Raz, dwa i trzy. Po dwóch kiepskich rozstrzygnięciach dla Damiana Jonaka trzecie starcie z Andrew Robinsonem w końcu przyniosło upragniony sukces. Walka wieczoru na gali Tymex Boxing Night 21 nie zawiodła.
Na początek była porażka, a później remis. Szczególnie to pierwsze starcie Damiana Jonaka z Andrew Robinsonem pozostawiło niesmak w obozie polskiego boksera, bo rywal z Wielkiej Brytanii był lepiej punktowany przez sędziów, ale – zdaniem części obserwatorów tego pojedynku – nie zdominował wychowanka Szombierek Bytom. Po wydarzeniu w Spodku rewanż zupełnie nie przyniósł rozstrzygnięcia, który z pięściarzy jest jednoznacznie lepszy. Promotorzy doprowadzili więc do ostatniego, trzeciego aktu tej sagi.
Jonak (41-1-2, 21 KO), były młodzieżowy mistrz WBC, przed walką zapowiadał głośno, że tym razem będzie inaczej. I Robinson (26-5-2, 7 KO) powinien czuć się zagrożony, także dlatego że do finału trylogii miało dojść w Bytomiu. Czyli w mateczniku Polaka.
– Do starej hali, która tu stała, przyprowadziła mnie matka. Gdy teraz Robinson znów wypluje ochraniacz na zęby, to nie będę już okazywał miłosierdzia i będę go bił, dopóki sędzia nas nie rozdzieli. Poza tym, muszę bardziej uruchomić lewą rękę – odgrażała się "Śląska Bestia".
W Tymex Boxing Night 21 "Śląskie Uderzenie" na dystansie ośmiu rund po trzy minuty jednogłośnie lepszy w werdykcie punktujących okazał się Jonak. Jednogłośnie.
Po obiecującej pierwszej odsłonie, w drugiej "Animal" pierwszy raz został boleśnie trafiony sierpowym Jonaka. To zamroczyło rywala, nie obyło się bez knock-downu. Faworyt publiczności zaczął śmielej atakować. Kilka razy trafił prostym, choć w międzyczasie starał się "luzować" prawą rękę, prawdopodobnie wcześniej kontuzjowaną. Robinson odpowiadał, choć po drodze... rzeczywiście doszło do wyplucia ochraniacza. Bijatyka się rozkręcała. Brytyjczyk zaczął się rozpędzać, szukał ciosów na wątrobę. Musiał, bo na półmetku przegrywał 36:39. Im dłużej trwało starcie, tym lepiej wyglądał. "Bestia" słabła, ucierpiała także jego brew. Weteran ringów miał coraz mniej sił, dążył do klinczu, a doping "jesteś u siebie" słyszany z trybun robił się coraz bardziej nieśmiały. Żaden z bohaterów wieczoru nie zamierzał jednak odpuszczać. Na siódmą rundę Robinson zszedł z gigantyczną opuchlizną nad okiem. Ostatnie trzy minuty były już grą bez kalkulacji. A skoro tak to za kalkulatory musieli chwycić sędziowie punktowi.
Komentarz:
Piotr Jagiełło, Janusz Pindera