Dwa razy wygrała najważniejszą walkę w życiu. Była rekordzistka Polski i mistrzyni kraju w rzucie oszczepem pokonała nowotwory. Idzie przez życie z podniesioną głową, a w rozmowie z TVPSPORT.PL opowiedziała o przebiegu chorób.
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL: – Ma pani energię, by opowiedzieć o problemach zdrowotnych?
Barbara Madejczyk: – Nigdy nie kryłam, że choruję. Media to nagłośniły. Gdy po raz pierwszy uporałam się z rakiem, dużo się o mnie pisało. Tym bardziej, że w 2013 roku ponownie zostałam mistrzynią Polski w rzucie oszczepem. Była chwila przerwy, ale nowotwór powrócił po prawie 10 latach. Zatajanie takich informacji nic by nie dało. Być może moja postawa i podejście do życia komuś uratuje życie.
– Moment otrzymania diagnozy zapadł w pamięć?
– Byłam ogromnie zaskoczona. Kończył się 2009 rok. Po igrzyskach w Pekinie nawiązałam współpracę z Barborą Spotakovą. Razem trenowałyśmy. Jeździłyśmy na zgrupowania. Ciężko harowałyśmy. Nie zauważałam problemu. Sytuacja zmieniła się w marcu 2010 roku. Zaczęłam wyczuwać guza, trenując na Gran Canarii. Przeżyłam ogromny szok. Nie byłam przygotowana na badania, pobieranie wycinków. Lekarze zwracali też uwagę na prawą rękę i węzły chłonne. Nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji.
– Długo to trwało?
– Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że wtedy nowotwór traktowałam jak kontuzję. Chciałam przejść etap leczenia i wrócić do sportu. Nie było w głowie myśli: nigdy już nie wrócę do treningów. Dopiero, gdy po wyjściu z zabiegu przeczytałam kartę informacyjną, że to był rak prawej piersi, zrobiło na mnie to wrażenie. Chociaż nie do końca ogromne. Pierwsza choroba przeszła obok mnie.
Sensacyjne wieści! Diamentowa Liga jeszcze w tym roku w Polsce!
– Rozsypała się pani na kawałki?
– Nie. Nie załamałam się. Podeszłam do sytuacji na spokojnie. Lekarze powtarzali, że mam być silna i wrócę do pełni sprawności. Dodali: "Nie pobijesz już rekordów życiowych, ale będziesz walczyć". Dostałam zielone światło. Po tym wyrzuciłam z głowy, że zmagam się z nowotworem. Miałam ogromną motywację. Nie zastanawiałam się nad chorobą. Najlepszą terapią była chęć powrotu na stadion.
– Chemioterapia zmienia życie?
– Za pierwszy razem otrzymałam cztery cykle, co trzy tygodnie, ze względu na to, że przerzuty trafiły na węzły chłonne w prawej dłoni. Lekarze częściowo je usunęli, ale działali profilaktycznie. Chemia była mocna. Przy trzeciej i czwartek miałam większe dolegliwości. Źle było, gdy przestały działać leki przeciwwymiotne. Wyszły mi też włosy.
– Dla kobiety to bardzo trudny moment?
– Dzielnie przebrnęłam przez ten okres. Jednego dnia uroniłam łzy.
– Którego?
– W momencie, w którym ścinałam fryzurę na krótko i założyłam perukę. Potem zacisnęłam pięść, chociaż lekarz przekazał złe wieści po biopsji. Mówił, że są w moim ciele komórki nowotworowe. Żartowałam, że zawsze zaczyna rozmowę od tych gorszych wieści. Okazało się, iż nowotwór nie był aż tak złośliwy. To była kolejna cegiełka, która mnie podbudowała.
– Zamknęła się pani na świat?
– Absolutnie. Od razu wróciłam do pracy. Normalnie funkcjonowałam. Między trzecią a czwartą chemią robiłam awans zawodowy na nauczyciela mianowanego. Był egzamin, który pozytywnie zdałam. Poszłabym na zwolnienie, jeśli byłoby bardzo źle. Jakbym sama nie wspomniała o chorobie, to mało kto by się domyślił. Harowałam na treningach, bardzo dobrze wyglądałam. Nie dawałam po sobie niczego poznać.
Plejada gwiazd w Polsce. Te konkurencje zobaczymy w Diamentowej Lidze
– Przewartościowała pani życie?
– Na pewno. Postawiłam siebie na pierwszym miejscu. Na większość kwestii patrzę z dystansem. Kalkuluję, czy będzie to dla mnie dobre. Nie chcę sobie zaszkodzić, obciążyć. Staram się omijać stresowe sytuacje. Nie da się wyłączyć negatywnych emocji, ale je ograniczam.
– Trudno się było pogodzić z faktem, że nowotwór powrócił?
– Ja tylko myślałam, że wszystko jest w porządku.
– Jakie były objawy?
– Zaczęło się od kaszlu. Myślałam, że jestem przeziębiona. Nigdy nie przypuszczałam, że nowotwór piersi ma z tym coś wspólnego. Kuracje antybiotykowe nie pomagały. Ruszyłam do alergologa. Testy pokazywały, że jestem uczulona na pyłki, kurz i inne bajery, ale nadal nie było wiadomo, co tak naprawdę mi dolega. Wziewy nie działały. Chyba na początku lekarze zbagatelizowali sytuację. Nie wzięli pod uwagę mojej przeszłości. Według nich, rak nie wchodził w grę. Były badania i kontrole co trzy miesiące. Na niewiele się to zdało. Przez wymioty bardzo schudłam. Po kolejnych szczegółowych badaniach okazało się, że mam przerzuty na płucu, na wątrobie, na jajniku. Przez półtora roku rak mocno się rozsiał.
– Lekarze dali jakieś zakazy?
– Nie. Funkcjonuję jak inni. Za drugim razem miałam aż dwanaście cykli chemioterapii. Wszystko trwało prawie dziewięć miesięcy. Teraz jestem na hormonoterapii. Dopiero w lutym usunęłam port, przez który podawano mi chemię. Odczuwałam, że był za długo w moim ciele. Pojawiały się stany zapalne.
– Rak to ból?
– Za pierwszym razem nie. Za drugim było gorzej. Kaszel był bardzo męczący.
– Było w głowie pytanie: "Dlaczego ja?"
– Wcześniej tak. W tym momencie nie. Pan Bóg trafił na twardą babkę. Dałam świadectwo innym. Rak to nie wyrok. Medycyna się rozwija, ale niestety, co druga osoba ma problemy onkologiczne.
– Kto najbardziej pomógł w najgorszych momentach?
– Zaufałam lekarzom. Trafiłam do Poznania, gdzie znałam doktorów. Przywitałam się z nimi na misia. Poczułam uderzenie ciepła. Wiedziałam, że jestem w "domu". Czułam, że będzie dobrze. Rodzice i siostra dali od siebie najwięcej.
– A uczniowie?
– Pracuję w szkolę we Włynkówku – 15 kilometrów od Ustki. Jestem wychowawczynią w siódmej klasie. Gdy miałam nawrót, dzieci chodziły do piątej. Były ze mną. Wspierali mnie. Cieszyłam się, że mieli bezpośredni kontakt z tą sytuacją. Dobre doświadczenie i nauka. Otrzymałam od nich wiele dobrego.
– Czuje się pani inspiracją?
– Tak. Zależy mi, by być zdrową i dbać o siebie. To, co przeszłam, będzie potwierdzeniem dla innych, że da się wyjść z najgorszych sytuacji. Czuję się w stu procentach zdrowa po usunięciu portu. On przypominał o chorobie. W jeden z piątków zdjęli mi szwy, a w sobotę już biegałam po parku. Otrzymałam wielkiego motywacyjnego i energetycznego kopa. Nie wyobrażam sobie życia bez sportu.
– Jest sportowe spełnienie?
– Tak, nawet jeśli nie mam medalu z wielkiej imprezy. Jestem dwukrotną finalistką igrzysk olimpijskich. To robi na mnie wrażenie po latach. Najważniejszą walkę stoczyłam poza stadionem. Na szczęście ją wygrywam. Nie odpuszczę do końca świata i jeden dzień dłużej. Cieszę się, że pojawiła się Maria Andrejczyk. Ma już medal i spokojną głowę. Dobrze mieć takie następczynie. Ma jeszcze dużo do udowodnienia!
Kaczka przebiegła... dziecięcy maraton. Dostała za to medal