć – dopiero zimą mógłbym odejść. Marzyłem o tym, żeby zagrać w Ekstraklasie. Nie mogłem się tak łatwo poddać. I z biegiem czasu, dobrze na tym wyszedłem.
– Doczekałeś się szansy.
– O siódmej rano zadzwonił do mnie kierownik i powiedział mi, że jadę na mecz. A ja mu na to, zaspany: jak to – przecież rezerwy grają o szesnastej. Dopiero po chwili do mnie dotarło, że zagram w pierwszym zespole. To był mecz Pucharu Polski, z Zawiszą Bydgoszcz, zaliczyłem asystę. Potem przez długi czas nie byłem brany pod uwagę – aż pewnego dnia Chrapek doznał urazu na treningu i trener powołał mnie do "osiemnastki" na spotkanie Ekstraklasy. To było dla mnie wielkie wydarzenie. Tym bardziej, że graliśmy z Lechem, któremu od małego kibicuję. Strzeliłem gola i wtedy wszystko się zmieniło. Zacząłem grać i zakończyłem sezon z czterema bramkami – choć nie ukrywam, mogło być ich trochę więcej. Ale sporo się nauczyłem od doświadczonych zawodników, których wtedy było u nas kilku.
– Gdy trafiłeś do Górnika Łęczna, czułeś się już w pełni gotowy do gry w Ekstraklasie?
– Podbeskidzie zaproponowało mi przedłużenie kontraktu, ale czułem, że w klubie nie byli do końca przekonani co do mnie. Nie było konkretnego planu, w przeciwieństwie do Górnika. Szybko przedstawiono mi konkrety – warunki umowy oraz perspektywy gry w pierwszym zespole. Miałem rywalizować z Jakubem Świerczokiem. Chociaż na początku sezonu przegrywałem walkę o miejsce w składzie – w dwóch pierwszych meczach strzeliłem dwa gole, po wejściu z ławki. Potem jednak grałem już częściej i mogę powiedzieć, że dopiero w Górniku zaliczyłem pierwszy w pełni rozegrany sezon na swojej nominalnej pozycji.
– Wydawało się, że Łęczna jest na mapie dla ciebie idealnym miejscem, ale zdecydowałeś się odejść do Termaliki. To była twoja najgorsza decyzja w karierze?
– Tak. Wtedy chciała mnie ściągnąć także Jagiellonia, która potem grała w europejskich pucharach...
– Dlaczego w takim razie wybrałeś ofertę z Niecieczy?
– Rozmawiałem z trenerem Rumakiem, który opisał mi swój plan. Opowiedział także o innych planowanych transferach. Nie do wszystkich doszło, ale razem ze mną Termalica pozyskała ośmiu zawodników. Myślałem, że czeka mnie spokój – tak jak w Łęcznej skupię się na grze, a problemami wkoło będą zajmować się inni. W Niecieczy jednak spokoju nie było. Właściciele mogli mieć do mnie pretensje o to, że nie zdobywałem bramek – przyszedłem za dużą kwotę, dlatego wypadało strzelić przynajmniej dziesięć goli.
Myślę, że klub powinien wiedzieć, jaki jest styl gry zawodnika, na którego wydają milion złotych. Cały czas czułem, że oczekiwano ode mnie rzeczy niemożliwych. Zawsze bazowałem na podaniach kolegów, potrafiłem dobrze się ustawić w polu karnym. Ale w Termalice praktycznie nie miałem sytuacji. A ja nigdy nie byłem zawodnikiem, który weźmie piłkę, przedrybluje czterech-pięciu zawodników i strzeli gola. Poza tym znów wylądowałem na boku pomocy.
– Stawiałeś się trenerom i właścicielom?
– Nic takiego nie było. Gdybyś zapytał o mnie trenerów, nigdy nie sprawiałem żadnych problemów, nie szukałem na siłę afer. W Termalice miałem ich czterech. Z trenerem Rumakiem mam dobry kontakt do dziś, tak samo z trenerami Bartoszkiem i Zielińskim.
– A z trenerem Mandryszem?
– U niego mogłem odczuć, że nie pasuję do drużyny i najlepiej, gdybym odszedł.
– Wypożyczenie do GKS-u Katowice to była wymuszona decyzja?
– Tak, przeze mnie. Chciałem rozwiązać umowę z Termaliką – miałem dosyć tego klubu, źle się w nim czułem. Właściciele nie chcieli się na to zgodzić. Do niemal samego końca okienka klub blokował moje odejście. Dopiero ostatniego dnia, po szesnastej, otrzymałem zgodę na rozmowy z GKS-em. Jego trenerem był Jacek Paszulewicz, który znał mnie z Floty, w której był asystentem. Tej decyzji – mimo tego, co się stało potem – nie żałuję. Spędziłem tam bardzo dobry rok...
– Nawet mimo spadku z Pierwszej Ligi?
– Klub był bardzo poukładany i pozytywnie mnie zaskoczył. Wcześniej słyszałem, że kibice klubu nakładają na zawodników dużą presję – nie czułem jej. Przeciwnie – mogliśmy liczyć na ich wsparcie – także na meczach wyjazdowych, gdzie zawsze przyjeżdżało ich dużo.
Bardzo mi było szkoda meczu z Bytovią. Miałem wtedy w głowie sytuacje, których nie wykorzystałem. Niestety, gol bramkarza nas dobił, spadliśmy z ligi. Ale gdybym mógł cofnąć czas i miałbym do wyboru zostać w Niecieczy albo iść do Katowic, podjąłbym dokładnie taką samą decyzję.
– Domyślam się, że gdybyś mógł cofnąć czas, w ogóle nie przeszedłbyś do Termaliki.
– To na pewno. Ale taką podjąłem decyzję i poniosłem jej konsekwencje. Czasu jednak nie cofnę – było, minęło. Chociaż to jeszcze do mnie wracało, starałem się nie patrzeć wstecz, tylko – od nowa – budować swoje nazwisko. Nie chciałem, żeby Śpiączka kojarzył się z zawodnikiem, który w trzech sezonach z rzędu spadł z ligi.
– Po przygodzie z GKS-em przez pół roku byłeś bez klubu. Przerwa ci się przydała?
– Wiedziałem, że nie chcę wracać do Termaliki – zresztą klub nawet mnie nie brał pod uwagę. Powiedziałem menedżerowi, żeby porozmawiał z klubem o rozwiązaniu kontraktu za porozumieniu stron. Udało się. Szczerze mówiąc w tamtym czasie za bardzo uwierzyłem w siebie i za bardzo zaufałem menedżerowi. Bo miałem oferty z Pierwszej Ligi, ale agent kazał mi czekać...
Przyszła propozycja z Ekstraklasy, ale odrzuciłem ją, bo spodziewałem się znowu walki o utrzymanie. Klub ostatecznie spadł, dlatego utwierdziłem się w przekonaniu, że podjąłem dobrą decyzję. Gdybym spadł czwarty raz z rzędu, wyjechałbym z kraju. Gdziekolwiek. Po trzech spadkach spotkało mnie dużo krytyki, dlatego co by było po czwartym?
Żona była wtedy w ostatnich miesiącach ciąży, dlatego tym bardziej chciałem uniknąć stresujących momentów. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że dopiero w grudniu rozejrzę się za nowym klubem. Koniec końców, trafiłem znów do Górnika.
– Obawiałeś się, że po zejściu do drugiej ligi nie mógłbyś potem wrócić na wyższy poziom?
– Czasem się mówi, że "lepiej zrobić krok w tył, żeby potem wykonać dwa kroki do przodu". Po pół roku siedzenia w domu zdawałem sobie sprawę z tego, że nie dostanę ofert z Ekstraklasy i Pierwszej Ligi. Moje nazwisko wypadło z obiegu – szczególnie, że wcześniej miałem dwa nieudane sezony. Nie myślałem długo nad propozycję z Górnika – znałem ten klub, wcześniej czułem się w nim dobrze. Dlatego uznałem, że to dobre miejsce na powrót na dobre tory. Podjąłem tę decyzję bez udziału agenta.
Wychodzę z założenia, że gdy się upada – za każdym razem trzeba wstawać, bo tylko słabi nie wstają. Chciałem udowodnić sobie oraz ludziom, którzy mnie skreślili, że dam radę się podnieść. Nie myślałem wtedy jeszcze o Ekstraklasie.
– Powiedziałeś, że twój agent nie uczestniczył w rozmowach z Górnikiem. Czy wasze drogi się rozeszły?
– Nie miałem z menedżerem żadnej umowy, poza pierwszym rokiem współpracy. Ważniejsze dla mnie było słowo niż papier, dlatego nawet na to nie nalegałem. Myślałem, że między nami była taka chemia, że nie potrzebowaliśmy dokumentów. Przed tym jak podpisałem kontrakt z Górnikiem, porozmawiałem z agentem i zakończyliśmy współpracę. Do dziś mogę jednak liczyć na człowieka, który wtedy pomagał mi w sprawach finansowych i inwestycjach – i obecnie jest moim menedżerem.
– Czy potem jeszcze rozmawiałeś z byłym agentem? Pogratulował ci awansów – najpierw do Pierwszej Ligi, a potem Ekstraklasy?
– Nie, nic takiego nie było – nie mieliśmy już potem kontaktu.
– W pierwszej kolejce w 2022 roku zdobyłeś bramkę przewrotką. Czy był to najładniejszy gol, którego strzeliłeś w ten sposób?
– W lidze to była moja pierwsza taka bramka – najlepsza, bo najważniejsza! Ale zdarzyło mi się tak strzelić w meczach towarzyskich – rok temu w sparingu, a także wcześniej, gdy grałem we Flocie. Sparingi traktowałem jednak zawsze jako trening. Prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero w oficjalnym meczu.
– I trzeba przyznać, że w tym sezonie dobrze się bawisz. Masz najwięcej goli spośród polskich zawodników. Poza tym – spośród najlepszych strzelców – oddałeś najmniej strzałów.
– Nie ma się co oszukiwać – nie stwarzamy tylu sytuacji, co Lech i Raków. Jesteśmy beniaminkiem, który długo musiał się uczyć Ekstraklasy. Pierwsze mecze sprowadziły nas na ziemię – widzieliśmy, jak wiele nam brakuje. Dlatego gdy mamy jedną albo dwie sytuacje – musimy je wykorzystać. Nam się udaje, ale nie chciałbym sobie przypisywać za to szczególnych zasług. Na moje sytuacje pracuje cała drużyna – u nas nie ma indywidualności. Jeśli nie będziemy słuchać trenera, to nie będzie szło nam dobrze. Tak niestety było w pierwszych meczach. Dwóch zawodników nie zrobi różnicy – na zwycięstwa pracujemy wszyscy. Gdy jako drużyna wyglądaliśmy już lepiej – przyszły dobre wyniki.
– Myślisz o koronie króla strzelców na koniec sezonu?
– Nie skupiam się na tym, bo uważam, że nie będzie łatwo to osiągnąć. Najważniejsze w tym momencie jest utrzymanie Górnika w Ekstraklasie, a moje bramki dawały punkty. A jeśli przy okazji będę królem strzelców – spełnię swoje wielkie marzenie. Ale trzeba patrzeć realistycznie.
– Czy po udanej rundzie dostałeś oferty z innych klubów?
– Słyszałem, że klub otrzymał kilka zapytań. Ale nie chciałem się w to wgłębiać – mam od tego agenta. Staram się być, poza tym – skupić się na grze, a nie papierkowych sprawach. Wiem o ofertach, ale nie interesowałem się, z jakich klubów ani z jakich krajów.
– A co by było, gdybyś teraz dostał ofertę z Lecha?
– To bardzo dobre pytanie... Założyłem, że zimą nie odejdę z Górnika. Nie mógłbym zostawić drużyny w takim momencie – dużo jej zawdzięczam i muszę jej pomóc w utrzymaniu. Poza tym w klubienie puszczą mnie za darmo – mam ważny kontrakt i oferty najpierw są rozpatrywane przez Górnik. Tak jak powiedziałem – od dziecka kibicuję Lechowi. Na razie jednak jestem tutaj i wiem, że mam dużo do zrobienia.
– Co zawdzięczasz Górnikowi?
– Łęczna to mój drugi dom. Czuję się dobrze w klubie i doceniam, że mogę się tutaj skupić na grze i nie myśleć o niczym innym. Tak było kiedyś, gdy grałem w Górniku przez dwa lata tak samo jest teraz. A od kiedy wróciłem – mam dług wdzięczności, który muszę odpłacić bramkami. Wierzę, że nie tylko ja zawdzięczam dużo Górnikowi, ale klub także wiele zawdzięcza mnie.
– Twoim nazwiskiem nazwano pizzę, czym niewielu zawodników może się pochwalić.
– To fajna inicjatywa naszego działu marketingu, który podjął taką współpracę z lokalnymi pizzeriami – w akcji wziąłem udział nie tylko ja, ale także kilku innych naszych zawodników. Sami wybieraliśmy składniki! O akcji było głośno – kibicom się bardzo spodobała. Nie jesteśmy dużym klubem, nie możemy się porównywać do Lecha ani Legii. Dlatego takie działania bardzo mnie cieszą.
Czytaj także:
Kolejny Polak w Bundeslidze? "Jestem teraz starszy i bardziej świadomy"
Piłkarskie święto w cieniu rewolucji. "Rządzi złość"
Ronaldo za karę wyrzucał śmieci. "Podjadę Ferrari..."