| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Nie tak dawno zakończył karierę, ale od piłki się nie odsunął. Został trenerem przygotowania motorycznego, a jako zawodnik spełnia się w trójboju. Legenda Śląska Wrocław, Piotr Celeban, o nowej życiowej drodze, rozwoju, Wembley i powrocie na rumuńską wioskę oraz szalonych czasach Pogoni Antoniego Ptaka.
Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: – Jak tam po drugiej stronie mocy?
Piotr Celeban, Śląsk Wrocław: – Dobrze się czuję. Analizowałem tę decyzje od dłuższego czasu, od kilku miesięcy. Różne sytuacje poskutkowały tym, że ją podjąłem.
– Chciałeś zakończyć karierę na najwyższym poziomie, w PKO Ekstraklasie, a nie niższych ligach?
– Powiem tak. Kończył mi się kontrakt, mogłem odejść do innego zespołu. Myślę, że pograłbym jeszcze w 1. lidze, a nawet Ekstraklasie, bo czuję się na siłach. Patrzę też jednak na to, co dał mi klub i co będzie za kilka lat. Rok, dwa mógłbym pograć, ale zaniedbałbym to, co robię. Musiałbym się skupić w 100 procentach na piłce, a wiecznie grać nie będę. Dostałem się na kurs trenera przygotowania motorycznego organizowany przez PZPN, od roku jestem w pewnym sensie grającym trenerem w drugim zespole, choć w drugiej rundzie mało co grałem. Trenowanie dla samego trenowania nie miało sensu. Ambicja mi na to nie pozwalała. Trenowałbym, a w weekend na boisko wychodzić mają młodzi. Wolę się skoncentrować na nowej pasji, a przy okazji pomagać młodym wkraczać do świata dorosłej piłki.
– Skąd pomysł na trenera przygotowania motorycznego?
– Całe życie opierałem grę na przygotowaniu fizycznym. Pozwalała mi na to moja motoryka. Od dzieciństwa trenowałem judo, a teraz złapałem bakcyla, jeśli chodzi o trójbój siłowy. Należę do zespołu Outlaw Barbell z Gdyni i chcę iść w tym kierunku. Teraz dostrzegam, że moje treningi były różne. Nie miało się dostępu do tylu materiałów, wiedzy. Widzę po sobie, że może inaczej bym wyglądał. A z drugiej strony, gdyby młodzi popełnili te same błędy co ja, poskutkuje to kontuzją. Mnie ratowała moja genetyka. Przez całą karierę obyło się bez poważnych kontuzji. Jedyna to niewielki uraz głowy po zderzeniu w rezerwach z Szymonem Lewkotem. Ale stawy, więzadła były w dobrym stanie. Także dzięki temu, że w dzieciństwie uprawiałem judo. Ukształtowało mnie – także jako człowieka. Zdecydowałem się pójść w tym kierunku, bo niewielu piłkarzy wybiera trening motoryczny. Jestem po drugiej stronie i wiem, czego zawodnik w danym momencie potrzebuje. Niektórych można łatwiej oszukać, ale nie mnie. Wiem, co robiłem i jak mogę się z tym czuć.
– Masz tę przewagę, że wiesz co było, co będzie i jak się to odnosi do piłki?
– Mniej więcej tak. Nadal jednak brakuje mi przede wszystkim wiedzy merytorycznej. Między innymi dlatego zapisałem się na kurs trenera przygotowania motorycznego. Sporo wiem, ale też sporo nie wiem. To również uświadomiło mi, z jakiego powodu podjąłem decyzję o zakończeniu kariery. W minionym roku pracowałem w drugiej lidze, uczyłem się, ale trudno ciągnąć trzy sroki za jeden ogon. Byłem piłkarzem i to grającym, asystentem Dawida Gomoli i miałem swoją działkę do zrobienia, a oprócz tego trenowałem trójbój siłowy. W pewnym momencie w moim organizmie doszło do takiego przeciążenia, że musiałem z czegoś zrezygnować i spojrzeć na przyszłość, na to, w którym kierunku mogę pójść i co zaprocentuje. Uważam, że jeśli chodzi o PKO Ekstraklasę, zrobiłem maksa. Od roku nie jestem w Ekstraklasie, ale więcej zrobić się nie dało. Nie pozwolił na to także wiek. Wolałem zrezygnować z tego, postawić na trójbój siłowy i kształcić się, aby za kilka lat być jak najlepszym trenerem, a zawodnicy czerpali z tego korzyści.
– Trójbój siłowy to raczej pasja?
– Tak, ale sam trójbój siłowy, czyli przysiad ze sztangą, martwy ciąg i ławeczka, jest w każdej dyscyplinie sportu. Podstawowe ćwiczenia. Po prostu, to się robi. Ale odkąd sam trenuję, widzę, że źle to wykonywaliśmy technicznie. Warto zobaczyć, jak można uniknąć kontuzji. Zawodnicy są często prowadzeni w zły sposób na siłowni. Brakuje im choćby mobilności. Za kilka lat chciałbym stworzyć swój program, ale na razie czerpię wiedzę od Dawida Gomoli, głównego trenera od przygotowania motorycznego, a zarazem asystenta Krzysztofa Wołczka. Bardzo go szanuję. Cokolwiek chcę, idę, a on mi podpowie. Dał mi też moją działkę. Zajmuję się przede wszystkim kontuzjowanymi zawodnikami. Mam rolę, w którą muszę się zaangażować. Świetnie nam się współpracuje, a skutek jest taki, że w drugim zespole dochodzi do bardzo niewielkiej liczby kontuzji. Oby tak zostało, ale to złożony proces. Dopiero będąc po drugiej stronie, widzę, ile czasu trener musi poświęcić na przygotowanie, analizy. Zawodnik ma high life. Przyjeżdża na trening, wszystko rozłożone, po treningu odnowa biologiczna, a trener przez kilka godzin dokonuje jeszcze analiz. Aż sam się zdziwiłem.
– Patrząc wstecz, na wczesne lata kariery, widzisz, że wyglądało to trochę jak u niektórych na siłowni? Nieważne jak, ważne, by na sztangę nałożyć jak najwięcej kilogramów?
– Tak, a nie o to chodzi. Wszyscy trenerzy powtarzają, że na boisku musi być jakość, dokładność. Na siłowni to samo. Żeby być lepszym zawodnikiem, trzeba też odpowiednio ćwiczyć na siłowni. Zresztą, nie tylko. Dochodzi choćby bieganie. Wszystko jest połączone. Trener przygotowania motorycznego musi się znać na każdym obszarze. Teraz idzie to w stronę jeszcze większej indywidualizacji. Sztaby są rozbudowane. Jeden odpowiada za bieganie, drugi za siłownię, trzeci za kontuzje. Każdy chce pomóc zawodnikowi. Dostęp do wiedzy jest dzisiaj ogromny i należy uświadamiać piłkarzy. Ja wciąż się tego uczę. Nadal nie jestem takim trenerem, jakby chciał. Można powiedzieć, dopiero zaczynam karierę! Najważniejsze, że dostałem się na kurs. Widzę, jak to wygląda, ile wiedzy przekazują. Staram się dokształcać, a materiałów od trenera Gomoli mam, jak powiedział, na rok czytania. W każdej wolnej chwili siadam do notatek, uczę się i cieszę tym. Bardziej rajcuje mnie siłownia, przygotowanie, bieganie, wszystko wokół niż taktyka, analiza przeciwnika. Tak wyszło. A Mariusz Pawelec fascynuje się z kolei taktyką. Fajnie, bo się uzupełniamy.
– Pograłeś trochę w PKO Ekstraklasie. Na ile świetnym przygotowaniem motorycznym można osiągnąć sukces? Raków Częstochowa niekoniecznie robi wielkie transfery...
–...ale mają kapitalne przygotowanie. Dobierają zawodników pod taktykę, profil trenera, to co chce osiągnąć. Wyciskają z piłkarzy maksa. Wszystko musi współgrać. I przygotowanie techniczne, taktyczne, i fizyczne. Europejskie puchary pokazują później, że to przygotowanie motoryczne nie zawsze jest idealne i przegrywamy. Także pod względem fizycznym.
– Poniekąd od tego się zaczyna, bo trzeba mieć siły realizować założenia taktyczne.
– Dlatego wszystko musi współgrać i chcę się kształcić w tym kierunku. A Dawid Gomola to kopalnia wiedzy. Uwielbiam z nim współpracować, bo widzę, że każdego dnia uczę się czegoś nowego. Mam nadzieję, że posiądę kiedyś taką wiedzę jak on, a z drugiej strony on dzięki mnie czy Mariuszowi Pawelcowi ma inne perspektywy. Patrzymy dwojako. Jako trenerzy, ale też jako zawodnicy. Bo piłkarze czasem są wygodni. Coś jest ciężkie, to odpuszczą. My zawsze szliśmy na maksa, do utraty tchu, więc wiemy, kiedy zawodnik kalkuluje.
– Zostałeś w Śląsku, bo dał ci chyba najwięcej w karierze. W 2012 roku zdobyliście mistrzostwo Polski.
– Jestem wychowankiem Pogoni Szczecin, dla niej zdobyłem pierwszą bramkę w Ekstraklasie, ale nasze losy potoczyły się, jak się potoczyły. To jednak klub bliski memu sercu, w Szczecinie jest moja rodzina, mój starszy syn trenuje tam na pozycji bramkarza. To zawsze będzie ważne dla mnie miejsce, w którym sporo przeżyłem. Chociażby brazylijską Pogoń Antoniego Ptaka.
– Całkiem normalne to chyba nie było.
– Normalne nie było, ale za to wesoło! Mam wspomnienia na lata. Nigdy nie poleciałem do Brazylii, a dzięki temu tak jakbym przez miesiąc tam mieszkał. Życie piłkarza ma to do siebie, że wiele się obserwuje, doświadcza, zwiedza wiele państw. A w tym przypadku zwiedziłem Brazylię! Grając w Pogoni Szczecin, mieszkałem rok w Gutowie, wszystkie ubrania miałem w tej wiosce, bo tam zlokalizowano ośrodek treningowy. Zebrało się trochę niesamowitych historii, ale nie wszystkie można opowiedzieć. Są śmieszne, ale na myśl o niektórych człowiek mówi sobie "jak to w ogóle było możliwe?"
– Ten projekt miał prawo wypalić?
– Nie było szansy, żeby cokolwiek funkcjonowało. W pewnym momencie ściągnął z Brazylii dobrych zawodników, ale potem postawił na młodzież. I to nie wyszło. Poszło jak poszło. Śląsk mnie kupił i tutaj osiągnąłem, jeśli chodzi o seniorską karierę, największy sukces. Tutaj też rozegrałem najwięcej spotkań w PKO Ekstraklasie, tutaj dostałem się do kadry, tutaj urodził się mój pierwszy syn. Wrocław był mi pisany. Bodaj w 1984 roku mój ojciec, będąc judoką, zdobył pierwsze wicemistrzostwo Polski. Oczywiście, we Wrocławiu.
– Zawsze gdzieś się przewijał Wrocław.
– I wyszło, że dalej jestem w Śląsku Wrocław. Mam kontrakt, ale życie pisze różne scenariusze. Nie wiadomo, czy nadal tu będę za rok bądź dwa lata.
– Na dwa lata wyjechałeś do Rumunii. Chciałeś spróbować czegoś innego?
– Dostałem ofertę, pojechałem, zwiedziłem kraj, uciekłem i wróciłem. Tam to już panowała totalna patologia! Klub przestał istnieć i nadal go nie ma przez różne kombinacje finansowe. Sam doświadczyłem chorych sytuacji. Ale śmiesznych też.
– Zapłacili chociaż wszystkie pieniądze?
– Nie, jestem mocno do tyłu, ale takie życie. Co z tego, że wygrałem wszystkie sprawy w FIFIE, skoro nie ma klubu? I tak to była niesamowita przygoda, znakomite towarzystwo. Poznałem zawodników, wybitnych trenerów. Cieszę się z tego. Do dziś mam kontakt z piłkarzami, trenerami z Rumunii i na pewno z chęcią pojechałbym zwiedzić kraj.
– Z Brazylijczykami też masz kontakt?
– Kilka razy spotkałem się z Edim Andradiną, który też mieszka w Polsce, chyba pełni jakąś funkcję w Pogoni Szczecin. A z innymi to co najwyżej przez Facebooka. Są u siebie, ale większość z nich pewnie już od dawna nie gra w piłkę.
– Oni w ogóle wiedzieli, co tu robią?
– Nie wiedzieli! Przyjechali zwiedzić nowy kraj i zarobić jakieś pieniądze, bo na ich warunki dostawali sporo, a na polskie realia jednak dość mało. Byli zamknięci 24 godziny na dobę w ośrodku pod Łodzią z dostępem do internetu i zdarzały się sytuacje, że do trzeciej nad ranem dzwonili do rodzin i chodzili spać o świcie. A rano trening!
– Trochę jak obóz koncentracyjny.
– Aż tak to nie. Jak na tamte czasy, mieliśmy bardzo dobre warunki. Na nic nie mogliśmy narzekać. Jedzenie jakie się chciało, dostęp do internetu, boiska co chwilę, siłownia, odnowa. Gdyby to był wyjazd młodych zawodników na obóz – super, wszystko na miejscu. Albo inaczej, gdyby zespół z Łodzi miał ten ośrodek pod Łodzią, to byłoby zrozumiałe. A my dwa dni przed meczem jechaliśmy 500 kilometrów do Szczecina i zaraz po spotkaniu wracaliśmy. W kolejny weekend wyjazd, więc wychodziło, że tak naprawdę cały czas graliśmy na wyjeździe. Dlatego to nie miało prawa się udać, ale było wesoło. Całą karierę wspominam jako wspaniałą przygodę.
– Nie żałujesz jednego? W 2012 roku zdobyliście mistrzostwo kraju, a w kadrze reprezentacji Polski na Euro nie znalazł się nikt ze Śląska.
– To decyzja trenera. Nie patrzyłem nigdy na to, czy ktoś miałby możliwość pojechać czy nie. Selekcjoner wybiera, każdy ma swoją wizję. Nigdy nie postrzegałem tego w tej kategorii. Zdobyłem mistrzostwo, więc mam coś, czego wielu piłkarzy nigdy nie osiągnie grając przez lata w Ekstraklasie. A my z Mariuszem Pawelcem to zrobiliśmy i do dziś piszemy historię w Śląsku. Zostanie to ze mną na całe życie. A że nikt nie dostał się do kadry? Życie.
– Były nadzieje?
– Nie. Mistrzostwa rozgrywano w Polsce, więc już wcześniej członkowie sztabu kadry jeździli. Zawodnicy czują, czy jest taka szansa czy nie. W ogóle mnie to nie interesowało, bo wiedziałem, że się nie dostanę. Ale cieszę się z tego, co osiągnąłem.
– A najlepsze wspomnienie z reprezentacji? Bo jednak rozegrałeś w jej barwach dziesięć spotkań.
– Występ na Wembley. Bez dyskusji. Coś cudownego. Cały stadion, ponad 80 tysięcy widzów. Trzy dni później pojechałem do Rumunii, a tam 500 osób na trybunach. To jest dopiero przygoda! Wracasz z Wembley na wioskę.
– Nie czuć w twoim głosie żadnego żalu, smutku. Skończył się jeden etap, zaczyna kolejny.
– Rozmawiałem z niektórymi trenerami, że u mnie to przejście było płynne. Nie żałuję niczego, bo uważam, że wycisnąłem maksa, jeśli chodzi o Ekstraklasę. A czy mógłbym dalej grać? Na pewno, w pierwszej czy tutaj w drugiej lidze tylko stawiamy na młodzież. Wolę się skupić na czymś innym, a rywalizację pozwala mi zastąpić trójbój siłowy. Też jest codzienne wstawanie, wyjście na trening, przygotowanie. Nadal mam ten cykl, który towarzyszył mi przez całą karierę, tym bardziej że 15 października we Wrocławiu biorę udział w zawodach. To będą już moje trzecie. Wciąż jestem młody w tym sporcie i za każdym razem chcę się poprawiać. Zastępuje mi to piłkę. Idę na trening, daję z siebie wszystko. A co więcej, mogę ten sport uprawiać do końca życia. To też pomaga mi w pracy z zawodnikami po kontuzjach. Widzę, co i jak robić, dzwonię do swojego trenera z trójboju, konsultuję się. Nowa przestrzeń, nowa sprawa, na którą się zafiksowałem!
– Dobra, to ile bierzesz na sztangę?
– Nie, nie, spokojnie! Największy deficyt jest przy klatce, bo ciężko ćwiczyć na ławeczce, kiedy się gra. Nie mogłem się rozrosnąć. Mam cele na zawody, ale nie wiem, czy je osiągnę. Jestem blisko. Jeżdżę też na szkolenia z trójboju. Najbliższe dwa lata chce przeznaczyć na edukację, żeby nie świecić oczami przed zawodnikami. Nie mogę mieć wiedzy wyłącznie boiskowej. Praktyka musi współgrać z teorią. Jak już się czymś zajmuję, to tak jak na boisku, chcę dawać z siebie maksa. Poprzedni rok był przejściowy, a teraz mogę poświęcić się w 100 procentach trójbojowi i zdobywaniu wiedzy. A kiedy trzeba, wychodzę na murawę, biegam z kontuzjowanymi piłkarzami. Dla nich to też dobre, bo jeszcze niedawno siedzieliśmy obok siebie w szatni. I nie odstaję, a niektórych nawet pokonuję. Trenuję czasami nawet więcej niż zakładałem!
16:00
Bruk-Bet Termalica
18:30
Cracovia
12:45
KGHM Zagłębie Lubin
15:30
Korona Kielce
18:15
Raków Częstochowa
12:45
Lechia Gdańsk
15:30
Arka Gdynia
18:15
Piast Gliwice
17:00
Pogoń Szczecin
16:00
Radomiak Radom