| Koszykówka / Rozgrywki ligowe
Rawplug Sokół Łańcut, beniaminek Energa Basket Ligi, dokonał niemożliwego. Klub z Podkarpacia jako pierwszy w tym sezonie ograł lidera rozgrywek Śląsk Wrocław, przerywając jego serię 14. zwycięstw z rzędu... – Dla małego miasta zwycięstwo z mistrzem Polski przy pełnych trybunach i takiej atmosferze jest czymś wielkim – mówi w rozmowie z TVPSPORT.PL trener Sokoła Marek Łukomski.
Jakub Kłyszejko, TVPSPORT.PL: – Przed meczem w mediach społecznościowych Sokoła można było znaleźć wpisy, że każda seria ma swój koniec. Czuliście, że możecie sprawić sensację?
Marek Łukomski, trener Rawplug Sokoła Łańcut, beniaminka Energa Basket Ligi: – Wierzyliśmy w to. W rozmowach przedmeczowych chcieliśmy nastawić zespół, że każda seria musi się kiedyś skończyć. Przyjechali do nas normalni zawodnicy, ludzie, którzy mieli super bilans i trzeba to docenić, lecz nie można się bać. Trzeba wyjść z wiarą w zwycięstwo. Tak też zrobiliśmy.
– Sposobu na Śląsk nie potrafiło znaleźć 14 drużyn. Jaki była pana plan na ten mecz?
– Chcieliśmy zmazać plamę z meczu w Stargardzie (63:96). Zależało nam na poprawieniu rzeczy, które tam nie funkcjonowały – dużą liczbę strat i liczbę punktów straconych po stratach. Wiedzieliśmy, że zmiana tego będzie jednym z kluczy do zwycięstwa. Martin, Gołębiewski i Nizioł mocno czekają na przechwyty. Na początku nasi zawodnicy pamiętali, że jak już miniesz rywala, to musisz wiedzieć, że on jest za tobą. Pewnych rzeczy się nie widzi, ale przeciwnik cały czas oddycha za plecami. On chce zrobić przechwyt. Śląsk gra łatwą koszykówkę, ale jest świetnie ułożonym zespołem. Mają egzekucję wszystkiego. Zrealizowaliśmy swoje plany, ale mieliśmy też trochę szczęścia. Jeżeli pozwalasz zawodnikowi rzucać, to liczysz, że nie będzie trafiać. W tym meczu tak właśnie było.
– Po meczu na Twitterze można było znaleźć zdjęcie z gratulacjami od Jakuba Nizioła. Może pan zdradzić, jak wyglądała wasza rozmowa?
– Wczoraj nie poszedłem nawet na konferencję prasową, bo miałem problem z głosem. Pojawił się na niej mój asystent. Kuba przyszedł do mnie i powspominaliśmy dawne czasy. Powiedziałem: "Pamiętam, jak grałem w Stargardzie z twoim tatą. Byłeś wtedy małym, biegającym chłopczykiem. Ojciec cały czas cię odsyłał. Cieszę się z twojego rozwoju". Kuba przekazał pozdrowienia od taty i powiedział o zdjęciu. Porozmawialiśmy potem o prywatnych sprawach. To świetna historia, bo miałem okazję grać z Piotrem Niziołem, a teraz jego syn tak się rozwinął, że jest w orbicie zainteresowań reprezentacji Polski.
– Dla takich chwil jest się trenerem?
– Tak. To wisienki na torcie. Po meczu dotarło do nas, co zrobiliśmy. Pokonaliśmy zespół, który wygrał 14 spotkań z rzędu. Wiedzieliśmy, ile to może znaczyć dla ludzi w Łańcucie, a po meczu zobaczyliśmy łzy w oczach kibiców – oczywiście łzy szczęścia. To naprawdę fajne. Dla małego miasta wygrana z mistrzem Polski przy pełnych trybunach i takiej atmosferze jest czymś wielkim.
– Czym osobiście dla pana jest to zwycięstwo?
– Kolejnym krokiem w naszej misji. Wiem, że niektórzy piszą, że gramy o fazę play-off, ale dla nas podstawowym celem jest utrzymanie. Cotygodniowym małym celem jest walka o wygraną w każdym spotkaniu. Mamy misję do wykonania, dla której zostałem tu sprowadzony. Każdy inny lepszy wynik niż utrzymanie będzie czymś wspaniałym.
– Wspomniał pan o misji. Ich w trakcie kariery było już sporo…
– Ostatnio był konkurs w Łańcucie. Dzieci rysowały zawodników, a jedno narysowało mnie jako strażaka, który pomaga ratować koszykarzy z płonącego budynku. Nie ucieknę od roli strażaka. Kiedyś chciałem pozbyć się tej łatki. Wiem, że mogę to zrobić w jeden sposób: jeżeli moje misje będą kończyły się powodzeniem, to ludzie odbiorą to tak, że nie jestem tylko ratownikiem, a potrafię osiągnąć wynik. Jeżeli pojawią się dobre rezultaty, to łatka zniknie.
– Z drugiej strony łatka "strażaka" z biegiem czasu zamieniła się chyba w coś dobrego.
– Dokładnie tak. W jednym momencie jesteś strażakiem, za chwilę mam nadzieję, że uda się nam wygrać więcej spotkań i kibice nie będą traktowali tak mojej pracy. Kiedyś myślałem, aby tej łatki nie mieć. Umówmy się jednak, że w każdej dziedzinie życia potrzebny jest punkt, w którym można się odnaleźć. Jedni walczą o mistrza, drudzy o coś innego, a pozostali potrafią ratować zespoły. Robimy swoje, dziś się cieszymy, ale wiemy, jaki mamy terminarz. Czekają nas ciężkie wyjazdy do Warszawy, Włocławka, Szczecina i Słupska. Za chwilę zacznie się misja "Legia Warszawa".
– Pod pana wodzą zespół wygrał wszystkie domowe starcia. Własna hala ma być waszym dużym atutem, ale do osiągnięcia sukcesu trzeba chyba dołożyć wyjazdowe zwycięstwa?
– Musimy przełożyć dyspozycję ze swojej hali na wyjazdy. Nie jest to łatwe, bo nasza hala jest specyficzna. My na niej trenujemy codziennie, mamy wsparcie kibiców, ale musimy być mentalnie gotowi, żeby poprawić grę na wyjazdach. Pierwszy raz mam okazję współpracować z zatrudnionym niedawno Norikiem Koczarianem, trenerem przygotowania mentalnego. On nam pomaga i ma wkład w to, że zespół idzie do przodu.
– Sokół rozpoczął sezon od sześciu porażek. Teraz z bilansem 5:10 może włączyć się do walki o play-off. Jakie różnice dostrzegł pan u swoich koszykarzy po miesiącu pracy?
– Od początku powtarzałem, że musimy przyspieszyć grę. Tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Potrzebni są odpowiedni zawodnicy i szeroka kadra. To nam pozwoli utrzymać intensywność w meczu. Mamy 11 seniorów na treningu. Jak zaczynałem pracę, było ich pięciu, sześciu, czasami siedmiu. Ciężko było normalnie potrenować. Teraz możemy normalnie szykować się na każdego kolejnego przeciwnika.
– Według jakiego klucza kontraktowaliście kolejnych zawodników?
– Ja z obcokrajowców dodałem Jamesa Eadsa. Nie chcę sobie przypisywać pozostałych rzeczy. Reszta zagranicznych graczy była na miejscu. Sytuacja z Quinterianem McConico jest do rozwiązania. Docelowo nie będziemy mieć sześciu obcokrajowców, bo nas na to nie stać.
– McConico już więcej nie zagra w Sokole?
– Najprawdopodobniej tak. Pracujemy, aby rozwiązać tę sytuację, ale nie jest łatwo znaleźć mu nowy klub. Zatrudniłem jeszcze Michała Kołodzieja. Zależy mi na atletycznych graczach, którzy pozwalają nam dostosować się do rywala. Wcześniej większość chciała nas pod tym względem zdominować. W meczu ze Śląskiem skakaliśmy im po głowach, dobijaliśmy piłkę w ataku. Jeżeli możemy walczyć ze Śląskiem, to i z każdą inną drużyną.
– Dużo w walce pod koszami dało wam przyjście Adama Kempa, który mocno pomaga na zbiórkach.
– Na pewno. To klasowy gracz. Bardzo się cieszymy, że mamy go w drużynie. Jego brak można było zauważyć w Stargardzie. Pojechał tam na własną chorobę. Wcześniej przechodził jelitówkę. Widać było, że "nie ma nóg", siły, nie może szybko biegać, stawia gorsze zasłony. Spójnia miała 18 zbiórek w ataku, co do tej pory z Adamem w składzie nigdy się nie zdarzyło. Ani razu nie przegraliśmy zbiórek. Tam przegraliśmy 20-ma walkę na deskach. Adam trzyma całą naszą obronę i jest też odpowiedzialny za ofensywę. Możemy grać z nim akcje pick and roll, często rozrzuca, szuka lepiej ustawionych kolegów. Nie zawsze są z tego wymierne korzyści. Czasami zdobędzie punktów więcej, innym razem będzie mieć sporo asyst, ale najważniejsze są zwycięstwa zespołu.
– Jaką rolę ma pełnić w drużynie James Eads? To koszykarz, którego wam brakowało?
– Eads ma być "energizerem" z ławki. Znakomicie sprawdza się w tej roli. W pierwszym wejściu chciał trochę na siłę pokazać, że chce błysnąć. Usiadł na chwilę na ławce, ochłonął i kolejna zmiana była dużo lepsza. Widzieliśmy prawdziwą wersję Jamesa Eadsa, który potrafi atakować przeciwników w grze jeden na jeden, potrafi trafić za trzy i nie przeszkadza mu rola zmiennika. Świetnie zna się z Michałem Kołodziejem, dobrze z nim współpracuje. To też było istotne.
– Wasz skład jest zamknięty?
– Tak. Nie szukamy nikogo. Mamy 11 zawodników, którzy gwarantują nam głębię składu. Mamy różnych koszykarzy na poszczególnych pozycjach. Teraz musimy się skupić, aby wygrywać kolejne spotkania i dobrze się prezentować. Jesteśmy podczas trwania misji, która nazywa się "pewne utrzymanie w lidze". Na razie tego się trzymamy. Jeżeli uda się coś więcej, to nie zamierzamy się stopować.