Czyli: ten uczynił, czyja korzyść, a innymi słowy: ten jest winien, kto ma z tego korzyść. Ta stara sentencja łacińska doskonale nadaje się na odpowiedź na pytanie: o co chodziło w sprawie Janusza Biesiady? Dlaczego ten odnoszący bezprecedensowe sukcesy organizacyjne i dyplomatyczne menedżer sportowy został brutalnie zaatakowany przez swoich przeciwników, a następnie odsunięty od władzy i zmuszony do kilkuletniej walki o uniewinnienie, a tym samym zachowanie dobrego imienia. Walki (na szczęście!) uwieńczonej sukcesem.
Były prezes PZPS był na zakończenie minionego weekendu gościem „Sportowej Niedzieli” (polecam do obejrzenia na naszej stronie), a rozmowę z nim wprowadzał felieton, którego jestem autorem. Nie ukrywam bowiem, że do toczącej się przez wiele lat sprawy mam bardzo osobisty stosunek. W 1998 roku znalazłem się w wąskim gronie organizatorów historycznej - bo pierwszej - Ligi Światowej w Polsce, a z Biesiadą współpracowałem aż do 2004 roku, odpowiadając za sprawy medialne nie tylko Ligi Światowej, ale także (przez ostatnie dwa lata tego okresu) całego związku.
Moja znajomość z Januszem Biesiadą, rozpoczęła się więc 11 lat temu. Poznałem też wówczas (w niektórych przypadkach nawet wcześniej) jego ówczesnych bliskich współpracowników przeszła kilka lat później „na ciemną stronę mocy” i sprzysięgła się przeciwko niemu. Ich cel był oczywisty: przejąć władzę w związku, a co za tym idzie położyć rękę na intratnym biznesie, jakim stała się polska siatkówka.
Siatkarska „wojna na górze” wybuchła w drugiej połowie 2001 roku, kiedy to po znakomicie zorganizowanych finałach Ligi Światowej (prezydent FIVB Ruben Acosta uznał je wręcz za wzorcowe) pozycja Biesiady zarówno w kraju, a już zwłaszcza na arenie międzynarodowej, wydawała się „nie do ruszenia”. Ruszono ją, i to bardzo silnie, za pomocą prostych i wielokrotnie sprawdzonych w naszym kraju metod. „Wystarczyło” pójść do prasy z „rewelacjami” na temat rzekomych, finansowych przekrętów w związku. Na początku te przecieki miały charakter stawianych publicznie, przez „zaniepokojonych całą sytuacją” działaczy, pytań. Stopniowo środki i metody stawały się coraz ostrzejsze, a ich apogeum nastąpiło przed wyborami w 2004 roku. Janusz Biesiada przystępował do nich jako urzędujący prezes związku, który mógł szczycić się między innymi złotymi medalami Mistrzostw Europy siatkarek oraz młodzieżowych mistrzostw świata, a także – a może nawet przede wszystkim – jedyną naszą drużyną (kadra siatkarzy) występującą na igrzyskach olimpijskich w Atenach. Jeżeli dołożyć do tego niesłabnące zainteresowanie rozgrywkami Ligi Światowej, a także ogólny rozwój dyscypliny, wydawało się, że nie pozostaje nic innego jak tylko wybrać go na kolejną kadencję. Sytuacja nie była jednak normalna. Przez niemal cała swoją prezesurę Biesiada zmagał się z rzucającą mu kłody pod nogi opozycją – opozycją, która co gorsza przekonała do swojej racji wielu dziennikarzy (jakimi metodami, to już temat na osobną historię), a co za tym idzie opinię publiczną. Po jej stronie, czyli przeciwko Biesiadze, stanął też sponsor (w każdym razie osoby w imieniu sponsora działające), a jakby tego wszystkiego było mało wizję, że ówczesny prezes PZPS to malwersant, poparły też: Polska Konfederacja Sportu oraz prokuratura. Przy takiej, sprzymierzonej przeciwko sobie, armii Biesiada musiał kiedyś polec.
Prób zmuszenia go do odejścia było bez liku, a gdy wszystkie spaliły na panewce, pozostały demokratyczne wybory na prezesa związku. I żeby było jasne, Mirosław Przedpełski wygrał je w sposób czysto demokratyczny, ale bez wątpienia wszystkie opisane wyżej okoliczności zaważyły na takim, a nie innym, werdykcie delegatów. Obecny prezes PZPS nie zgadza się z tym, że ataki na Janusza Biesiadę (zwłaszcza oskarżenia prokuratorskie) przysłużyły się jego elekcji, gdyż – jak to ujął w wypowiedzi dla „Sportowej Niedzieli” - sytuacja była wówczas tak zła, iż musiało dojść do zmiany i nie ważne, czy Biesadę zastąpiłby „Przedpełski czy Iksiński”. Ciekawa logika. Przyznał bowiem, że wygrał tylko dlatego, że było źle. A źle było – to już mój dopisek – gdyż stojący za nim obóz (sam Przedpełski nie stał na pierwszej linii frontu, taktyka wyborcza polegała na unikaniu przez niego samego ostrych wypowiedzi) zrobił wszystko, aby związek nie mógł działać normalnie i nie zawahał się użyć do realizacji tego celu organów władzy państwowej, prokuratury, a także przedstawicieli sponsora i mediów. To z tego obozu wyszedł „obywatelski donos” do prokuratury, a prokuratura potraktowała go z pełną powagą
i rozpoczęła śledztwo, a po pewnym czasie sformułowała szereg zarzutów w stosunku do Janusza Biesiady, a także niektórych innych byłych pracowników związku. W 2004 roku, gdy doszło do owych kluczowych wyborów, sprawa na sali sądowej jeszcze się nie rozpoczęła, ale „wiszące” nad urzędującym prezesem zarzuty (groziła mu kara trzech lat pozbawienia wolności) były wystarczająco silnym ciosem dla jego wizerunku.
Reasumując: cała sprawa, zakończona niedawno (w I instancji) uniewinnieniem Biesiady od wszelkich zarzutów, sprokurowana została tylko po to, aby odsunąć go od władzy.
W uzasadnieniu wyroku Wysoki Sąd nie pozostawił suchej nitki na działaniach prokuratury, nazywając je wręcz „tendencyjnymi”. Czy Janusz Biesiada popełniał błędy? Sam przyznał wielokrotnie, także w ostatniej „Sportowej Niedzieli”, że tak. Ale nigdy niczego nie ukradł, zdefraudował itd. Sprawiedliwości stało się zadość. Ale czasu się już nie cofnie i szkód, także tych osobistych, wyrządzonych Januszowi Biesiadze nikt nie zrekompensuje. Kto jest winien temu, że „ojciec Ligi Światowej w Polsce” przestał sterować rodzimą siatkówką, został niesłusznie oskarżony i musiał poświęcić kilka lat życia na walkę sądową o uniewinnienie?
Is fecit, cui prodest…
Jacek Dąbrowski
TVP Sport