Razem z tatą dorabiał na bramce w dyskotece. Reperował górskie szlaki, by mieć się za co utrzymać. Siedem lat temu o mało co nie stracił życia w wypadku samochodowym. Teraz żyje marzeniem o złotym medalu mistrzostw świata w snowboardzie. Marzeniem bardzo realnym, bo jest liderem klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w gigancie równoległym. Oskar Kwiatkowski na MŚ w gruzińskim Bakuriani pojedzie jako faworyt. – Jestem w takiej formie, że robiąc swoje mogę sięgnąć po złoto – przyznaje w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Jakub Pobożniak, TVP SPORT: – Jesteś liderem Pucharu Świata w snowboardowym gigancie równoległym. Uszczypnąć, czy już się do tego przyzwyczaiłeś?
OSKAR KWIATKOWSKI, lider PŚ w gigancie równoległym: – Wcale o tym nie myślę, a na pewno się na tym nie skupiam. Czy byłbym liderem czy nie, nie zmienia to mojego nastawienia.
– Jesteś w światowej czołówce, dążyłeś do tego przez kilka dobrych sezonów. Czujesz, że już na dobre ugruntowałeś się w topie Pucharu Świata?
– Powiedziałem sobie, że to jest ten sezon, w którym robię jeszcze jeden krok do przodu, w którym dam z siebie wszystko. Cieszę się, że udowodniłem sobie, że jest to możliwe – i że w tej czołówce czuję się bardzo swobodnie. Czuję, że ten sezon jest przełomowy, czuję, że każdy kolejny też może być jeszcze większym przełomem. Bawię się tym sportem, tym co robię, nie czuję żadnej presji.
– Co sprawiło, że zrobiłeś jeszcze jeden krok do przodu?
– Odpowiedzialne jest za to wiele czynników. Od tego sezonu mamy dużo większy sztab szkoleniowy, jesteśmy dzięki temu zdecydowanie bardziej profesjonalni. Ulepszyliśmy treningi, w każdym aspekcie znaleźliśmy coś do poprawy – i teraz w końcu wszystko nam działa.
– Dopiero od tego sezonu "dostaliście" do współpracy serwismena. Jak duża to dla was zmiana?
– Polski Związek Narciarski zaufał nam i naszym umiejętnościom. Czujemy wiarę, że możemy osiągać dobre wyniki. Od tego sezonu mamy wsparcie serwismena, mamy też trenera odpowiedzialnego za przygotowanie na śniegu, Izidora Sustersicia, który ze słoweńską kadrą zdobywał już medale olimpijskie. Cieszymy się, że nasz sztab w końcu jest liczny i że możemy jeździć bez kompleksów. Kiedy zaczynaliśmy kariery, mieliśmy po jednym trenerze na całą grupę, a deski przygotowywaliśmy sobie sami. I teraz widzimy jak potrzebny jest większy sztab i współpraca z profesjonalistami.
– Wspomniałeś o początkach kariery. Jak to się zaczęło z tą deską? Skąd ta pasja?
– Zauważyłem snowboardzistów na stoku, spodobało mi się i namówiłem rodziców, żeby zabrali mnie na deskę. To był mój pomysł. Tata zawodowo siłuje się na rękę, to jest jego pasja. On nigdy nie pchał mnie w siłowanie na rękę, ale pokazywał mi dużo dyscyplin sportowych. Było judo, hokej na lodzie, jiu-jitsu, tenis stołowy. Gdzieś zawsze jednak czułem, że to będzie deska.
– Jak takie ogólne przygotowanie w wielu dyscyplinach pomaga w snowboardzie?
– W sezonie letnim praktykujemy wiele dyscyplin. Latem spędzamy dużo czasu na siłowni, wykorzystujemy elementy treningów sztangistów, dużo biegamy, dołączamy jazdę na rowerze. Wszystko po to, żeby zimą mieć jak najlepsze przygotowanie fizyczne.
– Jakbyś siłował się z tatą, to byś przegrał?
– Myślę, że bym przegrał, chyba, że byłby już zmęczony. Wtedy bym go pozamiatał (śmiech – przyp. red.)
– Sport to jest u was rodzinna sprawa. Jest tata, który siłuje się na rękę, jest siostra, Olimpia, która wygrała zawody Pucharu Europy. To ty ją zmobilizowałeś do tego, by została snowboardzistką, czy zawsze chciała się wzorować na starszym bracie?
– Pamiętam, że jak pierwszy raz chciałem jej pokazać, na czym polega snowboard, jak miała może z 10 lat, od razu złamała nadgarstek. I to po pięciu minutach jazdy! (śmiech – przyp. red.).
– Nie zraziła się?
– Absolutnie. Sama zaczęła się uczyć jazdy na desce. Później wiele razy jeździliśmy razem. Gdy po gimnazjum nie była pewna, jaką szkołę wybrać średnią, powiedziałem jako ten starszy brat, że jeśli nie jest pewna szkoły sportowej, to żeby jej nie wybierała. Mnie nikt się nie pytał, ja byłem pewny. Olimpia poszła jednak za impulsem, głosem serca i wybrała snowboard na dobre. Na pewno też gdzieś ją inspirowałem, też tym, że jeździłem po świecie, bo podróżowałem dzięki startom. Sama zaczęła startować i wyszło jej to na dobre. Teraz wygrała Puchar Europy, a niedługo razem będziemy na mistrzostwach świata.
– Czujesz, że wzajemnie się napędzacie?
– Mamy dobre relacje i napędzamy się wzajemnie. Mieszkamy razem, mamy okazję podglądać swoje treningi. Czuję, że jestem dla niej przykładem, czuję, że się napędzamy.
– A jak ważne jest napędzanie wewnętrzne w kadrze? Jesteście kilkuosobową grupą, Michał Nowaczyk i Aleksandra Król też stawali już na podium. Jest element rywalizacji, czy bardziej przyjaźń?
– Jest przyjaźń, ale jest też rywalizacja. Bez Michała nie byłoby mnie w miejscu, w którym jestem, a i on mógłby pewnie powiedzieć o mnie to samo. Musi być wewnętrzna rywalizacja w kadrze. Dzięki temu, że jest nas kilkoro, nie musimy dołączać się do innych teamów. Możemy trenować w swoim gronie, razem porównywać wyniki i je udoskonalać. A rywalizacja wewnętrzna tylko nas napędza. Moja siostra też zaczęła być konkurencyjna dla Oli Król i myślę, że jej też to pomaga. Młodzież też coraz lepiej się rozwija, więc o przyszłość naszego snowboardu na pewno się nie boję.
– Masz wrażenie, że przez lata byliście trochę w cieniu, na uboczu?
– Tak było, ale zawsze za wynikami idzie popularność. Jeździmy od lat, robimy swoje, zaczęło to dawać wyniki i przebijamy się do powszechnej świadomości. Na współpracę z Polskim Związkiem Narciarskim też nie możemy narzekać. Zaplecze finansowe, również dzięki wynikom, mamy coraz lepsze. Moim marzeniem jest, żeby snowboard był naszym kolejnym zimowym sportem narodowym.
– Zamiast czy obok skoków?
– Skoki narciarskie pozycję mają pewną – i super. To sport ugruntowany w sercach Polaków dzięki wielu sukcesom. Chciałbym, żeby tak też stało się z nami. Bo nie przyniosłoby to straty skokom. Staramy się, by tak się stało. Stoków mamy coraz więcej, ludzi na deskach też, więc wierzę, że tak się stanie.
– A jest coś, czego skoczkom zazdrościcie?
– Nie, myślę, że nie. Jestem fanem skoków, oglądam je w telewizji, ze skoczkami kontakt miałem podczas igrzysk olimpijskich, bo tak to startujemy w zupełnie innych miejscach. Jest może jedna rzecz – fajnie, żeby nasza dyscyplina też była puszczana w wielu stacjach, w tym w TVP Sport (śmiech – przyp. red.).
– Przed nami snowboardowe mistrzostwa świata w Bakuriani w Gruzji. Przystąpisz do nich jako lider klasyfikacji generalnej. To dodatkowa mobilizacja, czy świadomość, że oczy wszystkich będą zwrócone właśnie na ciebie?
– Odbieram to jako największy profit, nie wadę. Mam świadomość, że ugruntowałem swoją pozycję w ścisłym topie. Czuję się bardzo mocny, podejdę do startów bez kompleksów, z wiedzą, że robiąc swoje, jestem w stanie wygrać mistrzostwa świata. Zupełnie by mnie to nie zdziwiło, ale to jest sport, więc nie zdziwi mnie ani wygrana, ani przegrana. Cieszę się, że mam z tyłu głowy to, że mogę walczyć z każdym. Z kimkolwiek nie stanę do walki na mistrzostwach świata, nie będę się go bać.
– Co jest najważniejsze w startach w zawodach równoległych? Skupienie tylko na sobie czy jednak obserwacja rywala?
– Najlepiej byłoby nie patrzeć na rywala, ale i go słychać, i czasem go widać. Trzeba nauczyć się to ignorować, albo skupiać przede wszystkim na swoim przejeździe. Staram się tak robić. Decydująca faza zawodów zwykle jest fazą błędów. Najważniejsze, żeby na zniszczonej już trasie pojechać jak najbardziej płynnie. Nieraz jak jestem nieco z tyłu, to nie podpalam się, bo wiem, że miejsce na ryzyko jest na samym końcu trasy. Lepiej tam przycisnąć, niż popełnić błąd wcześniej.
– A jak ważne w snowboardzie jest losowanie numerów startowych?
– Myślę, że nie robi to wielkiej różnicy.
– Jeśli tak mówisz, znaczy że formy jesteś pewny.
– Faktycznie, może czasem robi to różnicę (śmiech – przyp. red.). Gdy wylosuje się dalszy numer, wtedy w pierwszym przejeździe można mieć gorszą, bardziej zniszczoną trasę. Ostatnio w Kanadzie tak się zdarzyło, wylosowałem ostatni numer, byłem przez to bardziej z tyłu po kwalifikacjach. Nieraz zdarza się, że tory są nierówne, że jeden jest nieco szybszy, a zawsze tor wybiera ten, który był wyżej w eliminacjach. W Blue Mountain tak jednak nie było. Wiedziałem, że tory są równe, więc atakując z tyłu miałem w głowie tylko to, że z tej pozycji lepiej się atakuje. I z 13. miejsca w kwalifikacjach byłem trzeci, a dzień później z numerem 10 po eliminacjach wygrałem.
– Masz zawodników, z którymi wygrane cieszą cię najbardziej? Idoli, których pokonujesz?
– Mam respekt do każdego zawodnika, i myślę, że to też działa w drugą stronę. Każda wygrana z utytułowanymi rywalami cieszy i napędza, ale zwykle po jednej wygranej przychodzą kolejne przejazdy – nie ma więc czasu na zbyt długie zachwycanie się zwycięstwem.
– Chyba, że wygra się przejazd finałowy.
– Zdecydowanie. W Scuol byłem przekonany, że przede mną półfinał, a już byłem na starcie finału. Tak byłem skupiony. Po zwycięstwie poczułem, że wskoczyłem na kolejny etap. Poczułem się na tyle dobrze, na tyle pewnie, że wiedziałem, że jestem zdolny do kolejnych triumfów. Druga wygrana, w Blue Mountain zupełnie mnie nie zdziwiła.
– Scuol było dla ciebie przełomowym momentem?
– Wcześniej potrafiłem "zgubić się" na rozgrzewkach przed decydującymi startami. Odpływałem, traciłem koncentrację w półfinałowych czy finałowych przejazdach. To zwycięstwo na pewno pozwoliło mi to pokonać. Nauczyłem się wygrywać.
– Co na koniec sezonu byłoby większym sukcesem – Mała Kryształowa Kula za gigant równoległy czy medal mistrzostw świata?
– Fajnie byłoby ugryźć obie rzeczy (śmiech – przyp. red.). Zdrowie jest, forma jest, jazda jest – są warunki ku temu, żeby przywieźć do Polski wszystko, co tylko możliwe.
– Teraz już z bycia snowboardzistą idzie się utrzymać?
– W tym momencie już da. Wcześniej musiałem walczyć o finansowanie i pracować na własną rękę, żeby dorobić. Od dwóch lat mam etat w wojsku i służę w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym mam stabilność finansową, mogę skupić się wyłącznie na treningach i startach.
– A jak było przed służbą wojskową?
– Starty finansował nam PZN, ale trzeba było uzbierać na prywatne życie. Dostawałem stypendia, ale nie szło się z tego utrzymywać, więc zawsze sobie dorabiałem. W górach remontowałem szlaki w parku narodowym, pracowałem jako ochroniarz na dyskotekach – różne miałem epizody. Najczęściej razem z tatą byliśmy bramkarzami w klubach. To była fajna praca, ale zarywało się noce, a to miało wpływ na jakość treningu. Ciężko było potem wstać z samego rana (śmiech – przyp. red.).
– Teraz, skupiając się na snowboardzie, musisz się czuć komfortowo.
– Jest to bardzo komfortowe, gdy poza sportem możesz już tylko odpoczywać, albo w ramach odpoczynku studiować. Jestem na AWF-ie w Katowicach, chcę prowadzić karierę dwutorowo, gdyby ze zdrowiem miało stać się coś niedobrego. Życie jest przewrotne, więc dbam też o wykształcenie.
– Jak długą planujesz karierę? Masz 26 lat, wydaje się to wiekiem idealnym, żeby jeszcze długo sport uprawiać.
– Snowboard jest dyscypliną, którą możesz uprawiać przez wiele lat. Zupełnie jak Noriaki Kasai i skoki narciarskie. Planuję jeszcze ze dwa igrzyska olimpijskie i dwa razy tyle mistrzostw świata. Robię swoje, cała ta droga i kariera mnie cieszy, mam z niej olbrzymią satysfakcję. Wiem, że prędzej czy później krążek mistrzostw świata przyjdzie, wiem, że przyjdzie też czas na krążek z igrzysk. Jestem o to spokojny, bo mam przed sobą jeszcze parę dobrych lat na desce.