{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Zapomniane życiorysy: Mirosław Bulzacki – niespotykanie spokojny człowiek

Rok 1973 był dla Mirosława Bulzackiego niezwykle udany. Mocną pozycję piłkarza ŁKS–u w kadrze narodowej potwierdził mecz na Wembley, a tygodnik Piłka Nożna przyznał mu prestiżowy tytuł Odkrycia Roku. Jednak już kilka miesięcy później, podczas finałów mistrzostw świata w Republice Federalnej Niemiec, jego miejsce w wyjściowej jedenastce zajął Władysław Żmuda. Stale poszukujący nowych rozwiązań Kazimierz Górski zdecydował się bowiem na korekty…
Radomiak w Syrii. "Przywiozłem cytrusy i... pistolet"
– Sebastian Piątkowski, TVP Sport: – Niezręcznie tak zakłócać spokój...
– Mirosław Bulzacki: – Wcale tak nie uważam, choć ostatnimi czasy rzeczywiście odbieram sporo połączeń. Większość pyta o nowy stadion ŁKS–u i postawę zespołu w pierwszej lidze.
– To może w trosce o pańskie samopoczucie pominiemy ten temat?
– Może to i racja? Jestem emocjonalnie związany z Łódzkim Klubem Sportowym, więc ostatnie wyniki martwią. Na rozczarowanie składa się wiele czynników, począwszy od coraz większej liczby przeciętnych obcokrajowców. Ale może rzeczywiście porozmawiajmy o czymś innym, mam tylko nadzieję, że przygotował pan łatwe pytania…
– Ponoć najważniejsze jest zadanie tego pierwszego. Zacznijmy więc od... Johana Cruyffa.
– To rzeczywiście mocne otwarcie! Przeciwko temu genialnemu Holendrowi wystąpiłem trzykrotnie – dwa razy w eliminacjach do mistrzostw Europy w 1976, a raz grałem towarzysko, tydzień przed Wembley. To towarzyskie spotkanie zakończyło się wynikiem 1:1, co zgodnie uznaliśmy za dobry prognostyk. W prywatnych rozmowach życzyliśmy sobie podobnego wyniku z Anglikami, co udało się osiągnąć. A mój bilans pojedynków z Cruyyfem wyszedł na zero.
Eliminacje do Euro’76 to kapitalne 4:1 w Chorzowie, ale i wstydliwa wyjazdowa porażka 0:3.
– Czyli i w tym przypadku sprawdziło się powiedzenie, że mecz można wygrać, przegrać lub zremisować! Ale co istotne dla pana – boski Johan gola nam nie strzelił.
– Nie jest tajemnicą, że w latach siedemdziesiątych był jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. Miał wszystko – szybkość, technikę, zmysł organizacji gry.
Imponował zwłaszcza tak zwaną szybkością startową i trzeba się było dobrze ustawiać, by odcinać go od podań. Jeśli Cruyff przyjął piłkę i nabrał odpowiedniej szybkości to nie było siły, która mogła go zatrzymać. Mam satysfakcję, bo rzeczywiście gola nam nie strzelił. Nie były to jednak łatwe pojedynki.
– Zdradzi pan tajemnicę powodzenia w tej grze?
– To żadna tajemnica. Jak wspomniałem, polegało to na krótkim, zdecydowanym kryciu. Gdy nie odpuszczałem go na krok w środkowych rejonach boiska, to wtedy uciekał na boki.
Tam z kolei przejmowali go moi koledzy, bo była dobra asekuracja. A w środkowej strefie nie za bardzo dawałem mu
pograć, bo mimo wzrostu byłem w miarę szybki. Słowem, jakoś udawało się go powstrzymać.
– Opowiada pan o tym bez przesadnych emocji. Odnoszę wrażenie, że jest pan raczej spokojnym człowiekiem.
– To prawda, jestem bardzo spokojny. Trzymam nerwy na wodzy, nie robię paniki z byle powodu. Nie na tym bowiem życie polega.
– Na boisku było tak samo?
– Tak, bo przede wszystkim starałem się robić to, co do mnie należało. Najważniejsze było podporządkowanie woli trenera, a z uwagą słuchałem też wskazówek kapitana.
– To interesujące, bo rola środkowego obrońcy sprowadza się do kierowania grą linii i korygowania błędów kolegów. Nie uwierzę więc, że nigdy nie podnosił pan głosu!
– No tak, czasem rzeczywiście nie było wyjścia. Niekiedy trzeba było w mocniejszych słowach ustawić partnerów. Z wiekiem przybywało mi doświadczenia.
Niech pan też nie zapomina, że grało się wtedy inaczej, obrońcy dostawali zadania raczej defensywne i rzadko atakowali bramkę rywali. Ale muszę znów pochwalić Kazimierza Górskiego, który wręcz nakazywał naszym bocznym obrońcom włączanie się do akcji. Przynosiło to dobre skutki, bo Adaś Musiał i Antek Szymanowski grali niemal jako skrzydłowi, a to wtedy zaskakiwało przeciwnika. Obaj potrafili zaatakować w odpowiednim momencie, dawali większe pole manewru.
– Wnioskuję, że w szatni wolał pan również słuchać?
– Oczywiście. Nie denerwowałem się bez powodu, skupiając się na grze. W kadrze trenera Górskiego należałem do najmłodszych, ale nie tylko dlatego nie wyobrażałem sobie złego zachowania w stosunku do kolegów lub dziennikarzy.
– To ciekawe, bo dziś w kontaktach z mediami zaszły zmiany. Wulgaryzmy przed kamerami i przesadna ekspresja stały się codziennością…
– To bardzo nieładne zachowania, powiedziałbym nawet, że jest to bardzo smutne. Niektórzy robią co chcą, nie zwracając uwagi na kolegów, dziennikarzy i kibiców. Zniknął ten szacunek charakterystyczny dla mojego pokolenia. Wie pan, wtedy gdy w szatni reprezentacji Polaki spotykałem starszego od siebie dajmy na to pięć lat, to traktowałem go z należną atencją. Nie od razu przechodziliśmy na ty, chyba, że zaproponował to on. Należało znać swoje miejsce w szeregu wśród takich tuzów, jak Deyna i Gadocha.
A dziś młodzi zadzierają od razu nosa. Nie podoba mi się to wszystko. Kiedyś życie było o wiele spokojniejsze, a teraz się tak bardzo pozmieniało
– I za piłką ganiano wtedy też z większą ochotą?
– Tak uważam.
– Jak choćby na Wembley?
– Na przykład. No, ale co ja mogę więcej panu opowiedzieć? Wembley to…Wembley! Kawał historii, najważniejszy mecz w dziejach naszej piłki. Cieszę się, że dane mi było w nim wystąpić.
– Najważniejszy w pana karierze?
– Oczywiście! Miałem zaledwie 23 lata, byłem najmłodszy w zespole. A żeby było śmieszniej, to na Wembley zagrałem w
reprezentacji po raz trzynasty. Od tego meczu traktuję trzynastkę jak szczęśliwą liczbę, bo wcześniej kojarzyła mi się z pechem.
– Czyli od niemalże pięćdziesięciu lat!
– Sam się zastanawiam, kiedy to zleciało…Prawie pół wieku, wyobraża pan sobie?
– Próbuję… Kilka razy zdarzyło mi się obejrzeć powtórkę telewizyjną meczu.
– To miłe, że po upływie tylu lat dziennikarze wciąż pytają o ten zwycięski remis. Udało się osiągnąć coś wielkiego, choć wcale nie było łatwo.
– To właśnie od Wembley zaczęło się to, co najważniejsze. A denerwował się pan bardzo przed tym spotkaniem?
– Nie, raczej nie. Pojawił się wprawdzie przedmeczowy stres, ale taki normalny, w granicach rozsądku. Na pewno nie było tak, że nie spałem w nocy i przewracałem się z boku na bok. To samo mogę powiedzieć o kolegach. Docenialiśmy klasę Anglików, ale zachowywaliśmy spokój, wierząc w dobry wynik.
– Najspokojniejszy na odprawie był chyba Zdzisław Kapka. Sięgał po łakocie?
– Rzeczywiście tak było, ale akurat Kapka wiedział, że nie zagra. Ja miałem respekt, ale nie odczuwałem strachu.
– Wynik Anglia–Austria nie zrobił na was wrażenia?
– Nie, choć Polska i Austria grały wtedy na podobnym poziomie. Natomiast Anglicy rozumowali tak – skoro z Austrią wygraliśmy 7:0, to z Polakami będzie podobnie.
Liczyli na łatwe zwycięstwo, może nie w podobnych rozmiarach, ale strzelenie trzech, czterech goli traktowali jak coś oczywistego. A mecz potoczył się według innego scenariusza. Gospodarzy zgubiła zbytnia pewność siebie. Jeśli wychodzi się na boisko z przekonaniem o łatwym zwycięstwie, to skutki są zawsze opłakane.
– A jak zareagował pan na zachowanie rywali podczas odgrywania Mazurka Dąbrowskiego?
– To inny temat. Te krzyki i wyzwiska wyzwoliły złość. Gdy wyszliśmy na rozgrzewkę, to kibice krzyczeli – animals! Mało kto znał wtedy angielski, ale rozumieliśmy, co tak naprawdę myślała o nas widownia. Ten pokaz chamstwa podziałał na nas bardzo dobrze, każdy dał z siebie sto procent.
A mecz nie należał do łatwych, robiliśmy swoje, Anglicy zepchnęli nas do obrony, ale jakoś udawało się wyjść z opresji. Było bardzo głośno, bo kibice stworzyli niesamowitą atmosferę. Często było tak, że nie słyszało się głosu kolegi, a nawet gwizdka sędziego.
– A tak swoją drogą, był ten karny?
– Trudno powiedzieć. Adaś Musiał wprawdzie faulował, ale na granicy pola karnego. A przeciwnik wykorzystał sytuację, rzucił się do przodu.
Sędzia Loraux był zbyt daleko, by właściwie ocenić sytuację, biegł w stronę akcji ze środka boiska. A gdy zobaczył Anglika leżącego w naszej szesnastce, zrobił to, co uważał za słuszne. Nie było zmiłuj, bez wahania wskazał na wapno.
Z mojej perspektywy karny trochę naciągany. Najważniejsze jednak, że wszystko skończyło się szczęśliwie.
– Rok 1973 był dla pana udany. Grał pan jeszcze w pamiętnych meczach z Anglią i Walią w Chorzowie, a tygodnik Piłka Nożna przyznał tytuł Odkrycia Roku. Sporo tego.
– Wszystko się zgadza. Po wyjazdowym meczu z Walią trener Górski zmuszony był jednak szukać nowych rozwiązań. Okazało się, że trzeba coś zmienić w obronie. Koledzy przegrali tam bezdyskusyjnie, rozgorzała więc dyskusja o składzie. Górski zaufał mi podczas tournee za Oceanem w sierpniu 1973, a ja chyba nie zawiodłem.
Konsekwencją dobrej gry były dalsze powołania i tytuł Odkrycia Roku. Było to miłe wyróżnienie, przyznawane przez Piłkę Nożną i redaktora Stefana Grzegorczyka.
– Wybitna postać.
– Oj tak, ma pan rację. Nagroda sprawiła mi mnóstwo satysfakcji, ale chyba rzeczywiście zasłużyłem. Miałem 22 lata, a zagrałem w kilku ważnych meczach. Dziś nie robi to może większego wrażenia, ale kiedyś potrzeba było czasu, by wejść do drużyny. Teraz młodzi szybciej dostają szanse.
– Podczas finałów MŚ w Republice Federalnej Niemiec miejsce 23–letniego Mirosława Bulzackiego zajął 20–letni Władysław Żmuda…
– Co było robić? Nie miałem pretensji do Górskiego, a pan Kazimierz po raz kolejny miał nosa. Umiał postawić na odpowiednich, raczej nie popełniał błędów.
– Decyzję przyjął pan z właściwym sobie spokojem?
– Oczywiście, nie widziałem powodu, by było inaczej. Szczerze mówiąc, liczyłem trochę na grę, bo byłem bardziej doświadczony od Władka. Stało się jednak inaczej i kolejne wyniki broniły Górskiego. Proszę zauważyć, że w podstawowej jedenastce na Weltmeisterschaft zaszły aż trzy istotne zmiany.
– No właśnie. A trudno nie doceniać klasy pana, Lesława Ćmikiewicza i Jana Domarskiego…
– Ale musimy oddać hołd Górskiemu. Co by nie powiedzieć, podjął dobre decyzje, a przecież nikt nie miałby pretensji, gdyby w Niemczech grała ta sama jedenastka co na Wembley. Pan Kazimierz nigdy nie spoczywał na laurach, zawsze szukał nowych rozwiązań. Miał swoje ambicje, ciągle kombinował, nie bał się eksperymentów. Proszę mi wierzyć, medal z 1974 nie był dziełem przypadku.
– Nie mam wątpliwości. Ale w takim turnieju każdy chciałby grać…
– To prawda, ale co mogłem poradzić? Byłem młody, cieszyłem się z tego, że pojechałem na mistrzostwa. Poza tym, nie tacy jak ja siadali na ławce rezerwowych. Decyzje trenera były święte, a kto ich nie akceptował ten żegnał się z reprezentacją.
Kazimierz Górski znał zwyczaje piłkarzy, miał dobre rozeznanie nie tylko jeśli chodzi o formę na boisku. Wiedział na przykład kto i jak zachowywał się w różnych miejscach, wyciągał wnioski. Siłą tej reprezentacji była też mocna ławka rezerwowych. To zawsze skarb trenera, a szczerze mówiąc, między tymi dwudziestoma nie było żadnych różnic. Górski miał więc komfort. Na kogo by nie postawił to wiedział, że będzie dobrze.
– Nie postawił na pana także przed IO w 1976…
– Nie poleciałem do Montrealu, bo byłem zawieszony po meczu ze Stoczniowcem Gdańsk. Gdy ogłaszano kadrę miałem karencję ośmiu spotkań. Trochę żal tego medalu, ale czasu nie cofniemy.
Chwileczkę, chyba żona wraca z pracy i muszę otworzyć jej drzwi…
Widzi pan jak to jest? Żona zapracowana, a ja odpoczywam!
– Szczęśliwe życie emeryta!
– Najwyższy czas odpocząć, gorzej tylko, że teraz zgubiłem wątek… O czym to rozmawialiśmy? O Montrealu, zdaję się?
– Tak, ale skoro małżonka wróciła to nie chciałbym zabierać więcej czasu. Zatem ostatnia kwestia – czy chętnie wraca pan do tego, co było?
– Czasami tak. Czasu do przemyśleń mam sporo, a przez te wszystkie lata trochę człowiek przeszedł.
– Warto było postawić na sport?
– Tak. Robiłem to, co umiałem najlepiej, od małego chodziłem na mecze ŁKS–u, więc nie mogło być inaczej. W tamtych czasach nie było innych rozrywek jak Internet, czy telefon, a po zajęciach w szkole biegło się na skwerek pograć w piłkę z kolegami.
Dziś wszystko się pozmieniało, łącznie z mentalnością piłkarzy. Z tym akurat trudno mi się pogodzić.
– Doskonale wiemy, co tak naprawdę rządzi światem…
– Nie da się ukryć. Teraz zawodnicy patrzą wyłącznie na wszystko ekonomicznie, nie są związani z klubem i miastem. Liczą na dobry kontrakt, najlepiej za granicą, a przede wszystkim liczą pieniądze. Wie pan, lata wstecz, gdy zdarzało mi się przegrać mecz w ŁKS–ie, to wstyd było człowiekowi wyjść na ulicę! Po porażkach z reguły pozostawałem w domu, bo bałem się spojrzeć ludziom w oczy. A dziś?
Jeśli nie podoba ci się w jednym klubie, to za chwilę agent szuka innego, takiego, w którym lepiej płacą.
Kiedyś silniejsza była liga, grali w niej sami Polacy, a reprezentacja liczyła się w świecie. Nie brakowało także wybitnych trenerów, takich, którzy mieli autorytet.
Brakuje mi teraz prawdziwych osobowości, takich jak Górski, czy Strejlau. Oni na pewno nie pozwoliliby sobie na gierki agentów. No, ale wszystko się zmienia. I życie, i piłka…
– A zmieniłby pan coś w swoim życiu?
– Wydaje mi się, że nie. Miałem to szczęście, że skupiłem się na tym, co kochałem najbardziej. Poza tym każdy z nas ma przecież jakieś predyspozycje.
– Jedni rodzą się do skrzypiec, a inni do munduru…
– Dlatego istotna jest rola rodziców, by odnaleźli talenty dziecka i potrafili pociechą pokierować. To cała tajemnica. Jeśli robi się dziesięć rzeczy na raz, to wychodzi przeciętnie. A chodzi po prostu o to, by skupić się na tym, co ważne.
Rozmawiał Sebastian Piątkowski