Reinhold Messner, który miał najwięcej ośmiotysięczników, dostał kiedyś pytanie, jak to zrobić. Odpowiedział: to była moja droga, a gdyby ktoś spróbował nią iść, być może na pierwszym by zginął. Dlatego każdy musi znaleźć swoją drogę – mówi Andrej Urlep w długiej rozmowie z TVPSPORT.PL. Legendarny trener o sukcesach ze Śląskiem Wrocław, zaufaniu, emocjonalności, hazardzie i tym, co koszykówka ma wspólnego z piłką nożną.
Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: – Ochłonął pan już po tym wszystkim?
Andrej Urlep, Śląsk Wrocław: – Tak, z całą pewnością.
– Wie pan, po ile była benzyna, kiedy zdobywał pan pierwszy tytuł ze Śląskiem?
– Oj, nie mam pojęcia. Ale zapewne dużo mniej.
– Trzy złote. Trochę się zmieniło. Zresztą nie tylko to.
– Wszystko bardzo się zmieniło. Wrocław jako miasto, koszykówka jako gra. Tak jak już pan wspominał, ceny też. Po prostu. To już inny świat.
– I dalej się w nim pan jakoś odnajduje. Kolejne mistrzostwo ze Śląskiem.
– Ja już nie wiem, ile razy powiedziałem, że kocham koszykówkę. A jeśli kochasz koszykówkę, chcesz za nią nadążyć, musisz śledzić to, co się dzieje, jak się zmienia. Wielokrotnie byłem pytany, jakby tamten Śląsk sobie poradził. To inna epoka, inna koszykówka.
– Nie da się ich porównać?
– Nie.
– Wrocław żył przeszłością, starym Śląskiem z Zielińskim, Wójcikiem, Tomczykiem. A teraz jest nowy Śląsk nowych bohaterów.
– To też nie tak. Porównując tamtych zawodników Śląska do poziomu europejskiego, na pewno byli lepsi niż ci, którzy grali w minionym sezonie. Ale z tamtą grą tamci zawodnicy nie mogliby teraz funkcjonować. Gdyby jednak trenowali tak, jak dziś się trenuje, graliby inaczej. Trudno o takie porównania.
– Było inne podejście do sportu, do życia sportowca?
– Wszystko się zmieniło.
– Musiał pan wtedy zaprowadzić twardsze reguły? Zawodnicy mniej zważali na to, co zjedzą, czy wyjdą wieczorem?
– Dieta była wtedy też ważna. Tak jak teraz. Tylko świadomość zawodników była inna. Dzisiaj bardziej sami z siebie dbają o to.
– A wtedy trzeba było trochę pilnować?
– Nawet nie pilnować. To były początki zmian diety, zmian sposobu życia. Teraz zawodnicy mają większą świadomość, co się dzieje, jak się dzieje, i że to, co robią, robią dla siebie. Chcą funkcjonować w tym świecie i bardziej o siebie dbają.
– Kiedy pan przychodził pierwszy raz do Śląska, przeprowadził wręcz rewolucję. Kibice cieszyli się ze zwycięstw, ale chcieli nie 60, a 80 czy 90 punktów.
– W tamtych czasach w Polsce koszykówka była grą ataku. Niestety, mecze wygrywa się obroną.
– Trudno to wpoić drużynie? Powiedzieć im, że rzuci się mniej punktów, że trzeba bardziej bronić?
– Nie mówi się, że rzucimy 20 punktów mniej. Po prostu, wygrywa się obroną. To stare zasady. Dzisiaj jest dużo większe połączenie obrony z atakiem, gra stała się dużo szybsza, rzuca się więcej punktów, ale przez to też więcej traci. I to nie zmienia faktu, że koniec końców decyduje obrona.
– Czuł się pan wtedy jak rewolucjonista?
– Nie.
– A ta miłość do koszykówki czym się objawia?
– Ja kocham nie tylko koszykówkę. W ogóle lubię sport. Oglądam różne inne dyscypliny, patrzę, co się dzieje, jak się zmienia sport. Bo zmienia się nie tylko koszykówka.
– Gdzie są te największe zmiany? To technologia, nauka?
– To część tego. Wszystko się zmienia. Po prostu, wszystko dzieje się dużo szybciej. To podstawa.
– Nauka pomaga?
– Na pewno. Dzisiaj łatwiej śledzić to, co dzieje się w trakcie treningu. Od razu widać, kto się starał, kto się nie starał. Kiedyś tego nie było.
– Ludzkie oko jest złudne, a wyniki badań mogą pokazać prawdę?
– To oczywiście też. Ale potrzeba połączenia jednego i drugiego. To najważniejsze.
– Czy intuicja trenerska w takim razie istnieje? Wprowadza pan kogoś w odpowiednim momencie. To już chyba poza nauką.
– Czy to intuicja, czy wiedza, czy czucie... nie wiem. Ale to trzeba mieć.
– Powtarza pan, że pan, Śląsk i sukcesy to nie magia.
– Bo nie ma w tym żadnej magii.
– Nie czuje się pan legendą?
– Nie.
Kibice zawsze będą wspominać drużynę, która osiągała sukcesy, zawodników, którzy wtedy grali. Ale nie można tym żyć.
– Ale chyba żaden trener nie zrobił dla Śląska tyle, co pan.
– To inna sprawa. Chociaż myślę, że Mietek Łopatka zrobił więcej. Osiągnął więcej mistrzostw kraju.
– Zawsze pan tu wraca. Jest coś magicznego we Wrocławiu.
– Już powiedziałem, Wrocław to na pewno miejsce, które ma dla mnie duże znaczenie. Dużo dobrych rzeczy się tu zdarzyło. Złych trochę też. W tym roku przyszedłem, bo powiedzieli, że są w złej sytuacji, że mnie potrzebują i dogadaliśmy się.
– Zrobił to pan trochę z miłości do klubu? Początek sezonu dla Śląska był bardzo trudny.
– Bardzo źle zaczęli sezon. Potrzebne były zmiany i dlatego przyszedłem.
– Nie obawiał się pan?
– Jeśli się boisz, nie ma dla ciebie miejsca w sporcie.
– Nie ma miejsca na strach?
– Nie.
– A presja?
– To jest normalne. Lepsza drużyna, lepszy klub, większa presja, większe oczekiwanie.
– Czuł pan presję związaną z pana nazwiskiem? Wraca Andrej Urlep – dla kibiców to sporo znaczyło.
– Nie, nie, Ja nie czuję tego. Ja po prostu przychodzę i pracuję, robię to, co umiem.
– To przychodzi wraz z doświadczeniem?
– Na pewno, z doświadczeniem, z wiekiem inaczej patrzy się na różne rzeczy. Tak już w życiu jest.
– Patrzy pan czasami wstecz?
– Nie, nie. Nie żyje się przeszłością.
– A wspomnieniami?
– Też nie.
– Ale tamte czasy wielkiego Śląska musiały dawać radość.
– Oczywiście. To są rzeczy, które zostają, ale nie można tym żyć.
– To mógł być problem w Śląsku, że trochę żyło się przeszłością, dawnymi sukcesami?
– Kibice zawsze będą wspominać drużynę, która osiągała sukcesy, zawodników, którzy wtedy grali. Ale nie można tym żyć. Trzeba patrzeć, co jest dzisiaj, co można zrobić, żeby było lepiej w przyszłości. I tym się kierować.
– Przychodząc tutaj, widział pan szansę na taki sukces?
– Ależ nie. Ten zespół, który tu zastałem, nie miał szansy na coś takiego. Ale zrobiło się parę zmian i w większości zafunkcjonowały. Może nie aż tak, jak chcieliśmy, ale w końcu, kiedy wszystko się poukładało, to dało wynik.
– Przyjście Travisa Trice'a też swoje zrobiło.
– Bez wątpienia. Był liderem tej drużyny, odmienił ją. Z Jovanoviciem to nie byłoby możliwe.
– Myśli pan, że na zawodników też podziałało nazwisko Urlep?
– To już ich trzeba zapytać.
– A pan musiał znacząco na nich wpłynąć? Zmienić ich sposób myślenia?
– Na pewno sporo się nad tym pracowało.
– Nad sposobem myślenia?
– Oczywiście. Nie zmienisz tyle w technice, co w podejściu.
– Na ile w koszykówce decyduje strona taktyczna, techniczna, a ta mentalna?
– Wszystko musi być połączone. Wszystko jest ważne. To sport zespołowy i trzeba budować zespół. Jeśli go zbudujesz, osiągasz sukces. A w Śląsku, na początku, kiedy przyszedłem, każdy był indywidualistą, dbał o siebie, myślał o sobie. I wynik był taki, jaki był.
– Ma pan na myśli zespół na boisku czy też poza boiskiem?
– Zespół jest na boisku. Poza nim to są dorośli ludzie, każdy z nich ma różne zainteresowania poza koszykówką. Poza boiskiem nie będzie tego, co musi być na boisku.
– Zwycięstwa tworzą zespół?
– Pomagają, ale porażki otwierają oczy.
– Był w tym sezonie mecz, który otworzył oczy i który zbudował ten zespół?
– Było dużo takich spotkań. W EuroCupie choćby. Ale mecz, który coś przełamał, to ten piąty w play-offach w Zielonej Górze.
– Wtedy na dobre zbudowała się drużyna?
– To nie tak. Zespół cały czas się buduje. To nie tak, że jest albo go nie ma.
To są play-offy. Obojętne, czy przegrasz jednym punktem czy ilomaś. To jest albo jedno zwycięstwo, albo jedna porażka. Nie ma tak, że do dziesięciu punktów różnicy jest jedna przegrana, a powyżej dziesięciu już liczy się za dwie. Jedna porażka.
– Ale po tym uwierzyliście, że można zdobyć złoto?
– To znów pytanie do zawodników, kiedy oni uwierzyli. Ale gdyby ktoś w październiku powiedział, że Śląsk zostanie mistrzem, nikt by w to nie wierzył. Zespół musi rosnąć przez cały sezon. Jeśli tak się stanie, to przychodzi dobry wynik.
– A pan w którym momencie uwierzył?
– Po piątym meczu w Zielonej Górze.
– Powrót do Hali Stulecia pewnie był dla pana wyjątkowy.
– Oczywiście. Ale to nie tak, że jest historia, cokolwiek. Hala Stulecia to po prostu dużo lepszy obiekt do gry. Po remoncie stała się fajniejsza. A Orbita jest malutka, kiedy przyjdzie sporo ludzi, robi się nieprzyjemnie, wilgotno, jest ślisko, gorąco. Trudno oddychać, łapać piłki, bo są śliskie. Trudno grać.
– Śląskowi lepiej szło w Hali Stulecia albo na wyjazdach. A w pierwszym meczu w Orbicie Czarnym wpadała każda "trójka".
– Zdarzają się takie spotkania. Niestety, rzadko, ale się zdarzają. To wyjątkowy mecz, kiedy przeciwnikowi wszystko wchodzi, a ty grasz słabo. Ale to nie wina hali.
– Zawodników?
– Na pewno! Wszystkich. Nie tylko zawodników.
– Jak pan zareagował po tym meczu? Było chyba -63. Położył się pan normalnie spać czy długo rozmyślał?
– Nie, to są play-offy. Obojętne, czy przegrasz jednym punktem czy ilomaś. To jest albo jedno zwycięstwo, albo jedna porażka. Nie ma tak, że do dziesięciu punktów różnicy jest jedna przegrana, a powyżej dziesięciu już liczy się za dwie. Jedna porażka.
– Ale ta musiała boleć.
– Nie można myśleć o przeszłości. Był mecz, minął, trzeba przeanalizować, co się zdarzyło, i iść dalej. Za dwa dni jest kolejny mecz.
– Łukasz Kolenda powiedział, że daje pan zawodnikom wędkę. Są wskazówki, ale zostawia im trochę wolności. Jest miejsce na wolność w taktyce?
– W stu procentach. To nie jest gra komputerowa. Każdy zawodnik ma inną charakterystykę, każdy musi mieć coś dla siebie. I na boisku w danej chwili to on decyduje, co ma zrobić.
– Mówi się, że w koszykówce tak jak w siatkówce są schematy.
– Nie można porównywać koszykówki i siatkówki. Bo w siatkówce nie ma przeciwników, jest siatka. A tu mamy kontaktowy sport. Nie zawsze to, co zaplanujesz, uda się. Zależy od reakcji przeciwnika, obrony. Musisz mieć rozwiązanie, jeśli zagrają w taki sposób, w inny sposób.
– Nie da się przewidzieć zdarzeń i stara się pan przygotować zawodników tak, by w odpowiednim momencie podjęli odpowiednie decyzje?
– Wiadomo, co się chce zagrać, jak gra przeciwnik, gdzie są jego mocne i słabe punkty. Te słabe trzeba wykorzystać i pomóc zawodnikom poradzić sobie z tymi mocnymi. To jest taktyka.
– Na ile ta taktyka i możliwości taktyczne zmieniały się przez lata? Kiedyś miał pan ołówek i kartkę, a teraz pewnie można zrobić więcej, korzystając z różnych programów.
– Właśnie niedużo. Taka jednak różnica, że dzisiaj wszystko jest dostępne w internecie. Kiedyś zdecydowanie trudniej było się do czegoś dostać. Ale wciąż zostaje to, że musi być taki ruch, taka zasłona. Tu nie ma zmian.
– Czyli największa zmiana w koszykówce to tempo gry?
– Nie tylko. Na pewno są inne rozwiązania, ale to już sprawa taktyki. Kibic tego nie zobaczy.
– Gdyby wstawić Macieja Zielińskiego do obecnego Śląska, to ze swoim talentem też zostałby dobrym koszykarzem?
– Myślę, że tak. Z jego warunkami bardzo dobrze funkcjonowałby w dzisiejszej koszykówce. Tylko z takim treningiem, jaki mamy obecnie, a nie w tamtych latach.
– Co wywołało te zmiany?
– Wszystko się zmieniło. Taktyka, przygotowanie fizyczne. Wystarczy spojrzeć, jak zmieniła się liczba meczów. Ile rozgrywano kiedyś, a ile mamy dzisiaj. I trzeba się dostosować do tego, co jest obecnie.
– Doszło do większej profesjonalizacji, do sztabów włączono ludzi zajmujących się konkretną działką jak przygotowanie fizyczne, odnowa biologiczna?
– Z całą pewnością.
– A jak Polska wypadła wtedy na tle Słowenii? Przyszedł pan i jakby cofnął się w czasie?
– Niestety... Polska była bardzo dobra, ale kiedyś. W latach 70. A potem jakby koszykówka zaginęła. Dopiero w latach 90. nastąpił pewien skok, choćby występ w Barcelonie, ale potem znów przyszedł spadek. Cały czas mówię, źle się trenuje z młodymi. To największy problem polskiej koszykówki.
– Niewłaściwie uczy się młodych zawodników?
– Źle się trenuje. Jest słabe szkolenie. Jeśli Polska chce osiągnąć jakiś sukces, należy to zmienić.
– Z czego to wynika? Liczy się wynik tu i teraz, a nie myśli o tym, jak zawodnicy będą grali za pięć, dziesięć lat?
– To na pewno jeden z problemów. Patrzy się na to, co dzisiaj, a nie na to, co ktoś może osiągnąć w przyszłości. Daje się zawodników na złe pozycje. W ogóle, całe szkolenie... Stara zasada koszykówki mówi, że szkolenie da się poznać po rozgrywających. A w Polsce nie ma rozgrywających.
– A napływ zawodników z USA to też kłopot?
– Nie, tu nie ma związku z obcokrajowcami. To sprawa Polski i Polaków.
– Ale łatwiej zawodnika ściągnąć niż go wychować...
– Tak. I to się robi. Ale to zła droga. Nie do sukcesu.
– Próbował pan wpoić w Śląsku nową filozofię?
– Od kiedy przyszedłem do Polski o tym mówię, ale niestety, niewiele się zmieniło.
– Byli jednak ludzi, którzy panu zaufali. Jak Grzegorz Schetyna 25 lat temu. Pojechał i uznał, że jest pan właściwym człowiekiem, by poprowadzić Śląsk.
– To nie do końca było tak. Trochę inaczej. Skontaktowali się ze mną. Porozmawialiśmy... Prowadziłem wtedy kadrę słoweńską, oglądali mecze.
– Na długo został pan w Polsce. Właściwie przez całą karierę trenerską.
– Byłem też cztery i pół roku na Litwie. Nie tylko Polska, ale faktycznie, dużo czasu tu spędziłem.
– Czuję się pan tu jak w domu?
– Nie, to miejsce pracy. I tak samo było, kiedy poszedłem na Litwę. Traktuję to jak pracę.
– Wielu emocji w tym nie ma. Czy są?
– Myślę, że czasem jestem aż za bardzo emocjonalny!
– Kiedy się pan ostatnio wzruszył?
– To zależy... Nie temat na rozmowę.
– Żyje pan meczami, jest bardzo ekspresyjny. A miejsce na inną emocjonalność, na wspomnienia?
– Ja nie żyję wspomnieniami. Nigdy nie żyłem, nie żyję i nie będę żyć.
– W którymś momencie zdecyduje pan zakończyć karierę trenerską. To nie będzie taki moment na wspomnienia?
– Nie... Jak skończę z koszykówką, zajmę się czymś innym i czymś innym będę żyć.
– Mam pan już pewien pomysł, co by to było?
– Jeszcze nie wiem, zobaczymy, co przyszłość przyniesie.
– Innym sportem?
– Cały czas uprawiam dużo sportu. Gram w tenisa, kiedyś grałem w piłkę, koszykówkę, ale to niestety zbyt kontuzjogenny sport. Uciekam od kontaktowych dyscyplin.
– Można coś wyciągnąć z innego sportu?
– Zawsze. To nie tak, że koszykówka jest oddzielona od życia albo innego sportu. To część życia, część wszystkiego.
– Zachowania na boisku odzwierciedlają charakter? Tak jakby komuś nie wyszło coś w pracy?
– Ma pan na myśli zawodników.
– Tak. Stronę psychiczną, skłonności do pewnych zachowań.
– Na pewno. Oni nie są na boisku i poza nim całkiem innymi ludźmi. To charakter, który wychodzi potem na parkiecie. A prawdziwy charakter pokazuje się w trudnych sytuacjach.
– Przez tyle lat nauczył się pan czytać ludzi?
– Zawsze miałem czucie do ludzi, potrafiłem z nimi nawiązać kontakt. Nigdy nie było z tym problemu.
– Ktoś pana szczególnie rozczarował?
– Na pewno były rozczarowania, były piękne chwile, były osoby, które zaskakiwały pozytywnie, ale również negatywnie.
Michael Jordan przed meczem spędził noc w Atlantic City. To nie tak, że na boisku jest jedną osobą, a w życiu zupełnie inną. Charakter jest ten sam i tu, i tu.
– Tu w Śląsku też?
– Oczywiście. Wszędzie. To nie jest praca z jedną osobą. To praca z wieloma ludźmi. Ktoś okaże się inny, niż zdawało się na początku. Ktoś pozytywnie, ktoś negatywnie. Ale o nazwiskach nie chcę mówić. Nigdy tego nie robię. To zostaje w szatni, między zespołem. I tak ma być.
– Czyli ktoś może zaskoczyć pozytywnie, ktoś rozczarować, ale dalej jesteśmy zespołem i jak wygrywamy, to razem.
– Dokładnie. Nie wygrywa jeden zawodnik, wygrywa zespół.
– Skoro tak dobrze czyta pan ludzi, grywał pan w pokera?
– Trochę grałem. Kiedyś więcej. Chodziłem częściej do kasyna. Teraz już dużo mniej.
– Lubił pan w kasynie adrenalinę?
– To było na rozluźnienie.
– Potrafił pan zachować limit?
– Na pewno. Nigdy nie miałem kłopotu.
– A zawodnicy chodzili?
– Tego nie wiem!
– Ale pewnie coś pan słyszał. O wielu sportowcach mówiło się, że potrafią przegrać wielkie pieniądze.
– Pierwszy przykład to Michael Jordan. Przed meczem spędził noc w Atlantic City. To nie tak, że na boisku jest jedną osobą, a w życiu zupełnie inną. Charakter jest ten sam i tu, i tu.
– Dochodziły do pana historie, że któryś z zawodników balował przed meczami?
– Na pewno. Nieraz!
– I co wtedy zrobić, jeśli to dobry koszykarz?
– Próbujesz porozmawiać, wytłumaczyć. Są kary, różne możliwości.
– Czasami musi pan być jak przyjaciel lub ojciec? Nawet słabszy mecz może wynikać z wcześniejszej kłótni z żoną.
– Różne rzeczy można zrobić. Niektóre sytuacje potrafisz zrozumieć, ale przy niektórych nie może być odstępstw. Musisz porozmawiać, tłumaczyć, wiedzieć co, dlaczego, a nie tylko zarządzać.
– Wiedzieć, że zagrał słabiej, bo coś się dzieje w jego życiu?
– To się zdarza, to coś normalnego. Na co dzień tak jest.
– Nie oddziela pan koszykówki od życia.
– Bo to tak jakby powiedzieć, że ktoś chodzi do pracy, ale praca nie jest częścią jego życia. Nie jest tak. Tylko tu wygląda to trochę inaczej. Gramy na oczach ludzi, publicznie, a większość spraw w pracy zostaje za murami.
– A wszyscy patrzą i komentują.
– Tak jest.
– Panu łatwiej ich zrozumieć.
– Na pewno. Kiedy przebywasz z tymi zawodnikami codziennie widzisz rzeczy, których inni ludzie nie wiedzą.
– Gdzie leży granica między trenerem a przyjacielem? Muszą mieć zaufanie, żeby się otworzyć.
– Musisz pokazać, że ich doceniasz, w jakiś sposób ich rozumiesz. Oni muszą też wiedzieć, że nie są świętymi osobami, że też muszą wykonać swoje zadania, zrobić coś, co im się nie podoba. Szacunek musi być obustronny.
– Szacunek to jedno, ale żeby się zwierzyć, powiedzieć o kłopotach, które wpływają na grę, potrzeba bliskości.
– Dlatego mówię, że nie sposób oddzielić koszykówki. Są sprawy w życiu prywatnym, które mają duży wpływ na to, co się dzieje.
Patrzy się na różnych trenerów. Dostałem kiedyś pytanie, czy miałem jakiegoś idola. Nigdy. W koszykówce biorę coś od jednego, coś od drugiego, coś od trzeciego. Każdy jest inną osobowością. Nie możesz być czyjąś kopią.
– Czyli koszykówka nie jest najważniejszą sprawą na świecie?
– Na pewnie nie, ale w pewnych chwilach jednak jest.
– Czuje się pan po trochu psychologiem?
– Trener musi mieć więcej zdolności. Im więcej widzi, czuje, tym lepszym jest trenerem.
– Dokształcał się pan z psychologii?
– Na studiach, w liceum też mieliśmy psychologię. Ale nie studiowałem tego.
– A potem lekcja życia?
– Oczywiście.
– Pewne sytuacje się powtarzają? Jak cykl?
– Może nie jak cykl. Zdarzają się sytuacje nie tyle takie same, co podobne. I jeśli wyciągasz wnioski, potrafisz je potem wykorzystać.
– Przed meczem Polska – Walia we Wrocławiu rozmawiał pan z Czesławem Michniewiczem. O piłce nożnej? O koszykówce?
– I o tym, i o tym. Co się dzieje, jak co wygląda. O różnych aspektach. Nic oficjalnego.
– Właśnie dlatego w piłce nożnej zdarza się więcej sensacji?
– W koszykówce też są. Faktycznie, mniej, ale zdarzają się niespodzianki. Błąd ma większe znaczenie w piłce nożnej. W koszykówce dopiero w końcówce.
– Gdyby miał pan wskazać jednego trenera, takiego, w którego jest pan zapatrzony, kto by to był?
– Patrzy się na różnych trenerów. Dostałem kiedyś pytanie, czy miałem jakiegoś idola. Nigdy. W koszykówce biorę coś od jednego, coś od drugiego, coś od trzeciego. Każdy jest inną osobowością. Nie możesz być czyjąś kopią.
– A jest ktoś kogo pan podziwia?
– Każdego, który osiąga sukces. Bo w tym nie ma przypadku. Ludzie mówili, że Carlo Ancelotti to słaby trener. Jako pierwszy osiągnął mistrzostwo we wszystkich pięciu czołowych ligach, nie wiem, ile razy, trzy czy cztery, wygrał Ligę Mistrzów. Jak może słaby trener tego dokonać?
– A Jose Mourinho? Lubi go pan?
– To inny trener, inny charakter. Trener zawsze prowadzi zespół w takim charakterze, jaki sam ma. Dlatego jeden gra bardziej tak, drugi inaczej. A kiedy masz sukces, każdy jest dobry.
– Na ile gra zespołu zależy od charakteru trenera?
– Na pewno zależy. Bo trener wnosi siebie do pracy, swój charakter, a to widać w grze.
– I w pana zespołach też było widać pana osobowość?
– Na pewno.
– Nie da się dopasować do pana stylu Ancelottiego albo Mourinho?
– Nie. Reinhold Messner, który miał najwięcej ośmiotysięczników, dostał kiedyś pytanie, jak to zrobić. Odpowiedział: to była moja droga, a gdyby ktoś spróbował ją iść, być może na pierwszym by zginął. Dlatego każdy musi znaleźć swoją drogę.
Następne