Po bardzo udanych eliminacjach Paweł Fajdek i Wojciech Nowicki na spokojnie przygotowują się do walki o medale mistrzostw świata w Eugene. Ich szanse ocenił były mistrz świata juniorów, Maciej Pałyszko.
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL: – Widzi pan szansę na medalowy dublet u mężczyzn?
Maciej Pałyszko: Oczywista oczywistość. Od paru lat jesteśmy w topie. Panowie wracają z imprez z dwoma medalami. Teraz też widzę złoto i srebro. Innej opcji nie zakładam. Na spokojnie są w stanie przekroczyć granicę 80 metrów. Polska górą! Lecimy z rozpędu. Dobrze, że mogą rywalizować między sobą. Pamiętam, jak pod koniec kariery trenowałem sam. Okropna sprawa. Czułem się jak w fabryce. Kończyłem zmianę i szedłem do domu. Walka z kimś i adrenalina, to znakomita sprawa. Oglądamy zawodników z końcówki starej szkoły. Wolę, gdy wygrywają biało-czerwoni. Nie Niemcy czy Amerykanie. Nie dla wszystkich jest to takie oczywiste. Na medal liczyłem też u pań.
– Dlaczego zgarniamy tyle laurów?
– Sukcesy zaczynają się od dobrego szkolenia. Paweł i Wojtek mieli je zapewnione. Z młodszymi bywa różnie. Niezwykle istotne jest to, co dzieje się w klubach. W niektórych z nich nie dzieje się zbyt dobrze. Przez komplikacje, mogą się pojawić problemy w kolejnych latach z wyborem talentów. Wszystko działa jak maszyna. Najlepiej, żeby była zawsze naoliwiona. Rzuty nie mają lepiej niż inni. W wielu przypadkach mają gorzej od pozostałych konkurencji. Jeśli nie będzie dobrego szkolenia w klubach, czekają nas trudniejsze czasy. Same media nie napędzą zainteresowania. Nie jesteśmy piłką nożną. Rodzice też nie wpadają na pomysł, że ich dzieci mogą mieć idealne predyspozycje do tej konkurencji. Na szczęście... rekord świata padł, gdy Jurij Siedych, miał 37 lat. Po 80 metrów można rzucać mając nawet 40 lat.
– Co powoduje, że 20-latkowie zostają przy tej konkurencji?
– Młot trzeba poczuć. Kibice mówią, że bierzemy kulkę na łańcuchu i rzucamy. Nie do końca tak jest. Stwierdzono, że młot to druga najtrudniejsza technicznie konkurencja. Szybko można się w to wkręcić. Plany mogą pokrzyżować kontuzje. Sześć razy, w trakcie kariery, miałem naderwany mięsień czworogłowy. Nawet rok temu się "odezwał". Przy dźwiganiu mi pękł. Uraz się odnowił. Wyszło, że... sport to zdrowie.
Wielkie nazwiska w TVP! Znamy ekspertów w trakcie MŚ
– Był pan zaskoczony, gdy Szymon Ziółkowski zaczął trenować Pawła Fajdka?
– Zupełnie nie. Kumplowali się od dawna. W rzucie młotem utrzymujemy między sobą dobre relacje. Nie słyszałem, żeby ktoś był dla siebie wrogiem. Nie na tym polega sport. Zawsze razem mieszkaliśmy w pokojach, "imprezowaliśmy". Nawet w trakcie zmagań podpowiadaliśmy sobie w kole. Często było tak, że pożyczaliśmy młoty jeden drugiemu.
– U Fajdka i Wojciecha Nowickiego niektórzy doszukują się trash-talkingu. Pan to widzi?
– Media wiele kwestii podkręcają. Myślę, że po udanych zawodach panowie siadają razem i piją browara. Wojna psychologiczna to jedno. Dobre relacje to odrębna sprawa. Paweł to wyluzowany koleś. Wojtek? Oaza spokoju. Nie widać, żeby iskrzyło. Gdy trenowałem z Szymonem i byliśmy w RPA, nikt nie robił problemów, że ćwiczy nas tylko trener Czesław Cybulski. Pozostawaliśmy profesjonalistami. Nie szukaliśmy kłopotów na siłę.
– Jak pan zapatrywał się na starty kobiet?
– Nikt nie mógł przewidzieć sytuacji z Anitą. Szkoda, bo to dla niej ostatnie lata w zawodowym sporcie. Trzeba będzie czekać na igrzyska w Paryżu. Co do Malwiny Kopron... ją stać na wszystko. Mogła rzucić tak, że wszystkim wyjdą oczy i opadną szczęki. Niestety, nie wyszło. Kwestie psychologiczne są kluczowe. Prawidłowe działanie głowy w rzucie młotem to 90 procent sukcesu i medali. Gdy jest się w kole, a wokół obserwuje nas 50 tysięcy kibiców, niewiele się słyszy. Zostajemy zdani sami na siebie, bo trener też jest daleko i trudno się dogadać.
– Gdy święcił pan triumfy w latach 90. szkolenie bardzo się różniło o obecnego?
– Miałem nieco inną sytuację. Trenował mnie ojciec – Zbigniew. Zawsze miałem opcję szkolenia. Do kadry trafiłem dopiero po wywalczeniu mistrzostwa świata juniorów młodszych w 1994 roku. Wcześniej nie było możliwości. Potem w 1996 roku w Sydney udało się zdobyć złoto mistrzostw świata juniorów. W Sydney zabrakło 15 centymetrów, by awansować do finału, a przecież dzień wcześniej rzucałem dalej niż mistrz olimipijski…
– Może się pan pochwalić 5. wynikiem w historii kraju – 80.89 metra. Oglądając zmagania przed telewizorem wspomnienia wracają?
– Chciałbym wrócić, porzucać, ale już nie ten PESEL. W głowie czuję się młody, ale za dużo lat na karku. Przy większych przeciążeniach plecy odmówiłyby posłuszeństwa. Młot to nie gra w szachy. Niewielu kibiców zdaje sobie sprawę, jak wielka to harówa. Olimpijskie konkurencje są bardzo wymagające. Skończyły się czasy sprzed 50 lat, gdy wystarczyło trenować 2-3 razy w tygodniu po pracy. W ostatnich trzech dekadach poświęcenie dla sportu niesamowicie wzrosło. Trzeba być jak "robot". Jeśli ty się nie podporządkujesz, zrobi to osoba z innej części świata. Wykorzysta to i ucieknie poziomem.
– Wyrzeczenia to codzienność?
– Nie ma imprez, szaleństwa. Balowania przez całą noc. Picie nie wchodzi w grę. Rano jest trening. Nie ma, że boli. Jeśli się nie dostosujesz, możesz dostać karę w postaci kontuzji albo małego urazu. Wypoczynek i koncentracja to kluczowe elementy. Czasy lekkich treningów dawno się skończyły. Trzeba poświęcić wiele, by chociaż raz wysłuchać "Mazurka Dąbrowskiego". Wierzę, że usłyszymy go kilka razy w Eugene.