W sobotę 9 kwietnia Giennadij Gołowkin (41-1-1, 36 KO) wróci do ringu po najdłuższej przerwie w zawodowej karierze. Dzień przed walką Kazach będzie świętował 40. urodziny. W tle unifikacyjnej batalii z Ryotą Muratą (16-2, 13 KO) – innym mistrzem i medalistą olimpijskim – pojawiają się pytania o sportową przyszłość i dziedzictwo niedawnego postrachu kategorii średniej.
"Boks to nie jest sport dla starych ludzi" – to jedna z najczęściej powtarzanych w środowisku opinii. Zdarzają się oczywiście wyjątki – wystarczy wspomnieć George'a Foremana lub Bernarda Hopkinsa, którzy wygrywali mistrzowskie pojedynki mając ponad 45 lat. Jednak patrząc szerzej trudno nie zgodzić się z opinią, że szermierka na pięści była od zawsze zdominowana przez młodych. Największe legendy – nawet klasy Muhammada Alego i Joego Louisa – często boksowały o wiele zbyt długo, rozmieniając na drobne sławę.
Gołowkin wyjdzie do ringu jako najstarszy mistrz świata z obecnie panujących. A lista mających różnego rodzaju mistrzowskie tytuły we wszystkich siedemnastu kategoriach stale się wydłuża i liczy już ponad 50 nazwisk. Kazacha wyróżnia nie tylko wiek, ale także renoma nieustraszonego króla nokautu, na którą przez lata uczciwie zapracował.
We wrześniu 2012 roku po raz pierwszy zrobiło się o nim głośno, gdy w amerykańskim debiucie pokonał Grzegorza Proksę (28-1). Pojedynek przypominał zderzenie Polaka ze ścianą, a w kolejnych latach odbijali się od Kazacha kolejni znakomici pięściarze. – To bestia! Sparowałem z ciężkimi, którzy naprawdę potrafią uderzyć – wliczając w to Mariusza Wacha i Mike’a Pereza. Nikt nie trafiał mnie tak mocno jak Gołowkin. Jego siła jest nie z tego świata – chwalił sparingpartner Ryan Coyne.
Sława "Pioruna z Kazachstanu" – jak określił go komentator HBO Jim Lampley – promieniowała w kolejnych latach. Choć zawodową karierę rozpoczął w Niemczech, to musiał opuścić ten kraj, bo najlepsi pięściarze... nie chcieli z nim walczyć. Szukali różnych pretekstów. Niektórzy kwestionowali jego wartość marketingową, inni – jak choćby Felix Sturm – nie chcieli go bliżej poznawać już po sparingach. Z czasem grono unikających rosło i pokonywało kolejne bariery geograficzne.
Kontrowersyjny dwumecz
Jedyna porażka w zawodowej karierze "GGG" to pochodna kontrowersyjnego werdyktu w rewanżowym starciu z Saulem "Canelo" Alvarezem (57-1-2, 39 KO) we wrześniu 2018 roku. Do drugiego pojedynku być może by nie doszło, gdyby nie skandaliczna punktacja w pierwszej walce. Rok wcześniej Gołowkin zrobił właściwie wszystko, by zapracować na zwycięstwo. W dziesięciu z dwunastu rund zadał więcej celnych ciosów, ale ogłoszono remis.
Diabeł tkwi w szczegółach. Jeden z sędziów widział wygraną Kazacha 115:113. Drugi wskazał remis 114:114, ale najgłośniej mówiło się o punktacji Adelaide Byrd, która wypunktowała... 118:110 dla Canelo. – Ktoś powinien zbadać jej trzeźwość! Teraz – godzinę po walce, a nie następnego dnia – grzmiał Stephen A. Smith, prezenter ESPN. Dla porównania niezależni eksperci – Harold Lederman i Dan Rafael – widzieli wygraną Gołowkina 116:112, podobnie jak zdecydowana większość przedstawicieli mediów.
Kazach próbował robić dobrą minę do złej gry. W końcu nie stracił mistrzowskich tytułów i wciąż był postrzegany jako moralny zwycięzca. Problem w tym, że już w tamtym czasie można było odnieść wrażenie, że młodszy o 9 lat Canelo próbował grać na czas. Do pierwszej walki doszło za późno z punktu widzenia interesów Gołowkina. Promotor Alvareza otwarcie mówił w mediach o "marynowaniu" produktu, co działało na korzyść młodszego z pięściarzy.
Na rewanż trzeba było zresztą dłużej poczekać, bo Meksykanin po drodze zaliczył dopingową wpadkę, która mocno nadszarpnęła jego reputację. Drugi pojedynek był inny od pierwszego. Canelo tym razem podjął walkę w półdystansie i zgodnie z zapowiedziami nawiązał do stereotypowego "meksykańskiego stylu". Gołowkin po dziewięciu rundach wyraźnie przegrywał, ale zryw w ostatnich rundach prawie zapewnił mu remis. Ostatecznie wygrał Alvarez, ale jeden z sędziów dał remis, a dwaj pozostali najniższą wygraną z możliwych (115:113).
Kazach opuścił ring rozczarowany. Nie udzielił nawet zwyczajowego wywiadu. Fani czekali na ciąg dalszy, ale pięściarze szli swoimi drogami, choć w pewnym momencie nieoczekiwanie zaczęły ich prowadzić w tym samym kierunku. Gołowkin i Canelo stoczyli obie walki dzięki HBO, jednak pod koniec 2018 roku stacja wycofała się z boksu. Po pewnym czasie obaj związali się z platformą streamingową DAZN i odżyły plotki o możliwej trylogii.
Niemiecki przystanek
Ostatecznie nawet ten fakt nie ustawił wybitnych mistrzów na kursie kolizyjnym. Canelo z czasem zaczął szukać kolejnych wyzwań w kategorii superśredniej (76,2 kg) i półciężkiej (79,4 kg). Gołowkin od początku kariery jest wierny limitowi wagi średniej (72,6 kg). We wrześniu 2018 roku coś się jednak niewątpliwie skończyło. To właśnie wtedy dobiegła końca niesamowita passa Kazacha, który miał za sobą 20 udanych walk w obronie mistrzowskiego tytułu federacji WBA.
A ta imponująca seria rozpoczęła się w 2010 roku. Przez pierwsze lata zawodowej kariery Gołowkin był związany z niemieckim promotorem, ale nigdy nie poczuł się komfortowo na tym rynku. Wszystko przez to, że nie miał dostatecznego wsparcia. Odważnie stawiano na pięściarzy startujących pod niemiecką flagą, a on był traktowany jako egzotyczna ciekawostka. Jednak bardzo możliwe, że gdyby nie oferta z Niemiec to srebrny medalista igrzysk olimpijskich z Aten nie zostałby zawodowcem.
– Przez osiem albo dziewięć miesięcy po igrzyskach telefon wciąż dzwonił. Odzywali się promotorzy z najróżniejszych zakątków świata – także z Kanady i Stanów Zjednoczonych. Wszyscy byli mną zainteresowani, bo tak dobrze radziłem sobie jako amator. Długo nie chciałem boksować. (...) Wiedziałem jednak, że muszę zacząć zarabiać, by pomóc rodzinie. Dlatego wybrałem Niemcy i najpierw na trzy lata trafiłem do Hamburga, a potem przeniosłem się do Stuttgartu – wspominał Kazach.
Jest mocno związany z rodziną. Do dziś jednym z jego najbliższych współpracowników pozostaje bliźniak Max. Obaj boksowali i mieli spory talent. Jako nastolatkowie mieli podobne warunki fizyczne, więc często się wymieniali – na jeden turniej jechał Giennadij, a na inny Max. Przed igrzyskami trzeba było się jednak określić i wtedy Max ustąpił miejsca starszemu o kwadrans bratu. Drugi z bliźniaków opiekował się w Kazachstanie rodzicami.
Rodzinne tragedie z wojskiem w tle
Sytuacja rodzinna skomplikowała się na początku lat dziewięćdziesiątych. Giennadij i Max urodzili się w Karagandzie i mieli dwóch starszych braci – Siergieja i Wadima. Byli synami górnika pracującego w miejscowej kopalni oraz laboratoryjnej asystentki. Jak to często bywa, starsi stali się wzorem dla bliźniaków i to właśnie oni skierowali ich w stronę boksu, choć młodziutki Giennadij miał też piłkarski talent.
– Kochałem futbol, ale bracia uznali, że dla mojego rozwoju dobrze będzie poznać inne dyscypliny. Tak zetknąłem się z boksem, który jest w Kazachstanie niezwykle popularny. (...) Siergiej i Wadim byli moimi bohaterami. Oglądaliśmy razem walki Mike'a Tysona, Muhammada Alego i Sugara Raya Leonarda, ale też amatorskie pojedynki z Rosji. Nawet jeśli na początku nie podobał mi się boks, to coraz bardziej lubiłem go oglądać – wspominał Giennadij w rubryce "The Players' Tribune".
Ogromny wpływ na życie tego młodziana miały rodzinne tragedie. W 1990 roku przyszła wiadomość o śmierci Wadima. Najstarszy z braci został wcielony do sowieckiej armii i nikt dotąd nie wie, gdzie został wysłany. Rodzina nie dostała nawet szansy pochówku – tylko suchą informację o zgonie w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. Niespełna cztery lata później ten sam los spotkał Siergieja. – To są wspomnienia, których wolałbym nie mieć. Nie chcę o tym rozmawiać – zastrzegał po latach Giennadij.
Bokserska pasja zaszczepiona przez braci okazała się silniejsza niż wszystko wokół. Giennadij długo musiał przekonywać rodziców, którzy po tragicznej stracie dwóch synów marzyli o innej przyszłości bliźniaków. Ojciec towarzyszył jednak synowi w 2004 roku w Atenach, gdzie spod ringu oglądał jego finałowy pojedynek. Mimo porażki Kazach został w ojczyźnie bohaterem, ale w stronę ringów zawodowych pchnęła go dopiero troska o przyszłość rodziny.
Powrót na własnych warunkach
Blisko dwie dekady później nadal jest popularny. "GGG" – skrót od Giennadij Giennadijowicz Gołowkin – to uznana marka, którą swego czasu docenił Cristiano Ronaldo. Schyłkowy etap kariery prowadzi już na własnych warunkach. Lukratywny kontrakt z DAZN gwarantował mu miliony, ale nie zmuszał do wyzwań. Mimo to Kazach w październiku 2019 roku odzyskał część mistrzowskiego dziedzictwa, którego pozbawił go Canelo.
Po dwunastu rundach wyniszczającego pojedynku pokonał nieznacznie na punkty twardego Siergieja Derewjanczenkę (13-1), zdobywając ponownie tytuł mistrza świata federacji IBF w kategorii średniej. Nieco ponad rok później obronił pas wygrywając przed czasem z Kamilem Szeremetą (21-0) – obowiązkowym pretendentem. Od grudnia 2020 roku nie stoczył już żadnego pojedynku i w sobotę wyjdzie do ringu po najdłuższej przerwie w zawodowej karierze.
– Higieniczny tryb życia i dobre prowadzenie się sprawiają, że wciąż mogę walczyć na wysokim poziomie. Unifikowanie mistrzowskich tytułów to teraz mój główny cel, dlatego czuję ekscytację przed tym pojedynkiem. Co dalej? Za wcześnie, by o tym mówić. Koncentruję się na Muracie. Inni namawiają mnie do walki w wywiadach, a potem nic z tego nie wynika. W Japonii zdarzały się niespodzianki, a Murata potrafi naprawdę dużo – ocenił Gołowkin.
Pierwotnie pojedynek planowano 29 grudnia 2021 roku, ale został przełożony ze względu na kolejną falę pandemii, która wymusiła dodatkowe obostrzenia. Japoński rywal to również specyficzny przypadek – jego rozbrat z zawodowym ringiem trwa nawet dłużej niż u Gołowkina. Ostatnią walkę stoczył w grudniu 2019 roku – jeszcze przed pandemią. Mimo to bez walki... spotkał go awans. Dostał tytuł WBA Super – bardziej prestiżowy niż ten WBA World, który wygrał w ringu.
Walka... nieaktywnych
W sobotę dojdzie więc w Saitamie do specyficznej walki, w której spotka się dwóch wyjątkowo nieaktywnych mistrzów. W związku z tym pojawia się wiele pytań, ale wszystkie schodzą na dalszy plan przy liczeniu zysków. Według nieoficjalnych informacji Kazach może liczyć na ponad 12 milionów dolarów – więcej zarobił tylko za hitowe pojedynki z Canelo.
Skąd takie kwoty? Murata to jeden z najbardziej rozpoznawalnych japońskich pięściarzy. W 2012 roku zdobył olimpijskie złoto w kategorii średniej. Kraj czekał na taki triumf od 1964 roku. To był zarazem pierwszy w historii przypadek, by Japończyk wywalczył złoto w kategorii innej niż musza lub kogucia.
Styl 36-letniego Muraty powinien Gołowkinowi pasować. Obaj znają się zresztą ze wspólnych sparingów. Japończyk uwielbia bijatyki, ale zdaje się mieć mniej ringowych argumentów od rywala, który wciąż znakomicie korzysta z lewego prostego. Trzeba jednak pamiętać, że pięściarze w schyłkowym etapie kariery potrafią nagle stracić sporo ze swej klasy. Z czasem nie wygrał jeszcze nikt i nawet ktoś tak wybitny jak Kazach jest w tej batalii na straconej pozycji.
Mimo to w mediach już spekuluje się o kolejnych wyzwaniach. Trylogia miała być częścią kontraktu, który Canelo podpisał z platformą DAZN. Do walki mogłoby dojść jesienią – prawdopodobnie we wrześniu. – Wielu mi to mówiło. Podobno to dla niego sprawa honoru. Skoro tak, to dlaczego czekał cztery lata od tamtej naszej walki? Canelo po prostu udaje. Nie wiem, czemu powiedział coś takiego akurat teraz – skomentował Gołowkin.
Wiele osób życzy "GGG" odejścia na własnych warunkach. Bez względu na wszystko zostanie po nim legenda, na którą złożyły się efektowne nokauty, sparingowe plotki i efektowne pozaringowe uniki potencjalnych rywali. Historia zapamięta Giennadija jako jednego z najwybitniejszych mistrzów kategorii średniej, który po prostu uwielbiał się bić i nawet w obliczu krzywdy, która go spotkała, miał alergię na wszelkiego rodzaju wymówki.