| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Jo Santos to jeden z nowych nabytków ekstraklasowego Radomiaka Radom. W rozmowie z TVPSPORT.PL opowiedział o dzieciństwie w Brazylii, wyjeździe do Europy, znajomości z obecnym dyrektorem sportowym Radomiaka, dzieleniu szatni z Neymarem, treningach w Rumunii z Gheorge'em Hagim, szalonych historiach z czasów gry w Sheriffie Tiraspol, wyjeździe do Bahrajnu czy przyjaźni z Raphaelem Rossim. Zapraszamy.
Maciej Ławrynowicz, TVPSPORT.pl: – Wielu profesjonalnych piłkarzy z Brazylii ma za sobą przeszłość, o której wolałaby zapomnieć. Fawele, bieda, rozpadające się domy. Jak to było w twoim przypadku?
Jo Santos, skrzydłowy Radomiaka Radom: – Dzięki Bogu ja wychowałem się w normalnym domu. Może nie bogatym, ale nigdy nie byłem głodny. Większość piłkarzy naprawdę pochodzi z biedy i to coś, w czym Brazylia zdecydowanie powinna się poprawić.
– Campina Grande to bezpieczne miejsce do życia? Mówi się, że w brazylijskich miastach są miejsca, w których lepiej się nie znaleźć.
– Nie mogę powiedzieć, że było jakiś bezpiecznie, bo teraz w Brazylii praktycznie w każdym miejscu są pewne zagrożenia, ale w największych miastach jak Sao Paulo, Rio de Joneiro jest zdecydowanie gorzej. Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałeś, ale tam są fawele. W moim mieście tego nie było. Mieszkałem na północnym wybrzeżu. Plaże, ocean, dobre miejsce do życia. W porównaniu do tych największych ośrodków w Brazylii, to w Campina Grande nie było jakoś bardzo niebezpiecznie.
–Brazylijczycy słyną z fantastycznej techniki. Często to efekt spędzanie całych dni od świtu do zmierzchu, grając w piłkę na ulicach z kolegami. Jak to wyglądało w twoim przypadku?
– Zdecydowanie. W Brazylii tak naprawdę tak się zaczyna. Gra się na ulicy. Jeżeli masz jakiś talent, to zaczynasz trenować futsal. Tak to u nas wygląda. Krok po kroku. Futsal trenuje się po to, żeby nabyć umiejętności techniczne. Później przechodzisz dopiero do klasycznej piłki nożnej i gry w normalnym klubie.
– No właśnie. Ty wyjechałeś do Sao Paulo, by grać w piłkę, mając 13 lat. Może się wydawać, że to późno, ale już wtedy miałeś za sobą wiele lat szlifowania umiejętności podczas gier ze znajomymi.
– Dokładnie tak było. Wyjechałem do Sao Paulo, by grać w Santosie. Grałem tam z Neymarem. Byliśmy rok w jednej drużynie. On jest ode mnie rok młodszy, ale graliśmy razem w U-13. Jako piętnastolatek podpisałem pierwszy profesjonalny kontrakt. Wszystko się zaczęło.
– To był jeden z trudniejszych momentów, gdy musiałeś opuścić rodzinę i wyjechać?
– Zdecydowanie. Gdybym miał sobie wyobrazić, że pozwalam mojej córce zostawić mnie i wyjechać samej, to byłoby to trudne, a moja mama to zrobiła. Trudny czas, ale byłem zdeterminowany. Marzyłem o tym. W tamtym czasie Santos był najlepszą drużyną w Brazylii z Robinho, Diego. Bycie piłkarzem Santosu to było dla mnie coś wielkiego. Wiele się wtedy nauczyłem.
– Jak wspominasz ten krótki okres, gdy dzieliłeś szatnię z Neymarem?
– Bardzo dobrze. Pamiętam taką sytuację, że po jednym z treningów mieliśmy obiad drużynowy. Rano zajęcia, a potem około południa razem poszliśmy na obiad. Usiadłem koło niego i kilku chłopaków, którzy są teraz jego dobrymi przyjaciółmi. Już w tamtym momencie kolegowali się ze mną i z nim. Neymar był moim dobrym przyjacielem. Był dobrą osobą. Fajny chłopak, zawsze uśmiechnięty, zawsze żartował. Nigdy nie brał wszystkiego zbyt poważnie. Taki, jaki był, taki pozostał. Nie zmienił się wcale. Wciąż lubi żartować. Dla niego wszystko w życiu jest grą.
– Wciąż ma przy sobie tych samych ludzi, którzy byli z nim w dzieciństwie?
– Tak. Trzech, czterech jego dobrych przyjaciół grało w tamtej drużynie. Gdy zaczął osiągać sukces, został zawodnikiem Barcelony, to poprosił, żeby byli z nim gdziekolwiek przyjdzie mu grać.
– Od początku było widać, że to diament?
– Tak. Na boisku był niesamowity. Miał coś innego, coś, czego nie miał nikt inny. Dyrektor i prezes Santosu też na niego postawili. Dali mu samochód służbowy, kupili apartament dla jego ojca. On sam też rozwijał się bardzo szybko.
– Po wyjeździe z dala od domu byłeś typem dobrze sprawującego się ucznia?
– Oj, zdecydowanie nie byłem dobrym uczniem. Gdy zacząłem grać w piłkę, musiałem wybrać pomiędzy treningami a szkołą. W Santosie uczyłem się jeszcze i grałem, ale potem musiałem wybrać – szkoła albo piłka. To było w wieku piętnastu lat, gdy podpisałem swój pierwszy profesjonalny kontrakt. Postawiłem wszystko na futbol.
– Od dziecka wiedziałeś, że to jest coś, co chcesz robić zawodowo?
– Wiesz, jako dzieci oglądamy telewizję i myślimy sobie "o, ja chciałbym być aktorem, piłkarzem, piosenkarzem". Jeżeli spytałbyś stu chłopców w Brazylii, kim chcieliby być, to 99 odpowiedziałoby ci, że chce zostać piłkarzem. Odkąd podpisałem pierwszy kontrakt, wiedziałem, że mam jakość i że to jest na wyciągniecię ręki.
– Byłeś przykładem kogoś, kto rodzi się z ogromnym talentem i predyspozycjami do gry w piłkę?
– Zawsze miałem to coś, ale przyszedł moment, w którym zrozumiałem, że muszę być lepszy i muszę ciężko pracować. Jako piętnastolatek zawsze chciałem mieć piłkę przy nodze. Chciałem kiwać, robić sztuczki. Później kontynuowałem karierę w Portualii i moja mentalność się całkowicie zmieniła.
– Jak to się stało, że trafiłeś do Europy?
– Grałem w takim mistrzostwach w okręgu Sao Paulo. Graliśmy przeciwko jakimś Portugalczykom i później odezwał się do mnie dyrektor Pacos de Ferreira. Zaprosił mnie, żebym przyleciał do Portugalii, zobaczył, jak to wygląda, zaprezentował się podczas testów. Wysłali kontrakt, mój ówczesny klub zgodził się na odejście i tak to się zaczęło.
– Wspomniałeś, że w Portugalii zmieniła się twoja mentalność. Na czym ta zmiana dokładnie polegała?
– To był trudny czas, bo zderzyłem się z czymś całkowicie innym. W Brazylii nie byłem na przykład przyzwyczajony, żeby wracać do defensywy po stracie. Myślałem tylko o ataku. Atak za każdym możliwym razem. Tam trenerem był Paulo Fonseca, który pracował ostatnio w Romie, w Szachtarze Donieck, Porto. Wtedy zaczynał jako szkoleniowiec. Tam futbol był bardzo szybki, musiałem myśleć niezwykle szybko. Musiałem też angażować się w odbiór piłki i strasznie cierpiałem, bo chciałem tylko atakować i to najlepiej sam, dryblując, strzelając, grając indywidualnie bez jakiegoś wracania do obrony. Fonscea powiedział mi: "Jo, musisz się zmienić. Musisz być lepszy, musisz przystosować się do taktyki, uczyć się piłki. Masz jakość. Wszyscy to wiedzą, ale to nie wszystko. Musisz się lepiej ustawiać, zmienić nastawienie".
– To trochę jak Leandro, gdy do Radomiaka przyszedł trener Banasik. Leo nie zawsze wracał do obrony, a Banasik się wtedy wściekał.
– Być może. Widzisz, całe życie musimy się uczyć, dostosowywać do pomysłu trenerów i zmieniać.
– Do czego było ci się najtrudniej przyzwyczaić, gdy przeprowadziłeś się do Europy?
– Pod względem życiowym nie było trudno. Portugalia to podobny kraj do Brazylii. Ten sam język, podobne jedzenie, podobna kultura. Najtrudniejsze była po prostu ta zmiana mentalności boiskowej. Dzięki temu byłem lepszy, gdy zacząłem grać w drugoligowej Tondeli. Silna liga. Wtedy się realnie uczyłem, zacząłem grać dla drużyny, dla kolegów.
– Kolejny przystanek w twojej piłkarskiej karierze nie jest popularnym kierunkiem. Jak to się stało, że trafiłeś do mołdawskiego Zimbru?
– W Portugalii radziłem sobie bardzo dobrze i wtedy odezwał się do mnie pewien agent. Właśnie z Zimbru Kiszyniów. To największy zespół w lidze oprócz Sheriffa Tiraspol. Pokazał mi projekt. Chcieli walczyć w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów. Zaproponował dobre warunki kontraktowe, ja je zaakceptowałem. Oni mi zaufali i tak się to stało.
– Czy agent, o którym wspomniałeś, to Oktawian Moraru, pracujący obecnie w roli dyrektora sportowego w Radomiaku?
– Tak, dokładnie. Wtedy pracował w Zimbru i wraz z innym agentem z Portugalii przeprowadzili ten transfer.
– Wiem, że trudno powiedzieć coś złego o osobie, która dała ci pracę, ale jakim człowiekiem jest Oktawian?
– Dla mnie to nie problem. Mamy bardzo dobrą relację od samego początku. Gdziekolwiek nie poszedł, odnosił sukcesy, co pokazał już tutaj na przykład w poprzednim sezonie. Zapraszał mnie do swoich projektów i gdziekolwiek razem nie pracowaliśmy, to robiliśmy bardzo dobrą robotę. Byliśmy razem w Mołdawii, w Rumunii i teraz jesteśmy razem w Radomiu. Oktawian dostrzegł we mnie jakość i mi zaufał. To dobry człowiek.
– Co jest kluczem do tego, że – jak twierdzisz – Oktawian regularnie odnosi sukcesy?
– Zaufanie. Wiara w piłkarzy, którzy zostali z niczym. Przykładowo danie szansy piłkarzowi, który chciałby wrócić po ciężkiej kontuzji, po przerwie. On widzi w zawodnikach jakość, której nie potrafi dostrzec nikt inny. Daje ogromną pewność siebie. Dba o warunki, byś mógł skupić się tylko i wyłącznie na piłce nożnej. To procentuje, bo gdy jesteś skoncentrowany tylko na futbolu, to stajesz się coraz lepszy. To jest kluczowe. On żyje piłką nożną. Czasami ze sobą walczymy, dyskutujemy, bo z czymś się nie zgadzamy. To dobra relacja. Nie zawsze mamy takie samo zdanie, ale na koniec obaj myślimy tylko i wyłącznie o dobru drużyny. Nie o indywidualnych korzyściach.
– Idealnym przykładem schematu działania, o którym mówisz, jest Raphael Rossi. Przyszedł do Radomiaka po długiej przerwie i bardzo ciężkiej kontuzji, a teraz jest jednym z najlepszych środkowych obrońców w ekstraklasie.
– Dokładnie. To dobry przykład. Rozmawialiśmy ze sobą rok temu i był bliski skończenia z piłką. Nie grał półtora roku, nikt go nie chciał. Nawet Sion, mimo że miał z nim ważną umowę. Wtedy porozmawiałem z Oktawianem, dałem mu kontakt do Rafy. Oktawian pytał mnie: "Jo, co o tym myślisz?". Ja mu powiedziałem, że Rafa to absolutny top. Potrzebuje tylko kogoś, kto uwierzy w jego umiejętności. Oktawian mu zaufał, a on pokazał tutaj wszystko, co potrafi.
– Wracając do Zimbru – Mołdawia jest najbiedniejszym krajem w Europie. Było to widoczne, gdy wychodziło się na ulicę?
– Nie. Słyszałem o tym, ale nie było tego widać. Tam żyje wiele bogatych ludzi. Często na ulicy jeżdżą super samochody, są nowoczesne budynki. W Kiszyniowie mają też świetne restauracje. Oczywiście reszta Mołdawii rzeczywiście może być biedna, ale tam, gdzie ja mieszkałem, nie było tego widać.
– Liga mołdawska to trochę taka liga ogromnych kontrastów. Czytałem rozmowę z Arielem Borysiukiem, polskim piłkarzem, który grał w Sheriffie i opowiadał, że na jednej z przedmeczowych odpraw trener ostrzegał zawodników, że jadą do drużyny, która nie ma praktycznie stadionu, a obok boiska chodzą kury i krowy.
– Tak samo było, gdy ja tam grałem. Były dwie lub trzy drużyny, gdzie nie było żadnego stadionu, nie było kibiców. Pojechaliśmy raz do Sfintul Gheroghe. Tylko boisko. Wokół jakieś stare budynki. Nie było nawet szatni, żeby się przebrać.
– Po czterech miesiącach gry w Zimbru zostałeś sprzedany do Sheriffa Tiraspol. To też ewenement, bo Sheriff to nie tylko klub, ale też sieć stacji paliw, piekarni, banków.
– Wszystko w Tiraspolu to Sheriff. Właściciel stworzył tam prawie wszystko. Kiszyniów jest stolicą Mołdawii. Tiraspol leży na terytorium Mołdawii, ale to jest jakby państwo w państwie. Chcąc przejechać z Kiszyniowa do Tiraspolu masz jakby normalną kontrolę graniczną, gdzie jest ogrom służb i policji. Musisz pokazać paszport, gdzie będziesz przebywał, w którym hotelu.
– Czytałem o tym w książce polskiego dziennikarza, który udał się ze swoją partnerką w podróż. Odwiedził między innymi Serbię, Mołdawię, Bośnię i Hercegowinę czy Chorwację i napisał książkę o futbolu w kontekście kultury, społeczeństwa, zjawisk socjologicznych. Jedna z części była właśnie poświęcona Tiraspolowi i to coś rzadko spotykanego.
– To dziwne. Gdy pierwszy raz w Tiraspolu wyszedłem na ulicę, to byłem przerażony. Myślałem sobie "o mój Boże, gdzie ja jestem, co ja tu robię". Trochę się bałem, ale po miesiącu już zrozumiałem, że to normalne.
– Co dokładnie wywołało w tobie takie negatywne emocje?
– Chodzi o to, że tam jak idziesz ulicą, to wszędzie jest uzbrojona policja. To było początkowo dziwne. Wszędzie radiowozy, pistolety. Nie byłem do tego przyzwyczajony.
– A byłeś przyzwyczajony do prezesa, który potrafi wpaść do szatni i wywrócić ją do góry nogami?
– Szczerze mówiąc, wiele widziałem w piłce, ale to było dla mnie coś niespotykanego. Mieliśmy takiego zawodnika z Burkina Faso, który spędził w Sheriffie całą karierę. Zremisowaliśmy jeden mecz u siebie. Po meczu weszliśmy do szatni i była kompletna cisza. Za chwilę drzwi się otworzyły i wszedł tłumacz. Jeżeli to szatni wchodził tłumacz, to oznaczało tylko jedno – szef przyjechał i zaraz tu będzie. Wszyscy byli wystraszeni. To był pierwszy raz, gdy widziałem go na własne oczy. Ogólnie na żywo spotkałem go 3-4 razy. Wszedł do szatni, wyjął pistolet, położył go na stole. Każdy przestraszony. Ja patrzę na tego chłopaka z Burkina Faso, a on ze strachu po prostu zaczął sikać. Prezes był wściekły, zaczął krzyczeć do każdego piłkarza. Do jednego chłopaka z Chorwacji mówił coś w stylu "jak ty się nazywasz? Kim ty w ogóle jesteś. Co ty tu robisz?". To było straszne, choć teraz z perspektywy czasu wspominam to wszystko z uśmiechem na twarzy.
– Coś, na co zwykle zwracają uwagę piłkarze, którzy grali w Sheriffie, to nowoczesna baza treningowa, która na wielu robi ogromne wrażenie.
– Zdecydowany top. 25 boisk. 3 stadiony. To niewiarygodne. Zawsze powtarzałem, że Sheriff jest w złym miejscu. W Europie walczą z Realem Madryt, a na własnym podwórku poza kilkoma nielicznymi przypadkami nie ma praktycznie żadnych mocnych drużyn.
– Jeszcze w poprzednim sezonie grałeś w Rumunii w pierwszoligowym Viitorulu Konstanca, gdzie trenerem był legendarny Gheorge Hagi. To prawda, że nie był ulubieńcem piłkarzy?
– Był dobrym trenerem, taktykiem, który bardzo dobrze rozumiał futbot, ale był trudnym człowiekiem. Sposób, w jaki przekazywał wiedzę piłkarzom, nie każdemu się podobał. Krzyczał, zdecydowanie nie był cierpliwy, ale sporo się od niego nauczyłem i stałem się zdecydowanie lepszym piłkarzem, choć nie jest typem nauczyciela. Trzeba było po prostu sobie zakodować w głowie, że niezależnie od tego, jak się zachowuje, to ostatecznie zależy mu po prostu na tym, by jego zawodnicy stawali się lepsi. Nigdy nie miałem z nim problemu. Stary, to był Gheorge Hagi. Hagi. Najlepszy rumuński piłkarz, który grał w Barcelonie.
– Na treningach było czuć, że doświadczył na własnej skórze tego futbolu na najwyższym poziomie?
– Czasami chciał z nami grać podczas treningów. Jego lewa noga to kompletnie inny poziom. Mogliśmy to zauważyć.
– Wspominałeś o trudnym charakterze trenera i oczywiście nie ma co generalizować, ale wiele razy słyszało się o przypadkach właścicieli rumuńskich klubów, którzy zwalniali trenerów po jednym meczu albo podejmowali inne szalone decyzje.
– Tak, piłka nożna w Rumunii to trudny temat. Ich nie interesuje, żeby ten sport wszedł na wyższy poziom. Tam się tylko liczą pieniądze. Wszędzie kasa, kasa, kasa. Najlepszy przykład to Dinamo Bukareszt, które jest na samym dnie. W tym klubie są szaleni dyrektorzy. W tym sezonie tę drużynę prowadziło już czterech trenerów. Ja miałem dobrą szkołę w Sheriffie, bo tam też nie brakowało szaleńców. Gdy przeprowadziłem się do Rumunii, to nie było to dla mnie nic nowego. Podobnie wyglądało to w Sheriffie. Brak cierpliwości.
– Co sprawiło, że majac 30 lat, zdecydowałeś się, by grać w piłkę w Bahrajnie?
– Zrobiłem to dla mojej rodziny, bo czasami w Rumunii przeżywaliśmy trudne momenty. Klub nie płacił, straciłem tam bardzo dużo pieniędzy. Nie ukrywam, wybrałem Bahrajn dla rodziny, żeby zapewnić im lepszą jakość życia. Wyjechałem tam, żeby zarobić pieniądze. Nie nauczyłem się niczego, bo futbol tam jest bardzo biedny, amatorski, ale miałem inne powody, dla których wybrałem Bahrajn.
– Teraz jesteś w Radomiu. Widziałem, że zimową przerwę spędziłeś na wakacjach z Raphaelem Rossim i waszymi rodzinami. Skąd wy się w ogóle znacie? Śledziłem przebieg waszych karier i nie znalazłem tam punktu, w którym wasze drogi się przecięły.
– Bo my graliśmy razem jeszcze za młodu w Brazylii. Wtedy się poznaliśmy. Dwa lata występowaliśmy razem z Esporte Clube Vitoria. Zawsze byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Wszystko robiliśmy razem. Chodziliśmy do kościoła, do restauracji. Później nasze drogi się rozeszły, ale przyjaźń przetrwała. Cały czas mieliśmy ze sobą kontakt aż do teraz, gdy gramy razem w jednym klubie.
– Raphael nie ukrywa, że bardzo wierzy w Boga i to też chyba coś ważnego, co was łączy.
– Dokładnie. To nasze połączenie. Myślimy w ten sam sposób. Obaj jesteśmy rodzinnymi ludźmi. To wszystko jeszcze bardziej spaja tę przyjaźń.
– Miał udział w twoim transferze do Radomiaka?
– Można tak powiedzieć. Nie rekomendował mnie w klubie, bo sam bardzo dobrze znałem Oktawiana, ale opowiadał mi co nieco. On jest tutaj już rok czasu. Od sześciu miesięcy ze swoją rodziną. Dla mnie decyzja o przyjściu tutaj była bardzo łatwa, bo wiedziałem, że nasze rodziny będą razem. Cieszę się, bo topowy piłkarz i wartościowy człowiek.
– Miałeś okazję zadebiutować w Radomiaku przed własną publicznością. Zagrałeś 45 minut z Rakowem. Jak ocenisz ten premierowy występ?
– Pierwszy mecz był trudny. Raków miał wiele jakości. Do tego bardzo szybko straciliśmy bramkę. Gdyby nie to, mogłoby być różnie. Oni jednak zdobyli pierwszą bramkę bardzo szybko, cofnęli się i wyprowadzali kontrataki. Walczyliśmy o każdą piłkę, ale nie mieliśmy szczęścia. Taki jest futbol. Oni wykorzystali swoją szansę.
– Spodziewałeś się tego, co działo się na stadionie? Rafael opowiadał ci o kibicach?
– Tak. Ja też obserwuję Rafaela na Instagramie i wysyłał mi filmiki z fety, gdy celebrowali z kibicami awans do ekstraklasy. Wszyscy na zielono, plac pełen ludzi, szaleni kibice. Wysłałem mu wtedy wiadomość, a on odpisał "Jo, to jest szalone. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak niesamowitego". Sam byłem ciekawy doświadczenia tego na własnej skórze i w tym pierwszym meczu czułem ten wpływ trybun. Kibice byli z drużyną cały czas. Nawet ze mną, gdy wchodziłem na boisko. Jestem podekscytowany tym, że mogę dać im radość.
– Co chciałbyś dać Radomiakowi?
– Chciałbym sprawić, żeby drużyna była ze mną jeszcze lepsza. Radomiak dotychczas radził sobie w lidze bardzo dobrze. Ja przyszedłem, żeby było jeszcze lepiej. Jeżeli trener zdecyduje się wystawić mnie w pierwszym składzie, to oddam na boisku życie, będę walczył o każdą piłę. Jeżeli trener zdecyduje, że usiądę na ławce, zagram 30 minut, 5 minut albo wcale, to ja i tak będę dla drużyny jak lew. Będę jej pomagał, jak tylko będę mógł. Takie jest moje podejście. Jestem tu, żeby coś budować, a nie dzielić i burzyć.