{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Energa Basket Liga. Wojciech Kamiński: nie wiem, czy jesteśmy faworytem. Krok po kroku chcemy bić się o kolejne zwycięstwa
Jakub Kłyszejko /
Koszykarska Legia Warszawa jest już przynajmniej wicemistrzem Polski. Drużyna trenera Wojciecha Kamińskiego ograła dwóch pretendentów do tytułu i ma apetyt na zdecydowanie więcej. – Na radość przyjdzie czas po sezonie. Dla nas granie się nie skończyło. Jesteśmy szczęśliwi z awansu do finału. Cały czas chcemy wygrywać – powiedział nam szkoleniowiec zespołu ze stolicy.
Legia Warszawa "znokautowała" Anwil Włocławek w półfinale. Zagra o mistrzostwo
Jakub Kłyszejko, TVPSPORT.PL: – Trenerze, wygraliście serię 3:0, ale wszystkie mecze były zacięte i wyrównane. Co pana zdaniem było najważniejsze w spotkaniach z Anwilem Włocławek?
Wojciech Kamiński, trener koszykarskiej Legii Warszawa: – Myślę, że cierpliwość. Byliśmy zespołem, wspieraliśmy się, pomagaliśmy sobie. Zawsze ważne jest też szczęście. Im lepsza gra, tym szczęście jest mniej potrzebne, ale w sporcie jest nieodzownym czynnikiem.
– W szatni wywiesiliście sobie hasło "24 sekundy i cierpliwość"? W ten sposób chcieliście budować kolejne akcje i wybijać rywala z rytmu?
– Nie musieliśmy wywieszać, bo mówiliśmy o tym od dawna. Już w poprzednim sezonie dużo tego było. Może z wykonaniem było nieco gorzej, ale pojawiało się sporo cierpliwej gry z szukaniem dobrych pozycji rzutowych. Zwracaliśmy na to uwagę. Taki jest nasz styl. Przy dobrze zorganizowanej obronie Anwilu i Stali, żeby znaleźć pozycję do rzutu, to trzeba wykazać się dużą cierpliwością. Czasami należy czekać na błąd rywala, dlatego też warto grać do samego końca.
– Patrząc na to, o jaką stawkę toczyła się gra, był pan nadzwyczaj spokojny w serii. Wiązało się to z tym, że zespół dobrze realizował wszystkie założenia, dlatego też pojawiało się mniej nerwów?
– Patrząc na przebieg wszystkich meczów z Anwilem, to w pierwszym prowadziliśmy przez 39 minut, w drugim ponad 39, w trzecim około 36. Oni byli blisko, jednak cały czas my mieliśmy wszystko w swoich rękach. Nie jest to do końca komfortowa sytuacja, bo gdyby wpadły dwa rzuty więcej, to pojawiłyby się nerwy. Lepiej jednak być dwa rzuty z przodu niż gonić.
– W każdym ze spotkań lepiej rzucaliście za trzy punkty. Przed serią mówiono, że jeden i drugi zespół ma świetnych strzelców. Wy swoją obroną i agresją potrafiliście wyłączyć najlepszych zawodników rywala. Był to jeden z głównych elementów taktyki?
– Oczywiście. Podobnie jak w meczach ze Stalą, głównie chodziło nam o obronę rzutów trzypunktowych. Zarówno Anwil, jak i Stal świetnie grają z kontry. Dodatkowo "trójki" nakręcają ich do lepszej obrony. Wiemy, jaka jest hala we Włocławku. Kibice mocno niosą swoją drużynę. Chcieliśmy ograniczyć to do minimum. Kontry i rzuty za trzy dawały Anwilowi najwięcej powera.
– Zatrzymaliście jedną z największych gwiazd ligi. Jonah Mathews grał bardzo dużo, ale nie był tym samym zawodnikiem, jak w rundzie zasadniczej. Szczególnie wyczulał pan swoją drużynę na tego gracza?
– Nie mieliśmy dodatkowych założeń, aby go odcinać. Świetną pracę w grze jeden na jeden wykonali Robert Johnson i Muhammad-Ali Abdur-Rahkman. Byli blisko, gdy miał piłkę, przeciskali się na szykach zasłony, nie dawali mu tak łatwo dojść do pozycji rzutowych. Oczywiście też trafiał, bo nie da się wszystkiego obronić, ale ich indywidualne umiejętności obronne są duże. Skorzystaliśmy z nich w tych meczach. Trzeba podkreślić też obronę graczy wysokich na pickach. Wychodzili tak, jak sobie życzyliśmy. Mieli zatrzymać pierwszy rzut po zasłonie. Adam i Darek próbowali łapać wysoko przy obręczy. Defensywa zadziałała i bardzo się z tego cieszę. Według mnie zadecydowały dwie rzeczy: indywidualne umiejętności Johnsona i Abdura-Rakhmana plus obrona zespołowa. Robiliśmy wszystko poprawnie, a może nawet dobrze. Dzięki temu Anwil i Matthews nie mogli się rozszaleć.
– Zawodnicy często podkreślają, że przyjście Johnsona miało duży wpływ na zespół. Pozwoliło uwierzyć, że jesteście w stanie wygrać z każdym. Trener też tak to odbiera, że jego transfer zmienił wiele boiskowo i mentalnie?
– Bardzo. To zawodnik, którego trochę nam brakowało. Wszyscy doceniają go za atak, ale jest to świetny obrońca. Potrafi zatrzymać strzelców przeciwnika. Mamy świetnych defensorów, jednak on dodał mnóstwo jakości w tym elemencie. Do tego jego szalone akcje… Ray, Ali, Koszar potrafią wykonać trudne rzuty, ale Robert czasami zrobi coś z niczego. Jego bilans szalonych rzutów jest zdecydowanie na duży plus.
– Anwil szukał swojej delikatnej przewagi w grze Zigi Dimca pod koszem. Dariusz Wyka i Adam Kemp wykonali kawał dobrej pracy na tablicach. Ten element również był waszym duży handicapem?
– Mieliśmy dwóch podkoszowych plus Jure Skificia, który szczególnie w drugim meczu zbierał, dobijał i trafiał bardzo ważne rzuty. Wysocy mocno walczyli. Mieliśmy założenia, aby kryć Dimca w określony sposób. Czekamy tylko na wyniki badań Adama Kempa. Wydaje mi się, że Dimec trochę za dużo używał łokci. Zobaczymy, jak będzie wyglądać zdrowie Adama. Wszyscy zostawili dużo serca. Walka z tak wielkim człowiekiem nie jest łatwą sprawą. Jeszcze, gdy potrafisz ograniczyć jego poczynania przy doświadczeniu, sile i umiejętnościach, to tylko możesz się cieszyć.
– Widzieliśmy czym dla klubu i kibiców był ten awans do finału. Proszę powiedzieć, jak ważny jest to moment dla pana?
– Po meczu się cieszyłem, ale na radość przyjdzie czas po sezonie. Dla nas granie się nie skończyło. Jesteśmy szczęśliwi z awansu do finału, natomiast cały czas gramy i chcemy wygrywać. To wielki sukces, ale tak na chłodno, siedząc z żoną na tarasie i pijąc kawkę, mam przeświadczenie, że przed nami jeszcze wiele do zrobienia.
– Niezwykle skromnie brzmią pana słowa. Świadczy to o pewności siebie i mocy drużyny, która jest teraz głównym kandydatem do zdobycia mistrzostwa Polski?
– Mam duży szacunek do tego, co zrobili nasi przeciwnicy. Mecze ze Stalą i Anwilem były bardzo wyrównane. To nie jest tak, że wygrywaliśmy łatwo i gładko. Cieszymy się, że to my jesteśmy zwycięzcami. Patrzymy na rywali i jeszcze nie wiemy, z kim spotkamy się w finale. Czarni mają świetny sezon. Przecierałem oczy ze zdumienia, gdy widziałem ich grę we Wrocławiu. Śląsk z kolei świetnie pokazał się w Słupsku. Finałowy przeciwnik na pewno będzie bardzo wymagający. Jeżeli damy im grać taką koszykówkę, jaką chcą, to są niezwykle niebezpieczni. Nie wiem, czy jesteśmy faworytem. Zacząłem mówić o tym w szatni, ale zawodnicy powiedzieli, że gramy kolejny mecz i nie myślimy, co będzie później. Krok po kroku chcemy bić się o zwycięstwa.
– Dawno "szóstka" w sezonie zasadniczym nie dotarła później do wielkiego finału. Pokazaliście, że przewaga własnego parkietu wcale nie musi być najważniejsza.
– Przydało się doświadczenie, które mają nasi niektórzy zawodnicy. Mocno pomogła gra w pucharach. Dużo podróżowaliśmy. Wracaliśmy do domu, później jeden trening, bo nie było czasu na tygodniowe przygotowywanie się do następnych meczów. Może odbijało się to trochę na wynikach w lidze, natomiast pomogło wypracować pewne nawyki, z których teraz korzystamy. Rozstaliśmy się z Jovanoviciem i przyszedł Johnson. Do dobrej pracy drużyny dołożył nutkę indywidualizmu, ale takiego pozytywnego z dobrą obroną. Dzięki temu maszyna pojechała szybciej.
– Na koniec powiem, kto ma Łukasza Koszarka, ten ma finał i walczy o najwyższe cele. On sam nie spodziewał się, że tak piękne chwile czekają go w Legii…
– Bez Łukasza byłoby nam bardzo ciężko znaleźć się w miejscu, w jakim teraz jesteśmy. W trakcie sezonu działy się różne rzeczy, szczególnie w natłoku meczów. Od momentu odejścia Jovanovicia postawiliśmy tylko na niego. Zapytałem go: Łukasz, pociągniesz jeszcze naszą drużynę do końca sezonu, jesteś gotowy na takie wyzwanie? Wiedzieliśmy, że ma umiejętności. "Koszar" oczywiście odpowiedział, że jest gotowy i weźmie to na swoje barki. Później doskonale widzieliśmy, że "poszło"…