Debiutem przeciwko Cremonese Bartosz Bereszyński nie skradł serc kibiców Napoli. Piłkarz z Poznania zdążył już jednak przyzwyczaić do tego, że na fajerwerki z jego strony trzeba trochę poczekać. W kadrze potrzebował na to kilku lat, w Sampdorii kilku miesięcy, w Neapolu może być podobnie. 30-latek to jeden z największych zwycięzców ostatniego roku w polskiej piłce, a przecież po Euro 2020 liczono na to, że więcej nie zobaczymy go z orzełkiem na piersi. Zapraszamy na historię chłopaka, który z napastnika stał się obrońcą. Z najbardziej niechcianego kadrowicza wygranym mundialu. A teraz robi wszystko, by w przyszłości wymieniać go w jednym z szeregu z najbardziej uznanymi nazwiskami.
Jeśli zapytalibyśmy przypadkowego kibica polskiej piłki, z czego kojarzy Bartosza Bereszyńskiego, w większości padłaby odpowiedź, że z feralnej zmiany w meczu Legii Warszawa z Celtikiem w 2014 roku. Z drugiej strony, syn trzykrotnego mistrza Polski z Lechem Poznań, Przemysława Bereszyńskiego, nigdy nie był typem zawodnika z pierwszych stron gazet lub którego koszulki z nazwiskiem sprzedawałby się w rekordowej liczbie. W odróżnieniu jednak od niektórych nieco "głośniejszych" rówieśników, nie schodził poniżej pewnego poziomu i od 2017 roku stał się nieodłącznym elementem reprezentacji Polski. A przecież za czasów juniorskich wmawiano mu, że ma za słabe warunki fizyczne do gry w piłkę i w Kolejorzu popisowo odprawiono go z kwitkiem, gdy nie chciał podpisać niekorzystnego dla niego kontraktu. Kto by pomyślał, że ten niechciany chłopak dobije później do 50 meczów z orzełkiem na piersi i po mundialu zamieni Sampdorię na bijące się o scudetto Napoli.
Spokojne początki
Winogrady to część Poznania oddalona o jakieś dziewięć kilometrów od stadionu przy Bułgarskiej. Znajduje się tam mały klub wraz z akademią piłkarską. Prezesem jest legenda Kolejorza, Andrzej Juskowiak. To tam w wieku sześciu lat trafił młody Bereszyński. Pod skrzydła wziął go nieżyjący już Marian Rogowski – ojciec-założyciel drużyny powstałej w 1965 roku. Na pierwszy rzut oka mógł to być zaskakujący wybór, bo przecież tata "Beresia" był wówczas czynnym zawodnikiem Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, a kilka lat wcześniej święcił triumfy z Lechem. Nie była to jednak ostatnia sportowa postać w rodzinie. W piłkę kopał także wujek Marek Rzepka. To on przetarł mu drogę w reprezentacji Polski, bo zaliczył w niej 15 występów.
Bartek szybko łyknął bakcyla do piłki. Z futbolówką nie rozstawał się na krok, bo kiedy nie miał treningów, przenosił je na szkolne boisko. Na szczęście jego nauczyciel WF-u był piłkarskim zapaleńcem, dlatego zbytnio nie protestował, gdy klasa zamiast dwóch ogni wybierała piłkę nożną.
– Bartek był bardzo drobnym chłopakiem. Od 1990 roku prowadziłem turniej dla uczniów od 1 do 6 klasy. On już w pierwszej klasie był na tyle wysportowany, mimo słabych warunków fizycznych, że rywalizował ze starszymi od siebie. Chcieli go wziąć do szkoły podstawowej nr 13 dla najlepszych młodych piłkarzy, ale tata stwierdził, że to nie będzie dla niego dobre miejsce. Rozmawiałem z nim i zawsze powtarzał, że na wszystko jeszcze przyjdzie czas i nie rzucał syna na głęboką wodę. To było bardzo rozsądne podejście – opowiada nam jego ówczesny wuefista, Krzysztof Rex.
Czytając historie różnych piłkarzy można zauważyć, że większość z nich szkołę stawiała na ostatnim miejscu. W przypadku "Beresia" było zupełnie inaczej. – To, co wyróżniało Bartka na tle innych piłkarzy, to fakt, że bardzo dobrze się uczył. Od zawsze był ułożonym chłopakiem. Wszystkie najważniejsze wartości wyniósł z domu. Przez całe moje życie zawodowe obserwowałem wielu przyszłych piłkarzy, a nawet reprezentantów Polski. Przyznam, że ciężko znaleźć drugi taki przykład jak właśnie "Bereś" – kontynuuje nauczyciel.
Pasja do futbolu szybko przerodziła się w plan, by pójść w ślady ojca i spełnić jedno z jego marzeń, czyli grę z orzełkiem na piersi. Droga do tego była kręta i nie zawsze przyjemna. "Bereś" jednak miał to szczęście, że tata nigdy nie naciskał na to, by syn został piłkarzem i nie wciskał go przed rówieśników z racji tego, że sam był czynnym zawodnikiem.
– Tak sobie myślę, że moją karierę poprowadził idealnie. Najpierw był osiedlowy klub, do którego mieliśmy bardzo blisko z domu. Tata zachował kontrolę, mógł przyjść na trening, zobaczyć. Kiedy zobaczył, że w tym miejscu już się nie rozwinę, przeniosłem się trochę wyżej – do Poznaniaka. Potem znów szczebel wyżej, do Warty. No i kiedy uznaliśmy, że przyszedł odpowiedni moment na Lecha, zrobiłem ten krok – mówił po latach 50-krotny reprezentant Polski w rozmowie dla "Przeglądu Sportowego".
– Niesamowicie ważna w przypadku kariery Bartka jest rodzina. Niemal wszystkie jego decyzje w karierze były przemyślane i podejmowane w spokoju. Duża w tym zasługa taty, mamy i siostry, którzy zawsze mocno go wspierali. Często rodzicie psują kariery dzieci przez pochopne i za szybkie decyzje, a tutaj mieliśmy niemal wzorcowy przykład, jak zachowywać się w tego typu sytuacjach – twierdzi Mariusz Rumak, były trener Bereszyńskiego.
MISJA KOLEJORZ
Po pobycie w TPS Winogrady przyszła pora na Poznaniaka, a następnie Wartę. W porównaniu do rówieśników Bereszyńskiemu nigdy nie brakowało chęci do gry. Jak to jednak w życiu każdego młodego gracza bywa, pojawiały się trudne momenty. W jego przypadku na szczęście niezwiązane z kontuzjami.
– Od małego byłem traktowany jako wielki talent. Strzelałem dużo goli, wyróżniałem się, ale w pewnym momencie wszystko zahamowało. Spotkałem trenerów, dla których najważniejsze były warunki fizyczne, stawiali na większych chłopaków. Ja byłem niższy, lekceważyli mnie. "Nie grasz, bo jesteś za mały" – tak tłumaczyli. Zawsze byłem szybki, dynamiczny, ale wolniej rosłem, brakowało mi siły. Zamontowałem w pokoju drążek do podciągania, codziennie robiłem pompki. Bywało, że zaczynałem wątpić, czy wszystko zmierza w dobrym kierunku – mówił Bereszyński.
Zwątpienie na szczęście szybko minęło i takim sposobem "Bereś" przedarł się do pierwszego zespołu Kolejorza. Wchodził do charakternej szatni z Bartoszem Bosackim, Sewerynem Gancarczykiem czy Ivanem Djurdieviciem. Jego debiut przypadł na 21 marca 2010 roku. Lech podejmował u siebie Jagiellonię w ramach 21. kolejki Ekstraklasy. Gwiazdą tamtej drużyny był Robert Lewandowski, który w tym spotkaniu zanotował 13. trafienie w sezonie. W 87. minucie trener lechitów Jacek Zieliński zdecydował się zdjąć Semira Stilica i wprowadzić 17-letniego wówczas Bereszyńskiego. Warto dodać, że wtedy jeszcze napastnika.
– Oczywiście bardzo cieszę się z tego debiutu, ale wczoraj wieczorem najważniejsze było to, że wygraliśmy z Jagiellonią i zdobyliśmy tym samym kolejne trzy punkty. Nie będę ukrywał, że gdy stałem przy linii bocznej, trochę się denerwowałem. Wcześniej nigdy nie grałem przy pełnych trybunach i tak wspaniałej publiczności. Gdy wszedłem na boisko, już jednak o tym nie myślałem i skupiłem się wyłącznie na grze. Mam nadzieję, że w tym sezonie będę miał okazje zagrać jeszcze w Ekstraklasie – powiedział po meczu.
Po debiucie jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem i Bereszyński w tamtym sezonie zagrał jeszcze tylko jedno spotkanie. Po pół roku zdecydowano się go wypożyczyć do rywala zza miedzy, czyli występującej wówczas w 1. lidze Warty Poznań. Pobyt był udany, bo przyszły reprezentant Polski grał regularnie i po sezonie wrócił na Bułgarską. Wtedy jednak drużynę prowadził już Mariusz Rumak.
– W szatni Lecha, kiedy wchodził do niej Bartek, nie brakowało ciekawych nazwisk. Krzysiek Kotorowski śmiał się, że grał z ojcem i teraz z synem, więc czas powoli kończyć karierę. "Beresia" wszyscy lubili, bo był bezkonfliktowy i w pełni skupiony na pracy. To nie jest też tak, że on nie ma swojego zdania i zawsze podporządkowuje się trenerowi. Gdy trzeba, to potrafi zabrać głos. Poza tym ma ogromny dar dopasowywania się do pozycji, co idealnie widać w reprezentacji. Każdy trener lubi takiego zawodnika – opowiada nam Rumak.
"Beresia" w szatni lubili wszyscy, ale w gabinetach dyrektorskich nie do końca. Po rundzie jesiennej, w trakcie której udało mu się przebić do pierwszego składu, rozpoczęto rozmowy o nowym kontrakcie. Jak się okazało, był to jeden z ważniejszych momentów w jego karierze. Oferowana umowa nie była satysfakcjonująca, mimo że już wtedy o Bereszyńskim mówiono jako o sporym talencie.
– Zaproponowano mi przedłużenie kontraktu w formie ultimatum – podpisuję albo zostaję przesunięty do młodego Lecha. Niewielkie stypendium, które mi proponowano, starczyłoby może na bilet miesięczny – mówił Bereszyński.
Bartosz miał pójść w ślady ojca, ale wszystko wskazywało na to, że trzeba będzie obrać inną drogę. Wtedy pojawił się temat Legii Warszawa. Dla kibiców Kolejorza taki ruch oznaczałby wieczne potępienie i dożywotni brak szacunku przy Bułgarskiej. Przy podejmowaniu takich decyzji ważne jest wsparcie rodziny. W tym przypadku po raz kolejny go nie zabrakło. Tata nie hamował przenosin syna do stołecznego klubu, bo zdawał sobie sprawę, że przy Łazienkowskiej może się o wiele bardziej rozwinąć i dostanie lepsze warunki kontraktowe. Po namysłach Bereszyński podjął zapewne najtrudniejszą decyzję w karierze i przeniósł się do Warszawy. Wtedy zaczęło się piekło.
Na forum kibiców Lecha ktoś wrzucił jego numer telefonu i ruszyła fala wiadomości z groźbami karalnymi. Jego dom rodzinny obrzucono jajkami. Rodzina bała się wychodzić z domu, a sam piłkarz tylko czekał, aż Legia wróci z obozu, by móc przenieść się na stałe do stolicy. To w końcu się udało, ale nienawiść kibiców Kolejorza jeszcze później wróci do Bereszyńskiego.
– Po transferze do Legii Przemek zadzwonił do mnie i powiedział, że boi się wychodzić z domu. Wszyscy pozrywali z nim kontakty. Na osiedlu działała "grupa piątkowska", czyli zagorzali kibice Kolejorza. Myślałem już, że coś mu zrobią – dodaje Krzysztof Rex.
Kolejna stacja – Łazienkowska
– Przyjęliśmy go normalnie. Nie mieliśmy żadnych problemów z tym, że przychodzi do nas chłopak z Poznania. Wiedzieliśmy, że to młody zawodnik i trzeba mu pomóc. Na początku było widać po nim, że trochę ciąży mu ta sytuacja, ale po pierwszym półroczu już przyzwyczaił się do bycia w Warszawie – opowiada nam jeden z liderów tamtej szatni, Marek Saganowski.
– Ma olbrzymią pewność siebie, a przy tym zachowuje spokój. Moim zdaniem największy problem miał wtedy, kiedy jeszcze nie wiedział, czy chce przenieść się do stolicy. Wyzwiska na pewno nie wytrąciły go z równowagi. Jeśli umiesz skoncentrować się na karierze, nie będzie cię to zajmować. W kadrze U20 był najdojrzalszą osobą. Podejście trochę jak u Roberta Lewandowskiego – inni wywijali różne numery, Bartek zaś nie sprawiał jakichkolwiek kłopotów – przekonywał ówczesny trener kadry U20, Janusz Białek.
Trenerem Legii był wówczas Jan Urban. Jak się później okazało, podjął on jedną z najważniejszych decyzji w karierze Bereszyńskiego, a konkretnie zmienił mu pozycję. Z prawego skrzydła cofnął go na prawą obronę. Był to strzał w dziesiątkę, bo przyszły zawodnik Napoli był obdarzony dużą szybkością oraz zwinnością, ale niekoniecznie dobrze radził sobie pod bramką przeciwnika. – Wszyscy myśleli, że on będzie napastnikiem. Tak był prowadzony od najmłodszych lat. Mówiłem jego tacie, że to nie jest dobra droga, bo owszem miał szybkość i umiejętność gry jeden na jeden, ale nie nadawał się na strzelca, co wyszło zresztą później w zawodowej karierze. W turniejach jego rówieśnicy strzelali po 15 bramek w 15 meczach, a on tylko pięć. Jak się okazało po latach, miałem rację – tłumaczy nauczyciel WF-u.
Od tamtej pory kariera "Beresia" nabrała tempa. Jeszcze w 2013 roku otrzymał on pierwsze powołanie do seniorskiej reprezentacji. Tym samym poszedł w ślady ojca, który był na zgrupowaniu u trenera Janusza Wójcika, ale nigdy nie dostał szansy debiutu. Wychowanek TPS-u Winogrady miał to szczęście i zagrał już w pierwszym meczu przeciwko Lichtensteinowi. Biało-czerwoni wygrali 2:0, a Bereszyński spędził na boisku 45 minut i zanotował asystę przy trafieniu Artura Sobiecha.
Po powrocie do klubu dopadła go kontuzja. Po dojściu do zdrowia grał niemal wszystko od deski do deski. 27 października 2013 roku wrócił na Bułgarską, żeby zagrać przeciwko swojemu byłemu klubowi. Początkowo zaczął mecz na ławce, ale po kontuzji Łukasza Brozia pojawił się na murawie w 27. minucie. Spotkanie zakończyło się remisem 1:1, jednak 30-latek nie wspomina dobrze tamtych wydarzeń. Stał się żywą tarczą, bo w jego stronę latały najróżniejsze przedmioty.
W trakcie meczu kibice Lecha skandowali m.in. "Bereszyński, ch*j ci na imię, Bereszyński, ch*j ci na imię", a także "Bereszyński, mały cw*lu, spier*oliłeś do burd*lu". Na piłkarzu jednak nie zrobiło to wielkiego wrażenia. – Spędziłem w Poznaniu ponad 20 lat, wróciłem na stare śmieci. Jak zareagowałem na przyjęcie publiczności? Spodziewałem się gorszej reakcji – stwierdził gracz Legii tuż po meczu.
– Pamiętam raz sytuację, kiedy Bartek coś zrobił sobie w głowę i był akurat wtedy w Poznaniu. Zamówił taksówkę, by ta zawiozła go do szpitala. Taksówkarz rozpoznał go i nie chciał zawieźć, bo pamiętał, że przeszedł do Legii Warszawa z ich Kolejorza – wspomina w rozmowie dla TVPSPORT.PL jego były kolega ze stołecznej drużyny, Ondrej Duda.
Historia Bereszyńskiego pokazuje, że czasami warto wyjść ze swojej strefy komfortu i zaryzykować. Dzięki temu udało mu się ze stołecznym klubem trzykrotnie sięgnąć po mistrzostwo Polski i Puchar Polski oraz zaliczyć piękną przygodę w Lidze Mistrzów, grając przeciwko Realowi Madryt na Santiago Bernabeu czy Borussii Dortmund na Signal Iduna Park. Innym ważnym elementem była cierpliwość.
Objawienie lewego obrońcy
Bereszyński po debiucie w kadrze drugi występ zaliczył pół roku później w towarzyskim meczu z Norwegią, a potem przepadł na dwa lata. Zabrakło go na mistrzostwach Europy we Francji. Adam Nawałka na dobre sięgnął po niego dopiero w 2017 roku w trakcie eliminacji do mistrzostw świata w Rosji. Wszystko dlatego, że selekcjoner był pod ścianą. Przez kontuzję wypadli mu Artur Jędrzejczyk oraz Maciej Rybus. Wybór na lewą stronę wahał się więc pomiędzy Cionkiem, Kędziorą i właśnie Bereszyńskim. Postawiono na tego ostatniego. Egzamin w meczu z Armenią zdał całkiem nieźle, bo biało-czerwoni wygrali 6:1, a ten nie popełniał większych błędów.
Od tamtej pory piłkarz z Poznania stał się etatowym kadrowiczem. Przyjeżdżał niemal na każde zgrupowanie, a trener korzystał z jego elastyczności. Raz grał na lewej, raz na prawej, a jak trzeba było to i w środku przy ustawieniu z trójką obrońców. Ten szeroki wachlarz możliwości zapewnił mu bilet na mundial w Rosji. Kadra tam zawiodła, on spisał się przyzwoicie.
Po zakończeniu ery Adama Nawałki przez reprezentację przewijali się kolejni selekcjonerzy. I u Jerzego Brzęczka, a także Paulo Sousy Bereszyński był podstawowym piłkarzem. Mimo regularnej gry nadal mało kto miał przekonanie, że gracz już wtedy Sampdorii obsadzi lewą obronę na lata. Po mistrzostwach Europy 2020 wątpliwości zamieniły się w przekonanie, że trzeba szukać kogoś innego.
Wspominać tego turnieju nie ma sensu. Bereszyński, według wielu, był najgorszym graczem wśród biało-czerwonych. Ze Słowacją objechał go Robert Mak i otworzył wynik spotkania. Z Hiszpanią zaspał przy golu Alvaro Moraty. Przeciwko Szwecji był zamieszany w stratę pierwszej bramki. Te mistrzostwa były dla niego jak najgorszy sen.
– Po meczu z nami mało który z Polaków chciał rozmawiać. Nic dziwnego, był to dla nich trudny moment. Bereś również to mocno przeżywał. Widziałem, jak po spotkaniu stoi z opuszczoną głową. Było mi go wtedy szkoda, ale taka jest piłka nożna – wspomina Duda.
Rok w piłce to mnóstwo czasu
Zegar tykał, a czas umykał. Bereszyński był piłkarzem Sampdorii od 2017 roku i choć początkowo nie mógł się przebić do składu, w końcu mu się to udało i to do tego stopnia, że później zakładał nawet opaskę kapitana. Genua stała się jego domem. Nauczył się mówić po włosku. Został ojcem. Wraz z Karolem Linettym założył restaurację w miejscowości Recco.
Kolega z kadry jednak zdecydował się na zmianę otoczenia i przeniósł się do Torino. Zaczęto się zastanawiać, czy trzy lata starszy "Bereś" też pokusi się jeszcze o pójście szczebel wyżej. Dobre występy ponownie napędziły spekulacje transferowe. Mówiło się m.in. o Romie i Interze Mediolan. – Zespół Simone Inzaghiego nie byłby dobrym wyborem, bo oni grają systemem 3-5-2. Dla mnie Bereszyński nie jest wahadłowym, a typowym bocznym obrońcą. Dlatego po ewentualnych przenosinach mógłby nie przebić się do składu – twierdzi włoski dziennikarz "PS", Alberto Bertolotto.
Jeszcze przed mistrzostwami świata w Katarze sondowano, gdzie może przenieść się 30-latek, którego drużyna popadła w totalny kryzys i niewykluczone, że spadnie z Serie A. Żeby jednak zapracować sobie na solidny transfer, trzeba było przekonać potencjalnego pracodawcę solidnym występem na mundialu.
Mimo sporej dyskusji dotyczącej występu Bereszyńskiego w Katarze, Czesław Michniewicz zdecydował się postawić właśnie na niego na lewej obronie. Tym razem nie zawiódł. Udowodnił, że to co regularnie pokazywał na boiskach Serie A, potrafi przełożyć na kadrę. Obok Wojciecha Szczęsnego był najlepszym zawodnikiem biało-czerwonych. To przekonało prezesa Napoli, Aurelio De Laurentiisa, że warto postawić na kolejnego Polaka pod Wezuwiuszem.
– Nigdy nie odbiła mu sodówka i mało kto zasłużył na taki transfer, jak właśnie on. Pracował na to wiele lat i cierpliwość popłaciła – twierdzi Ondrej Duda.
– Pod względem taktycznym bardzo dobrze się rozwinął, stając się z czasem solidnym defensorem na najwyższym włoskim poziomie. Taktyka to najważniejsza rzecz dla włoskich trenerów, on z nią bardzo dobrze sobie radzi, a ponadto ma bardzo dobre warunki fizyczne – dodaje Bertolotto.
Bereszyński zadebiutował w meczu pucharowym z Cremonese. Spotkanie mu nie wyszło. Zawalił przy bramce na 2:2. Zagorzali fani Serie A śmiali się, że Polak w jednym spotkaniu był więcej razy na połowie rywala, niż przez całą przygodę w Sampdorii. Bez wątpienia zespół Azzurrich to inna liga i 30-latek potrzebuje czasu, żeby przystosować się do nowego stylu gry. W poprzednim klubie też na początku było ciężko. "Bereś" przyzwyczaił już do tego, że w jego przypadku na fajerwerki trzeba nieco dłużej poczekać. To dotyczy też jego całej kariery. To nie rollercoaster jak w przypadku Krzysztofa Piątka. Wszystko jest oparte na spokojnych, przemyślanych decyzjach. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Być może w tym spokoju jest metoda.