To był dla nas praktycznie koniec. Nie powiedziałem zespołowi nic poza tym, że wiem, że sytuacja jest krytyczna, ale siatkarze mają się wyspać i zobaczymy się jutro. Co więc wszystko odmieniło? Zawodnicy się spotkali i rozmawiali beze mnie. To była najlepsza rzecz, która mogła się zdarzyć – wspomina kulisy drogi po złoty medal igrzysk olimpijskich w Tokio Laurent Tillie, były trener reprezentacji Francji siatkarzy.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Jak duża jest ściana trofeów w pana domu? Wszak nagrody sportowe zdobywali pana dziadek, ojciec, pan, żona, synowie.
Laurent Tillie: – Przede wszystkim od zawsze stawialiśmy na zdjęcia. Sport był zabawą, przyjemnością, nie uprawialiśmy go w celu powiększania gabloty. Z nami było tak, jak z muzykami. Kiedy ma się w domu kogoś, kto gra, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że jego dzieci też będą to robić.
W siatkówkę grali dziadek, ojciec, matka. Mój brat parał się sportem i był w drużynie narodowej w piłce wodnej. Moją żonę również poznałem dzięki siatkówce, była kapitanką reprezentacji Holandii. Nasze dzieci także zajęły się sportem. Zawsze widziały, jak trenujemy, a my nigdy nie pchaliśmy ich w stronę poszczególnych dyscyplin. Nie było żadnej presji. Kiedy zaczynały trenować, mówiliśmy im, by traktować to jak zabawę.
Przez to, że było w naszym życiu dużo sportu na wysokim poziomie, trofeów również było mnóstwo. Na ścianach jednak głównie umieszczaliśmy zdjęcia z poszczególnych zawodów i sukcesów.
– Urodził się pan w Algierii. Jaka jest za tym historia?
– Do 1962 roku Algieria była francuska. Dziadkowie ze strony mamy pochodzą z północy Francji. Do Algierii wyjechali w podróż poślubną. Tak bardzo im się to miejsce spodobało, że uznali, że powinni w nim osiąść. W Algierze urodziła się moja mama, urodziłem się i ja. Później rozpętała się wojna i kiedy miałem rok, musieliśmy wrócić do Francji.
Algiera, Maroko i Tunezja były zamieszkiwane przez wielu Francuzów. Było też sporo dobrych graczy w siatkówkę. Mój tata wygrał francuskie mistrzostwo z drużyną Algierii mimo tego, że pochodził z północy Francji. Poznał moją mamę i chciał z nią zamieszkać.
Jedyne wspomnienia, które dotyczą tamtego okresu, to wspomnienia mojej mamy i jej siostry.
– Pamięta je pan do dziś?
– Tak. Ciekawe jest to, że do Algierii pojechałem po raz pierwszy dzięki… FIVB. Wyjechałem stamtąd, gdy miałem rok, wróciłem po mistrzostwach świata 2014. Nie znałem Algieru, ale dzięki opowieściom rodzinnym rozpoznawałem ulice, a nawet szpital, w którym się urodziłem. To było niezwykłe.
– Jak ważny był dla pana sport w dzieciństwie?
– Dla mnie i mojego brata priorytetem nałożonym przez rodziców była nauka. Sportem zaczęliśmy się interesować później. Początkowo zająłem się pływaniem i uprawiałem je przez sześć lat. Z moim bratem ta dyscyplina została do końca życia.
A dlaczego zająłem się sportem? Bo lekarz powiedział, że byłem za chudy i mam problemy z płucami. Pływanie miało pomóc. Kiedy miałem 14 lat, rodzice zdecydowali się stworzyć klub siatkarski w Nicei. To właśnie dlatego po raz pierwszy zagrałem w siatkówkę. Sport zawsze był jednak na drugim miejscu.
– Czyli był pan dobrym uczniem?
– Zdolnym, ale leniwym (śmiech). Wolałem uczyć się fizyki i matematyki. Mam bardzo słabą pamięć, nie za dobrze idzie mi nauka. Staram się więc zrozumieć elementy logiczne i jest to o wiele łatwiejsze w przypadku nauk ścisłych.
– Jaka była rzeczywistość francuskiej siatkówki w czasach pana profesjonalnej gry?
– Kiedy zaczynałem, nie byliśmy profesjonalistami. Wszyscy z mojego pokolenia musieli zadbać o edukację. Najczęściej więc wybieraliśmy naukę zawodu fizjoterapeuty lub nauczyciela wychowania fizycznego. Wszyscy moi starsi koledzy byli natomiast nauczycielami, dentystami, lekarzami.
My chcieliśmy od sportu czegoś więcej. Liczyliśmy na dobry wynik w mistrzostwach świata 1986. Zdecydowaliśmy się więc wspólnie spędzić na przygotowaniach osiemnaście miesięcy. Porzuciliśmy naukę i skupiliśmy się na treningach, wzorem Amerykanów, którzy wprowadzali w siatkówce rewolucję. To było trudne. Ostatecznie okazało się jednak słusznym krokiem. W końcu przeszliśmy na profesjonalizm, zaczęliśmy zarabiać prawdziwe pieniądze.
– Z czego się pan wcześniej utrzymywał?
– Zacząłem zarabiać, kiedy wyjechałem z Francji i udałem się do Włoch. Później było tych pieniędzy coraz więcej. Zanim jednak do tego doszło, utrzymywali mnie rodzice, a my jako siatkarze zarabialiśmy w klubach – ale tylko na czynsz czy gaz.
– Miał pan dodatkową pracę?
– Większość z nas miała dodatkowe prace w okresie letnim lub pracowała pół na pół w klubach. Wśród nas byli nauczyciele, handlowcy lub trenerzy. Robiło się wszystko, by mieć kilka groszy na własne potrzeby.
– W tamtych czasach w Polsce zawodnicy i zawodniczki niejednokrotnie musieli kupować sobie sami stroje. W wielu wywiadach podkreślali, że pierwszy profesjonalny sprzęt traktowali prawie jak świętego Graala. U was też tak było?
– Tak! Zazwyczaj dostawaliśmy parę butów na cały sezon. Mieliśmy jedną koszulkę na treningi i mecze. Każdą dodatkową rzecz musieliśmy kupić sami. Kiedy więc dostaliśmy dodatkowe sztuki ubrań tylko do ćwiczeń, nie kryliśmy entuzjazmu.
Szokiem było, kiedy jeden z producentów obuwia zapytał nas o to, jak stworzyć najlepsze siatkarskie buty. Posłuchał nas i po raz pierwszy na turniej udaliśmy się w sprzęcie, którego można było nam zazdrościć.
– Który moment z kariery siatkarskiej zapamiętał pan najbardziej?
– Brązowy medal mistrzostw Europy z 1985 roku. Kolejny to kwalifikacja olimpijska. W 1987 roku natomiast zakończyliśmy czempionat Starego Kontynentu na drugim miejscu, przegrywając w finale z Rosją. To były trzy najważniejsze chwile.
– Siatkówka stała się dzięki nim popularniejsza?
– Nie, nikt o nas nie mówił. Troszkę pisano przed mistrzostwami świata 1986. Publika była pod wrażeniem tego, że zdecydowaliśmy się pracować wspólnie przez półtora roku. Telewizja z Francji za nami jeździła, ale przez to, że finalnie siatkarski mundial skończyliśmy na szóstym miejscu, zainteresowanie błyskawicznie zniknęło.
Mieliśmy swoją szansę na to, żeby spopularyzować nasz sport, ale działacze w tamtym czasie niewiele robili, by tak się stało. Nie było zbyt wielu sponsorów, więc siatkówka zniknęła z map.
– Żona pana rozpoznała dzięki sukcesom na mistrzostwach Europy, kiedy spotkaliście się po raz pierwszy?
– Nie, nie byliśmy gwiazdami (śmiech). Holenderska drużyna wygrała brązowy medal mistrzostw Europy w 1985 roku tak samo jak my. W dodatku obie imprezy odbyły się w tym samym miejscu, czyli w Holandii i w tym samym czasie. Gdyby nie to, nie wiem, czy nasze drogi by się skrzyżowały. Spotkaliśmy się i rozpoczęliśmy nową wspaniałą wspólną podróż.
– Kiedy po raz pierwszy pomyślał pan o zostaniu trenerem?
– Karierę sportową kończyłem dość specyficznie. Miałem pracę biurową w klubie w Nicei i grałem. Zrobiem też wszystkie potrzebne dyplomy trenerskie. Powód? Denerwowało mnie to, że nie wiem, co będę robił w przyszłości. Początkowo nie chciałem jednak zająć się trenowaniem innych zawodników. Odwiesiłem buty na kołek i trzy miesiące później odebrałem telefon od prezydenta AS Cannes. Zaoferował mi pracę szkoleniowca. Powiedziałem, że potrzebuję czasu na przemyślenie sprawy. Wiedziałem, że praca w Cannes wyklucza działanie w Nicei. Dwie minuty później stwierdziłem jednak, że zostanę trenerem klubu. Finalnie pracowałem w nim jedenaście lat.
Dlaczego to zrobiłem? Bo chciałem sprawdzić, czy będę lepszym trenerem niż wszyscy, z którymi do tej pory współpracowałem. Wiedziałem, że najwięcej nauczyłem się od szkoleniowców, których uznawałem za słabych.
– Kiedy więc uznał pan, że jest dobrym trenerem?
– Po zdobyciu olimpijskiego złota.
– Nie wierzę!
– Naprawdę tak było. Kiedy jest się trenerem, trzeba być pewnym siebie, ale jednocześnie należy mieć świadomość, że pewne rzeczy robi się źle. Według mnie odpowiednim momentem na podsumowania jest koniec kariery.
W pracy trenerskiej wiele rzeczy mimowolnie się traci. Złe treningi, brak kwalifikacji, brak medali w turniejach. Patrzyłem na swoją karierę i widziałem pustkę w miejscu półfinału mistrzostw świata w Polsce, czy pustkę niewywalczonych medali mistrzostw Europy, które mogliśmy zdobyć. Wiele było rzeczy, które mi się nie udały. Kiedy w taki sposób patrzy się na swoją karierę, jest się nienasyconym, wciąż czegoś brakuje. To motywuje do tego, by być lepszym. Dlatego dobrym trenerem poczułem się dopiero w Tokio.
– A co pan stracił przez siatkówkę?
– To dobre pytanie. Miałem ten ogromny przywilej, że siatkówka nie odebrała i nie rozerwała mi rodziny. Moi najbliżsi uprawiali lub uprawiają sport, dlatego też rozumieli specyfikę tej pracy.
Nie zmienia to faktu, że kiedy zająłem się siatkówką na poważnie, byłem nastolatkiem. Straciłem przez to znajomych, wakacje, zabawę na studiach i wszystkie przyjaźnie, które nawiązuje się w tym czasie. Brakowało mi tego. Podróżowałem za dużo. Kiedy coś takiego się dzieje, bardzo trudno utrzymać kontakt z bliskimi.
Kontrast był najbardziej widoczny między mną, a moim bratem. Spędził całe swoje życie w jednym miejscu. Ma świetne relacje z ludźmi z przeszłości. Mnie tego bardzo brakowało. To właśnie dlatego posłałem moje dzieci na studia, przekonując, że muszą nawiązywać kontakty na tym szczeblu życia. Sport był dodatkiem. Chciałem, by doświadczyli studenckiego imprezowania czy dorastania w gronie rówieśników.
– Kto jest więc dla pana przyjacielem na całe życie?
– Przede wszystkim moja żona, ale też osoby, które poznałem później, kiedy byłem już nieco starszy. Mam świetnych sąsiadów, poza tym przyjaźnię się z moim asystentem. Nie ma jednak z nimi historii z młodości, dzieciństwa.
– Jak często pana syn Kevin słyszał, że ma lepszy pokój w hotelu, bo jest pana synem, a pan prowadzi kadrę, w której gra?
– Wiele razy! Miał wiele szczęścia, bo raz po raz dostawał najlepsze pokoje (śmiech). Często był jednym z pierwszych, którzy przyjeżdżali na zawody czy zgrupowania, co sprawiało, że dostawał pokoje w najlepszym standardzie (śmiech).
– Kevin zaczął przygodę w kadrze za Philippe Blaina. Trudno było ustanowić między wami porządek trenersko-zawodniczy?
– To było trudne. Wiele o tym rozmawialiśmy. Nie jest łatwo widzieć ojca dzień po dniu i nie oczekiwać, że będzie on zawsze trzymał stronę syna. Niestety, musiałem być bezstronny. Przez to nasza relacja była znacznie trudniejsza. Miałem jednak szczęście, bo Kevin jest miłym i mądrym chłopakiem. Dodatkowo sprzyjało nam to, że koledzy, z którymi grał, również mieli ojców związanych z siatkówką. Wśród nich byli między innymi Earvin Ngapeth czy Jenia Grebennikov. Pomagali mu w poukładaniu tych relacji.
Jako trener kadry starałem się być fair. To jednak jasne, że synowi trudniej jest zrozumieć, że ojciec musi być równie sprawiedliwy dla każdego z członków zespołu.
– Czy kiedykolwiek miał pan wątpliwości w kwestii powoływania go?
– Powoływałem go zawsze, o ile pozwalało mu na to zdrowie. Kevin cechuje się znakomitą jakością jako członek drużyny. Jest barometrem jej atmosfery. Zawsze wie, co powiedzieć, by sprawić, że wszyscy będą czuli się dobrze. Co ważne, jest świetny w defensywnych elementach gry i w tym, że nie robi błędów. Był jednym z najważniejszych graczy mojego dziewięciolecia w reprezentacji. Przyczynił się do tego, że drużynę prowadziło mi się łatwiej. Dlaczego? Bo dobrze jest kierować ekipą, która cechuje się różnymi charakterami. Jego był bardzo przydatny.
– Wasze relacje stały się lepsze, dzięki temu, że spędzaliście tyle czasu razem zawodowo?
– Byliśmy razem, ale to jednocześnie paradoksalnie wymuszało dystans, przez co relacje się pogarszały. Cieszyłem się więc, kiedy mogliśmy wrócić na właściwe tory.
– Jak często przychodził w czasie zgrupowań turniejów do pana pokoju i prosił o radę jako syn, a nie zawodnik?
– Dwa czy trzy razy mieliśmy sytuację, kiedy potrzebował rozmowy ze mną jako ojcem.
– W ciagu dziewięciu lat? Niezbyt często.
– Tak, niezbyt często. Starałem się być tak bardzo uczciwym względem pozostałych graczy, jak to tylko było możliwe.
– Trudno było zyskać zaufanie Earvina Ngapetha? Wydaje się być charakterem, który musi w stu procentach ufać szkoleniowcowi, by dać z siebie sto procent na parkiecie.
– To prawda. Musi ufać trenerowi, ale graczom również. Sport nie jest tylko pracą fizyczną i taktyką. Siatkówka to umiejętność radzenia sobie z emocjami. Czasami uczucia są ważniejsze niż myślenie. W przypadku pracy z Earvinem należy rozumieć jego emocje. Jeśli chce się go utrzymać przy sobie, trzeba za nimi pójść, a nie je negować. On lubi grać, jest bardzo bystry i jest wyjątkowym wyzwaniem dla trenera. Wystarczy jednak to, że trening nie jest dobry albo coś go podczas niego zdenerwuje, a on już nie będzie pod wrażeniem. Trzeba więc prowadzić zajęcia tak, by go nimi zainteresować, by czuł, że dobrze spędza czas. Niekiedy niezbędne jest też przekonanie go do korzyści wynikających z konkretnych ćwiczeń.
Uważam, że mieliśmy bardzo dobrą relację. Nie byliśmy przyjaciółmi, ale bardzo sobie ufaliśmy.
– Zgaduję, że nie mógł pan uniknąć sytuacji, w której sięgał po gazetę lub otwierał internet i czytał o aferach z jego udziałem. Kontaktował się pan z nim wtedy?
– Nie mieliśmy takiej relacji. Moi gracze są wystarczająco dorośli, by brać odpowiedzialność za to, co robią. Nie mam nad nimi kontroli i nie chcę jej mieć. Nie jestem od tego, by mówić dorosłym ludziom, co mają robić. Robił głupoty, ale zawsze był bardzo profesjonalny w kontekście pracy. Przyznam jednak, bez nazwisk, że nie był jednym, który ma afery na koncie.
– Pana francuscy gracze są obdarzeni dużą dozą kreatywności. Czy kiedyś padł pan jej "ofiarą"? Kiedy wciągnęli pana w swoje pomysły?
– Kiedy opiekuję się drużyną, chcę ją doprowadzić do najwyższego poziomu. Do tego potrzebne jest zaufanie. Nakłada się pewne ograniczenia, limity, ale ma się też świadomość, że niekiedy musi ona je przekroczyć. Należy również dbać o ducha zespołu. Grupa jest jak roślina. Nie urośnie się za nią, ale trzeba dać jej słońce i wodę – to zadanie trenera.
Kiedy przekonałem się kreatywności zespołu? Kiedy wygraliśmy Ligę Światową w 2015 roku. Przed meczami robi się nudne zdjęcia. Moja drużyna uznała, że trzeba to przełamać. Jako pierwsi zrobi coś innego. Wpletli w to element zabawy. Od tego momentu wodze puściły (śmiech).
– Jak często musiał pan powiedzieć drużynie "stop"?
– Na początku mieliśmy rozmowy o dyscyplinie, by poznać wzajemne granice. Staraliśmy się siebie zrozumieć. Rok po roku było lepiej, bo drużyna stawała się coraz bardziej odpowiedzialna. Bywało tak, że wiedziałem, że zespół zrobił coś złego, na przykład zabalował. Dzień później jednak grupa stawiała się na treningu i ćwiczyła znacznie mocniej niż wcześniejszego dnia nawet mimo kaca. To zdarza się w każdym sporcie.
Życie w kadrze nie jest łatwe. Po sezonie klubowym nie ma czasu na odpoczynek. Zaraz jest się wrzuconym w rytm meczów i treningów w reprezentacji. Spędza się razem nawet pięć miesięcy! Czy da się w tym czasie być cały czas poważnym? Wątpię. Głupoty muszą się zdarzać. Najważniejsze jest to, żeby następnego dnia dać z siebie wszystko na boisku.
– Pamiętam naszą rozmowę z Tokio, kiedy byliście na skraju eliminacji z turnieju. Co się mówi zespołowi w takim momencie, by ten wygrał złoto olimpijskie kilka dni później?
– Po pierwszym meczu z USA mieliśmy trudną rozmowę. To chyba była najtrudniejsza przemowa w historii.
– Co pan powiedział?
– Zawodnicy myśleli, że nie zasługiwali, by tak przegrać. Powiedziałem im, że jest spora różnica między tym, jaki jest ich oczekiwany poziom, a tym, jak zagrali. Jest się tak dobrym, jak ostatni mecz. Chcieliśmy medalu, ale nie prezentowaliśmy w tym meczu poziomu, który by na niego pozwalał.
Kolejnego dnia zdałem sobie sprawę z tego, że mogłem być za ostry. Powiedziałem, że najważniejszy jest spokój. Pokonaliśmy Tunezję i… przegraliśmy z Argentyną. To był dla nas praktycznie koniec. Nie powiedziałem siatkarzom nic poza tym, że wiem, że sytuacja jest krytyczna, ale mają się wyspać i zobaczymy się jutro. Co więc wszystko odmieniło? Zawodnicy się spotkali i rozmawiali beze mnie. To była najlepsza rzecz, która mogła się zdarzyć. Ufałem moim graczom, wiedziałem, że w tej sytuacji mogą przejąć kontrolę. Zrobili to i wszystko w tym turnieju się zmieniło. Wniosek? Najlepsze rzeczy wypływają z głębi drużyny.
Od tego momentu graliśmy jakby nic od tych meczów nie zależało. Co więcej, to nasi rywale odczuwali presję. Łatwiej wygrywa się takie turnieje jako underdog, a nie jako faworyt. Będąc tym drugim niezwykle trudno jest triumfować.
– Jeszcze przed Tokio wiedzieliśmy, że pożegna się pan z kadrą po igrzyskach. Czy po zdobyciu złota miał pan moment, w którym pomyślał pan, że szkoda, że pan odchodzi?
– Tak, bo wygrałem olimpijskie złoto. Jednocześnie miałem świadomość, że w 2024 roku igrzyska odbędą się w Paryżu. To byłaby wspaniała okazją do obrony tytułu. Przy podejmowaniu decyzji myślałem jednak głównie o emocjach drużyny. Wiedziałem, że bardzo ważne jest to, by zakończyć naszą relację zawodową. Moi siatkarze dorośli, a dojrzali ludzie potrzebują innego rodzaju szkoleniowca niż ja. To był czas na roszady.
– Skąd więc na tym etapie kariery Japonia?
– W 2019 roku chciałem zrobić sobie przerwę. Czułem, że tego potrzebuję. Chciałem wyjechać, myślałem o tym, by odwiedzić syna w USA. Dostałem jednak propozycję z Japonii. Pomyślałem, że to jednocześnie wspaniałe, jak i nierealne. Wyzwanie było znakomite, bo tak inne od tego, co robiłem z kadrą.
Każdego dnia staram się czegoś uczyć. Japonia wymagała ode mnie zmiany sposobu trenowania. Byłem niezwykle podekscytowany, więc przyjąłem ofertę.
– Wziął pan rodzinę?
– Moja żona przyjechała tu ze mną. Nie było to łatwe, bo tak podstawowa umiejętność jak komunikacja jest tu wyzwaniem. Poznaję jednak nowe miasta, świątynie, ludzi. Japonia jest naprawdę inna od europejskiej kultury. Każdego dnia mnie zadziwia, nie nudzi się, odkrywam kolejne jej strony. Jeżdżę tu rowerem, zwiedzam. Co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem? We Francji, gdy drzewo niebezpiecznie góruje nad drogą, ścina się je. W Japonii odpowiedzialnością człowieka jest uważanie na to, by to drzewo na niego nie spadło. Kiedy można ochronić naturę, to się to robi, co jest zaskakujące, bo jest to kraj niezwykle przez nią doświadczony. Tajfuny, powodzie, tsunami – to zdarza się tu często. Respekt wobec natury jest więc ogromny.
Tak samo świątynie – one nie są stworzone dla religii, a dla człowieka. Służą mu do uspokojenia, medytacji, modlitwy. To miejsce ludzi. Cały kraj jest pełen szacunku względem świata.
– Kończąc, nie mogę nie zapytać o polskie wątki w Japonii. Michał Kubiak nie jest już najmłodszym zawodnikiem, nie jest też najwyższy. Azja lubi zatrudniać wysokich, ofensywnych siatkarzy. Co więc wyróżnia Michała, co jest tak cenne dla zespołu Panasonic Panthers?
– Przede wszystkim jest szanowany za to, co wniósł do Japonii. Tu ma się świadomość, że nie jest łatwo wygrać mecz. Żeby to zrobić, trzeba być agresywnym, pewnym siebie i mieć zaufanie kolegów z boiska. Te cechy łączą Michała Kubiaka i Earvina Ngapetha. Tacy gracze robią różnicę. Oni wiedzą, że żeby wygrać nie wystarczy grać dobrze, a wnieść coś nowego, innego do drużyny. Kubi to ma. Czasami nie da drużynie absolutnego maksa jakości sportowej, ale jego duch walki zawsze będzie z nim.
Czytaj również:
– Pierwszy sparing biało-czerwonych przed mistrzostwami świata na plus. Polska pokonała Ukrainę 3:2
– Sebastian Świderski o nieobecności Wilfredo Leona, biletach na mistrzostwa świata i ogłoszeniu składu
– Micah Ma’a nie chce grać w GKS Katowice. Jakub Bochenek o dalszych krokach: niczego nie wykluczamy
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP, w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.