| Czytelnia VIP

"W Armenii giną ludzie, a świat milczy". Agwan Papikyan o piłce, życiu i wojnie

Agwan Papikyan
Agwan Papikyan
Krystian Juźwiak

Grał z Henrichem Mchitarjanem, "kręcił" na boisku Benjaminem Mendym. Z Pjunikiem Erywań zdobywał Puchar Armenii. A urodził się w Łodzi, na Bałutach, choć jest Ormianinem z krwi i kości. – Umiem obsługiwać broń, ale mam nadzieję, że ta umiejętność nigdy mi się nie przyda – wierzy Agwan Papikyan.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Co powiedział o nim Willy Sagnol? Czy naprawdę Steven Gerrard kazał na niego polować? Jakie obrazki znalazłyby się na pocztówce z Bałut? Czym dla Ormian jest gra Pjuniku Erywań w Lidze Konferencji? Jakim brandy oblewał puchar Armenii? Ile kosztuje gra w Realu Madryt? I dlaczego nie mógłby mieszkać w Moskwie?

Nie tylko odpowiedzi na te pytania zna piłkarz Wisły Puławy, który pod meczową koszulką nosi jeszcze biały t-shirt z napisem "Stop War". Bardzo ważny, bo w nocy z 12 na 13 września Azerbejdżan zaatakował Armenię. Zginęło 135 Ormian.

To jest rozmowa o strachu i służbie wojskowej. O łzach i atakach rakietowych. O niepewności i o wstydzie. O życiu i śmierci. O Armenii i jej cierpieniu. A nie tylko o piłce.

Agwan Papikyan w barwach Araratu Erywań. Źródło: Papikyan International Agency
Agwan Papikyan w barwach Araratu Erywań. Źródło: Papikyan International Agency

Krystian Juźwiak (TVP SPORT): – Czym jest Góra Ararat?
Agwan Papikyan (Wisła Puławy): – Trudne pytanie, bo urodziłem się w Polsce. A dla rodziców, dla Ormian jest symbolem. To nasza góra, choć teraz po tureckiej stronie granicy. Ale widać ją z Erywania. Nawet nie trzeba się nigdzie wspinać. Piękny widok. Szczególnie przy słonecznej pogodzie.

– Ararat górujący nad Erywaniem to widokówka z Armenii. A pocztówka z Bałut?
– Nie było wtedy Manufaktury, więc czas spędzało się na osiedlu. Na pewno na łódzkiej widokówce byłoby dużo boisk. Betonowych i asfaltowych, a nie orlików, bo wtedy ich nie było.

– Łódzkie Bałuty dorobiły się opinii jednej wielkiej mordowni. Jak dorastający obcokrajowiec odnajdywał się w takiej rzeczywistości?
– Nie czułem się obcokrajowcem. Mówiłem po polsku, wychowałem się tutaj. Nigdy nie było problemów z narodowością. Dopiero jak ktoś usłyszał imię i nazwisko, to dopytywał, skąd jestem. Mieszkaliśmy w spokojnej części Bałut. Czasami w nocy było słychać jakieś okrzyki. Częściej krzyczano "Widzew" niż "ŁKS", bo Stare Bałuty są w większości za Widzewem. Dobrze wspominam dzieciństwo. Do dzisiaj tu jest mój dom. Określenie "Jestem z Bałut" nadal pasuje. Trochę znanych osób się tu wychowało. Najpierw Bałuty, potem Łódź.

– W tym województwie mieszka około czterech tysięcy Ormian. Z bratem Wołodią byliście spoiwem diaspory.
– To prawda. Ormian jest sporo w Łodzi. Będąc dziećmi, spotykaliśmy się na boisku. Teraz łączą nas wspólne obiady. Gdy występowałem w ŁKS-ie, to rzeczywiście dużo Ormian przyjeżdżało na stadion. Cieszyli się, że ich rodak gra na takim poziomie.

– Saganowski, Wyparło, Bykowski. Pachniało starą szatnią...
– Tak się tylko może wydawać. Dla mnie to było duże i przede wszystkim cenne doświadczenie. Teraz jak młody wchodzi do szatni, to ma dwóch, może trzech, od których może się uczyć. Ja miałem ich piętnastu. Saganowski, Bykowski, Mięciel i Łobodziński. Każdy mi pomagał i radził. A sytuacja finansowa ŁKS-u dodatkowo nas cementowała.

– Łódź przytłacza wielu młodych piłkarzy. A ty jako nastolatek wyjechałeś grać w dużo większej Moskwie.
– Po dobrych meczach w reprezentacji Armenii pojawił się menedżer. Ormianin, z kontaktami w Rosji. Załatwił trzydniowe testy w Spartaku, który akurat przebywał na obozie w Turcji. ŁKS był w trudnej sytuacji, więc dostałem zgodę na transfer. Zacząłem trenować z zespołem młodej ekstraklasy. Dostawałem swoje szanse. Byłem nawet zapraszany na treningi pierwszego zespołu. Często schodzili do nas zawodnicy "jedynki". Z perspektywy czasu, to popełniłem jednak błąd. Nie powinienem aż tak ufać menedżerowi. Trzeba było zostać w Spartaku.

– Blisko dwunastomilionowa Moskwa pewnie robiła wrażenie?
– Byłem w szoku. Spartak miał dwie bazy – jedną w centrum, drugą 15 kilometrów od Moskwy. Młodzi mieszkali w tej poza miastem. Pewnego razu jechaliśmy na mecz do centrum treningowego w środku miasta. W przeliczeniu na kilometry to pół godziny drogi, a wjechaliśmy trzy godziny przed meczem. I spóźniliśmy się... trzydzieści minut! Na szczęście tamta drużyna zgodziła się rozegrać opóźniony mecz. Nie mógłbym mieszkać w Moskwie. Zatory są gigantyczne. Nawet jak jechałem na lotnisko w środku nocy, to stałem w korku.

– W Spartaku grali wtedy dwaj Ormianie – Jura Mowsisjan i Aras Özbiliz. Pomagali ci odnaleźć się w Rosji?
– Aras akurat strzelił gola w Lidze Konferencji Europy przeciwko Żalgirisowi Wilno, ale to z Jurą mam trochę lepszy kontakt. Kiedyś dostaliśmy powołanie do reprezentacji. On do pierwszej, ja do młodzieżowej. Miałem lecieć samolotem rejsowym, ale Jura się o tym dowiedział i zaprosił mnie na pokład swojego czarteru. To zrobiło na mnie wrażenie. Wynajął samolot dla czterech osób! Zarabiał miliony w Spartaku. Dla niego to nie był duży wydatek.

Agwan Papikyan, trzeci od lewej, świętuje mistrzostwo Rosji z młodzieżową drużyną Spartaka. Źródło: news.sportsbox.ru
Agwan Papikyan, trzeci od lewej, świętuje mistrzostwo Rosji z młodzieżową drużyną Spartaka. Źródło: news.sportsbox.ru

– Wcześniej, gdzie nie trafiałeś to wszędzie z bratem. Nie było ci trudno bez Wołodii?
– Na pewno. Brakowało brata i rodziców. Pierwszy raz byłem za granicą. Do tego nie mówiłem po rosyjsku. Tylko jak Aras i Jura byli w klubie to mogłem z nimi porozmawiać. A tak to byłem sam.

– Debiutowałeś w reprezentacji jako nastolatek. Dostawałeś rady od Heinricha Mchitrajana i uznawanego za legendę w Armenii Romana Berezowskiego?
– Miałem, zdaje się, 18 lat. Pierwsza reprezentacja grała sparing z moją kadrą do lat 21. Zaprezentowałem się na tyle dobrze, że zostałem przesunięty do seniorskiej reprezentacji. Nagle zacząłem trenować z piłkarzami, których znałem z telewizji. Henrich Mchitarjan i Jura Mowsisjan podpowiadali mi często. Szczególnie Jura, bo już znaliśmy się. Roman Berezowski, wiadomo, jest legendą, ale ma inną mentalność. Nie pcha się do przodu. Jest spokojny, stonowany.

Przed meczem z Albanią miałem obietnicę trenera, że zagram. Słowa dotrzymał i wszedłem na 30 minut. Niestety, dwa razy zagrałem w reprezentacji i dwa razy przegraliśmy 2:0 – z Rosją i Albanią. Marzenie spełnione, ale niedosyt pozostał.

– À propos Mchitarajana. Yannick Carrasco, Aleksandr Kokorin, Florian Thauvin, Alphonse Areola – nie każdy piłkarz Wisły Puławy może się pochwalić...
– Jest dwóch zawodników, którzy zrobili na mnie gigantyczne wrażenie. Dziś grają w Sevilli. Pierwszy to Suso. Poznaliśmy się przy okazji meczu z kadrą Hiszpanii U-19. To, co on wyprawiał z piłką, było nieprawdopodobne! Fantastyczna lewa noga. Mógł krawaty wiązać. Piłkę miał chyba przyklejoną do butów! Drugim jest Geoffrey Kondogbia. Silny zawodnik. Atleta. Już go prawie mijałeś i nagle między tobą a piłką pojawiała się noga. Robił takie duże kroki, że nawet nie wiedziałeś, kiedy ci odbierał.

Pamiętam mecz z Francją U-21. Przegraliśmy 1:5 Tam oprócz Kondogbii grali tacy jak Anthony Martial, Lucas Digne i Florian Thauvin. Pojedynkowałem się z Benjaminem Mendym, który trafił do Manchesteru City. Myślę, że mógł mnie zapamiętać, bo parę razy nieźle nim "pokręciłem". A Willy Sagnol, selekcjoner Francuzów, powiedział wywiadzie pomeczowym, że ten Papikyan powinien grać w dużym, europejskim klubie.

– Ostatnio byłem w Sewan i odniosłem wrażenie, że dla wielu ormiańskich dzieci piłka to po prostu droga do lepszego jutra.
– W Armenii jest dość biednie, ale będąc piłkarzem, zarabia się więcej niż średnia krajowa. Dlatego dzieci chcą być jak Mchitarjan. Widać to szczególnie poza Erywaniem. Graliśmy w miasteczkach i tam wszyscy przychodzili pod stadion. Brali autografy nawet tych mniej znanych rezerwowych. Było widać, że znaczy to dla nich coś więcej.

– Czy korupcja to duży problem w Armenii?
– Kiedyś może tak było...

– Pytam, bo wiem, że proponowano ci grę w Southampton za jedyne tysiąc dolarów.
– Na Facebooku napisał do mnie jakiś menedżer, Anglik. Mówił, że za tysiąc dolarów załatwi mi grę w Southampton. Od razu mi to śmierdziało. Zapytał jeszcze, co jest moim największym marzeniem. Odpisałem, że gra w Realu Madryt. Na co on powiedział, że za trzy tysiące dolarów może to załatwić. O ile na początku może była iskierka nadziei, to potem ja zacząłem go wkręcać.

– Co czułeś, debiutując w reprezentacji?
– Pamiętam, jakby to było wczoraj. Czułem się niesamowicie. Jakbym miał otwarte drzwi do wielkiej kariery. Oczywiście, tak nie było, ale mam wciąż nadzieję, że wrócę do reprezentacji.

– To był mecz akurat z Rosją. Miało to specjalne znaczenie? Coś jak spotkania Polski z Niemcami?
– Patrząc przez pryzmat historii Armenii i Rosji to było raczej koleżeńskie starcie. Coś bardziej jak mecz Polski z Węgrami.

– A co czujesz, gdy słyszysz dźwięki Mazurka Dąbrowskiego?
– To jest fajne uczucie. W pewnej części jestem Polakiem i mam z tego dumę. Oglądałem MŚ w siatkówce kobiet i się wzruszyłem. No i ci polscy kibice! Cieszy, że są tacy, którzy w taki sposób wspierają reprezentację.

– Reprezentację, której chyba mogłeś być częścią.
– Nie mogłem, bo nie miałem polskiego paszportu, ale rzeczywiście, kiedyś było zainteresowanie. Miałem chyba 14 lat. To był sparing SMS-u Łódź z ŁKS-em i wpadłem w oko selekcjonerowi młodzieżówki. Nie miałem obywatelstwa, więc nie brałem pod uwagę gry dla Polski. Wychowałem się tu, ale sprawa jest prosta. Jedyne moje obywatelstwo to ormiańskie. Dostałem powołanie do reprezentacji U-17 Armenii, więc się nie zastanawiałem.

Agwan Papikyan w młodzieżowej reprezentacji Armenii. Źródło: 1lurer.am
Agwan Papikyan w młodzieżowej reprezentacji Armenii. Źródło: 1lurer.am

– Po ŁKS-ie i Spartaku trafiłeś do Pjunika Erywań, a twój pierwszy sezon w seniorskiej piłce zakończył się pucharem Armenii.
– Przyznam, że trochę odpuściliśmy ligę. To na pewno miłe wspomnienie, aczkolwiek Puchar Polski a Puchar Armenii to dwa inne światy. W Polsce gra cały kraj. Duże, silne kluby. A wtedy w Armenii w rozgrywkach pucharowych brało udział 8 drużyn.

– Dwie wielkie fabryki brandy są po obu stronach Mostu Zwycięstwa w Erywaniu. Oblewaliście zdobyty puchar marką Noy czy Ararat?
– Z tego, co pamiętam to było brandy marki Noy, ale to wyglądało inaczej niż w Polsce. Nie było wielkiej fety z kibicami. Po prostu pojechaliśmy na kolację po meczu.

– Co zadecydowało o tym, że trafiłeś do Armenii prosto ze Spartaka?
– Zostałem wezwany do wojska i za bardzo zaufałem menedżerowi. Mogłem zostać w Spartaku i później odbyć służbę wojskową, choć z drugiej strony chciałem mieć to za sobą.

Pjunik nie jest klubem armii, ale od razu trafiłem do oddziału sportowego w Erywaniu. Tak naprawdę mogłem wrócić do domu i normalnie trenować. Od czasu do czasu dostawałem telefon z jednostki, że muszę się zameldować, bo akurat jest generał, ale żyłem poza koszarami. Niemniej jednak musiałem się związać z Pjunikiem na dwa lata.

– Jak wyglądały te wizyty generała?
– Szedłem na 6 rano do oddziału. Następnie zbiórka. Trzeba było potwierdzić obecność. A potem wystarczyło posiedzieć do momentu, po którym generał odjeżdżał. Gdy już wyjechał te ci z oddziału sportowego, którzy zawodowo uprawiali sport, mogli opuścić koszary.

– Miałeś w ręku karabin?
– To był oddział sportowy, ale umiem jako tako posługiwać się bronią. Może nie jakoś specjalnie, ale potrafię. Mam wciąż nadzieję, że nigdy nie będę musiał korzystać z tych umiejętności.

– W Sewan poznałem chłopaków, którzy zostali powołani do wojska. Bali się, że zostaną wysłani do Arcachu [ormiańska nazwa Górskiego Karabachu – przyp. KJ]. Ty nie miałeś takich obaw?
– Wiedziałem, że zostanę przydzielony do oddziału sportowego. Ale też musiałem przyjść na miejsce zbiórki. W każdym mieście są takie punkty, gdzie zbiera się młodzież i tam jest rozdzielana do jednostek wojskowych. Przychodzą też rodziny. Ze mną była ciocia. Wiele osób płakało. Matki nie wiedziały bowiem, czy ich dzieci wrócą. Strach był, dlatego że mogli cię wysłać właśnie do Arcachu. Tam jest najtrudniejsza sytuacja.

Najpierw przechodzi się testy sprawnościowe. Potem, około godziny 22, chłopcy są rozdzielani na oddziały. Było mi wtedy po prostu głupio, bo cieszyłem się, że będę miał służbę za sobą, a oni mogli przecież trafić na front. Dużo chłopaków mnie rozpoznawało. Czułem się niekomfortowo. Jedni się radowali, że uniknęli Arcachu, a drudzy płakali.

Czołg z flagą Arcachu w Arsekan. Źródło: Wikipedia/Creative Commons
Czołg z flagą Arcachu w Arsekan. Źródło: Wikipedia/Creative Commons

– Zasadnicza służba to nie jest zabawa. W 2020 w tzw. wojnie 44-dniowej między Armenią a Azerbejdżanem zginęło 2718 ormiańskich żołnierzy.
– Dwa tygodnie szkolenia i front, z którego nie wszyscy wracają.

– Czy to prawda, że podczas gry w Olimpii Grudziądz wprowadziłeś zwyczaj chodzenia na kebaba po zwycięstwie.
– Lubię zjeść kebaba, nie ukrywam. A kto nie lubi. I tak piłkarze po meczu odwiedzają fast foody. Wyczaiłem w Grudziądzu taki naprawdę fajny kebab. Z reguły w środę mieliśmy bardzo ciężkie treningi, więc zabierałem chłopaków. I tak już się przyjęło, że po trudnym, środowym treningu chodziliśmy na kebsa.

– A dlaczego nie próbowałeś zaszczepić w kolegach miłości do lawaszy i lahmacunów?
– Nie wszędzie są ormiańskie restauracje. W Łodzi jest jedna, naprawdę świetna, którą mogę każdemu polecić. Lahmacun jest mega. Często kupuje też chleb lawasz i jemy go w domu.

– Po pobytach w Bełchatowie, Częstochowie i Grudziądzu znowu odnalazłeś się pięknie w Armenii. Jeden mecz w Alaszkierice Erywań i od razu mistrzostwo kraju!
– Byłem tam dwa miesiące. Pojawiła się szansa gry w europejskich pucharach, więc podpisałem kontrakt, ale szybko odpadliśmy z macedońskim zespołem. Trudno było się dogadać z właścicielem. A przyszły trudne czasy korony. Potem jeszcze raz zagrałem w lidze, ale dostałem jasny sygnał z Araratu Erywań. Chcieli mnie dużo bardziej niż Alaszkiert, więc rozwiązałem kontrakt i dołączyłem do nowego zespołu. Potem się śmiałem, że jestem jedynym piłkarzem, który w sezonie został mistrzem kraju i zdobywcą pucharu z dwoma różnymi klubami.

A latem dostałem ofertę… z Alaszkiertu. Europejskie puchary kuszą, a mistrz Armenii ma dość prostą drogę. Najpierw trzeba wyeliminować jakiegoś słabeusza, a potem masz trzy mecze eliminacyjne. Wystarczy jeden wygrać i jesteś w Lidze Konferencji Europy.



– Dostałeś medal za mistrzostwo kraju?
– Nie, tylko za puchar z Araratem.

– Miałeś fantastyczną przygodę w europejskich pucharach. Mecz z Rangersami na Ibrox oraz wyeliminowanie bogatego Kajratu Ałmaty.
– Fajnie wyszedł nam ten mecz z Kajratem. Szybko dostali czerwoną kartkę. Mieli dużo starszych zawodników, takich jak Vagner Love, którego umiejętności są niesamowite, ale fizycznie to już nie ten poziom. Nie dali nam rady w dogrywce. Nie mieli z czego "depnąć". Asystowałem przy golu Jose Embalo. Szczęście nie do opisania.

Zarówno ja, jak i Embalo, byliśmy w Rakowie Częstochowa. Gdy oni odpadali z Gentem w Lidze Konferencji, to my graliśmy dalej. Komentator mówił, że Fran Tudor już cztery razy próbował wejść do fazy grupowej i to mu się nigdy nie udało. Jemu nie, a mi tak! I to za drugim razem! To było coś wielkiego.

– Zaraz po meczu z Kajratem twój brat mówił, że jesteś o krok od powołania do reprezentacji.
– Już dwa razy byłem tak blisko... Dostałem powołanie na ubiegłoroczne mecze z Gruzją i Macedonią. Przed wylotem wyszedł mi jednak pozytywny test na koronawirusa. Pech. Nie mogłem się doczekać, już słyszę hymn, a tu COVID. Bardzo źle zniosłem chorobę. Przez parę miesięcy nie mogłem dojść do siebie. Bardzo szybko się męczyłem.

Później znów miałem dostać powołanie do reprezentacji, gdy awansowaliśmy do grupy w europejskich pucharach. Graliśmy z Rangersami. Słyszałem, że Steven Gerrard uczulał piłkarzy na mnie i... już w 10. minucie zwijałem się z bólu. Skręciłem kolano, na szczęście zerwałem tylko więzadła poboczne. Wróciłem po kontuzji dość szybko, ale trzeba było jeszcze dojść do formy. Z jednej strony sukces, bo gra w Lidze Konferencji, a z drugiej ta kontuzja.

– Dzisiaj jesteś w drugiej lidze polskiej, w Wiśle Puławy. Dlaczego regularna gra o europejskie puchary nie sprawiła, że zostałeś w Armenii.
– Korciło, ale obawiałem się trochę o to, co się wydarzy w kraju. Wybuchła wojna z Azerbejdżanem. Liga została zatrzymana na dwa tygodnie. Było bardzo gorąco na granicy. Dużo chłopaków z drużyny dostało powołania do wojska. Z jednej strony się bałem, a z drugiej nadal czułem, że mogę coś więcej osiągnąć w piłce. Teraz na granicy wciąż jest napięta sytuacja. Azerbejdżan znowu nas atakuje.

Agwan Papikyan na liście powołanych do reprezentacji Armenii. Źródło: Papikyan International Agency
Agwan Papikyan na liście powołanych do reprezentacji Armenii. Źródło: Papikyan International Agency

– Byłeś już po zasadniczej służbie i groziła ci mobilizacja i wysyłka na front?
– Groziła jak każdemu mężczyźnie. Choćby Dawit Manojan, który grał wcześniej w Sandecji, dostał powołanie. Jeździł od federacji do związku. Pukał od drzwi do drzwi, żeby tylko nie jechać na front. O tym, kto został zmobilizowany, decydował przypadek. Sześciu chłopaków z pierwszej drużyny Araratu zostało wezwanych do wojska, ale dzięki interwencji klubu nie musieli jechać na front. To były bardzo trudne tygodnie.

– Nie zostałeś zmobilizowany, ale też nie stałeś z założonymi rękoma.
– To był taki czas, że w Erywaniu trudno było zobaczyć faceta na ulicy. Wszyscy bili się na granicy. Bronili kraju. Mieliśmy to szczęście, że byliśmy w stolicy, a nie na froncie, ale nie mogliśmy się z tego cieszyć. To byłoby nie fair. Trzeba było dać coś od siebie. Nasz klub włączył się w organizowanie darów dla żołnierzy. Dołączyłem do tej pomocy.



– Docierały do ciebie informacje z frontu?
– Na całe szczęście nie miałem znajomych na granicy, ale wieści z wojny ciągle do nas docierały. Jakie nie od kogoś, to z gazet, Internetu i telewizji. Na front trafiło kilku piłkarzy z rezerw Araratu. Nie wszyscy wrócili. Oddział jednego z nich został zaatakowany rakietami. Tylko on przeżył. Rodzina była przekonana, że i ich syn nie żyje. Po jakimś czasie wrócił do Erywania cały i zdrowy. Udało mu się ukryć przed rakietami. Trudno sobie to wszystko wyobrazić. Cały oddział został zamordowany. Nie potrafię ogarnąć skali tragedii, ale też szczęścia jego rodziny, gdy zapukał do drzwi.

– W połowie września Azerbejdżan znów zaatakował Armenię. Tym razem nie w regionie Górskiego Karabachu.
– Teraz trochę się uspokoiło, ale nie można mówić o pokoju. Azerbejdżan chce utworzyć korytarz na terytorium Armenii. Połączą się z Turcją i będą mieli dostęp od morza do morza. Sytuacja jest napięta. Przewaga militarna Azerbejdżanu jest ogromna. My jesteśmy małym krajem, ale dzielnie się bronimy.

– Jest wojna, o której mało kto wie. Czy nie masz żalu, że tak mało mówi o wydarzeniach z granicy armeńsko-azerskiej?
– Gdy rok temu zaatakował nas Azerbejdżan, to też nikt o tym nie mówił. Gdy Rosja najechała Ukrainę, to mówi o tym cały świat. Jesteśmy małym krajem i chyba nikogo nie obchodzimy. U nas w Armenii dzieje się to samo co na Ukrainie. Nasi bracia giną, a świat milczy. To bardzo przykre.



– Andrzej Brzezicki i Małgorzata Nocuń napisali reportaż "Armenia. Karawany śmierci", w którym wasza historia jest porównana do losów Hioba. Co zrobić, by Ormianie nie cierpieli?
– Przede wszystkim świat musi zobaczyć tragedię w Armenii, a nie odwracać głowę. Jesteśmy pierwszymi chrześcijanami w Europie, a to na tych wartościach opiera się cały kontynent. Najpierw była rzeź Ormian. Teraz wybucha jedna wojna za drugą. A świat milczy. Dlaczego? Bo jesteśmy mniejszym krajem?

– Jeśli świat ma o tym usłyszeć, to Pjunik Erywań, grający w fazie grupowej Ligi Konferencji Europy jest świetną tubą.
– Yusuf Otubanjo po zwycięstwie Pjunika ze Slovanem Bratysława pokazał światu koszulkę z napisem "Stop War". Nawiasem mówiąc, mam od kilku tygodni pod koszulką meczową także t-shirt z tym hasłem. Piłkarze Pjunika chcą pokazać cierpienie Armenii. Fakt, że Nigeryjczyk Otubanjo zrobił taki gest, ma duże znaczenie.

– Świat musi wiedzieć, a może usłyszeć dzięki Pjunikowi.
– Otubanjo dał impuls. Obserwuje piłkarzy Pjunika w mediach społecznościowych. Oni grają nie dla siebie, nie dla pieniędzy, a dla braci na froncie. Żebyśmy mogli żyć w wolnej Armenii.

Rozmawiał Krystian Juźwiak 

***


Agwan Papikyan (08.02.1994) – dwukrotny reprezentant Armenii. Z Pjunikiem i Araratem Erywań zdobywał puchar kraju. Ma też jeden występ w stołecznym Alaszkiercie, dzięki czemu może tytułować się mistrzem Armenii. Obecnie piłkarz Wisły Puławy.

Polecane
Najnowsze
Będzie kolejne starcie Usyka z Furym! Znamy datę
nowe
Będzie kolejne starcie Usyka z Furym! Znamy datę
| Boks 
Dojdzie do trzeciego starcia pomiędzy Tysonem Furym i Oleksandrem Usykiem (fot. Getty Images)
Został królem strzelców. "Będę musiał szukać nowych rozwiązań"
Łukasz Zjawiński (fot. PAP)
Został królem strzelców. "Będę musiał szukać nowych rozwiązań"
Frank Dzieniecki
Frank Dzieniecki
Mavericks podpisali kontrakt z numerem pierwszym w drafcie
Cooper Flagg
Mavericks podpisali kontrakt z numerem pierwszym w drafcie
| Koszykówka / NBA 
Niedawno brał ślub... Świat futbolu żegna gwiazdę Liverpoolu
Diogo Jota 22 czerwca wziął ślub... (fot. X zawodnika).
Niedawno brał ślub... Świat futbolu żegna gwiazdę Liverpoolu
| Piłka nożna / Anglia 
Nie żyje Andre Silva – brat Joty też był piłkarzem
Andre Silva, brat Diogo Joty również zginął w tragicznym wypadku... (fot. Getty).
Nie żyje Andre Silva – brat Joty też był piłkarzem
| Piłka nożna 
Max Verstappen komentuje spekulacje nt. zmiany zespołu
Max Verstappen (fot. Getty Images)
Max Verstappen komentuje spekulacje nt. zmiany zespołu
| Motorowe / Formuła 1 
Kadra przesłuchana. Takich wyznań Polek jeszcze nie było!
Radość polskich piłkarek (fot. Getty Images)
tylko u nas
Kadra przesłuchana. Takich wyznań Polek jeszcze nie było!
Dawid Brilowski
Dawid Brilowski
Do góry