| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Podczas meczu piłkarskiego dochodzi do tysięcy kopnięć piłki, ale są i takie, które odwracają losy spotkań, a nawet i całych sezonów. To celne dośrodkowania, asysty, podania prostopadłe, strzały do siatki. Ale są to też wybicia piłki z linii bramkowej. Korona Kielce mogła nie wygrać spotkania z Lechią Gdańsk, ale w doliczonym czasie gry Miłosz Trojak w niemal beznadziejnej już sytuacji wybił piłkę zmierzającą do bramki po strzale Łukasza Zwolińskiego. Nowy kapitan Koroniarzy opowiada nam o krętej drodze, która doprowadziła go do tego miejsca.
Miłosz Trojak skończy w tym sezonie 29 lat, a gra dopiero pierwszy pełny sezon w Ekstraklasie. Zawitał do niej w roku 2017, ale wtedy skończyło się na kilku występach i głośnym spadku Ruchu Chorzów połączonym niemal ze śmiercią zasłużonego (i śmiertelnie zadłużonego) klubu. Trojak miał już wtedy za sobą dwa trudne przeżycia. W wieku 20 lat przeżył śmierć ojca, też piłkarza. A potem przez dziewięć miesięcy jeździł po całej Polsce, bo żaden lekarz nie wiedział, co mu dolega. Ostateczna diagnoza była bardzo zaskakująca...
To nie był koniec zakrętów, bo w grudniu 2019 roku Trojak trafił do kronik policyjnych i na czołówki gazet. Dziś może się z tego tylko śmiać i dziękować niebiosom, że tak to się potoczyło. Kręta droga doprowadziła go do Kielc, do roli kapitana Korony. Do tej pory nic go nie złamało. Z takim kapitanem kielczanie mogą czuć się nieco pewniej w walce o utrzymanie w PKO Ekstraklasie.
Zapraszamy na rozmowę, która pokazuje, jak kręta może być droga piłkarza. I jak z potencjalnie złych wydarzeń wyciągać dla siebie to, co najlepsze. Gdy to, co mogłoby być krokiem w tył, okazuje się szybką ucieczką do przodu.
Mateusz Miga, TVPSPORT.PL: – W końcówce meczu z Lechią Gdańsk zanotowałeś spektakularną interwencję na wagę wygranej. Wybiłeś piłkę z linii bramkowej.
Miłosz Trojak: – Na pewno było to fajne przeżycie, bo trwała już 92. minuta meczu, a dobrze znamy naszą sytuację w tabeli. Remis dałby nam tylko jeden punkt, a w tej kolejce wszystkie drużyny z dołu tabeli dobrze punktowały. Mogłyby nam odskoczyć.
– Koledzy odwdzięczyli się za tę interwencję?
– Marcel Zapytowski często dziękuje mi za to zagranie. To bardzo ambitny chłopak. Jest mi bardzo wdzięczny i mówi, że na pewno się odwdzięczy. Czekam, co wymyśli.
– W kontraktach często wpisane są premie za bramki czy asysty. A za wybicia piłki z linii bramkowej nie ma.
– No właśnie. Muszę iść do dyrektora, by wpisał i ten punkt, bo duży wpływ na wynik spotkania.
– To twój drugi sezon w Ekstraklasie, ale dopiero pierwszy pełny. I od razu z opaską kapitańską. Zaskoczyło cię to?
– Nie ukrywam, że tak. Wiedziałem, że trener Kamil Kuzera bardzo mnie ceni, ale miałem za sobą raptem półroczny pobyt w klubie. Oczywiście, pierwszym kapitanem nadal jest Jacek Kiełb, ale teraz mniej gra. Najpierw dostałem opaskę przy okazji meczów sparingowych, a przed spotkaniem z Legią trener wziął mnie na rozmowę. Powiedział, że widzi we mnie osobę, która jest w stanie rządzić zespołem od tyłu i pomagać kolegom. Lubię wyzwania, więc i to przyjąłem z przyjemnością. Tym bardziej że nigdy wcześniej kapitanem nie byłem. Wiążę się z tym duża odpowiedzialność, ale wydaje mi się, że dobrze wywiązuje się z tych obowiązków, a drużyna punktuje. W poprzedniej rundzie były między nami spięcia na boisku, teraz pod tym względem jest spokojnie.
– Jak udało się wyeliminować te spięcia? To praca trenera czy zespołu?
– Trener odegrał tu dużą rolę, ale my też dorośliśmy do powagi sytuacji. Zrozumieliśmy, że tylko wspólnie możemy utrzymać Koronę w lidze i każdy schował ego do kieszeni. A trener często organizował zajęcia integracyjne. Spędzony wspólnie czas sprawił, że w drużynie zapanowała rodzinna atmosfera.
– Jakiego rodzaju były te zajęcia? Wiązały się z ryzykiem?
– Nie, było raczej spokojnie, zazwyczaj coś w rodzaju wspólnego wyjścia na kolację. Ale raz zrobiliśmy coś wyjątkowego. Jeśli się utrzymamy, kibice zobaczą nagrania z tego wydarzenia i zobaczą, jak bardzo każdemu z nas zależało na pozostaniu w lidze. O szczegółach jednak na razie nie mogę mówić.
– Cofnijmy się do roku 2017, gdy w zespole Ruchu Chorzów zadebiutowałeś w Ekstraklasie. Pierwsza szansa nadeszła od Waldemara Fornalika, potem za stery chwycił Krzysztof Warzycha. Na próżno, bo Ruch spadł z ligi, ale ty akurat – ze względu na debiut – miałeś powody do radości.
– Na pewno byłem zadowolony z debiutu, bo od trzech lat byłem w pierwszej drużynie Ruchu. Wcześniej przeszkadzały mi kontuzje. Dla Ruchu to był bardzo trudny czas. Piłkarze nie otrzymywali pensji, klub wisiał na ostatnich nitkach. Ówcześni prezesi cały czas okłamywali drużynę, a klub był karany ujemnymi punktami. W tym całym zamieszaniu cieszyłem się z debiutu, ale trener Fornalik wystawiał mnie na nie mojej pozycji. Z boku pomocy zupełnie nie potrafiłem się odnaleźć. Trener Warzycha dwa razy dał mi szansę gry na środku pomocy, gdzie czułem się dużo lepiej. Dziś myślę, że gdyby sytuacja finansowa i organizacyjna była lepsza, utrzymalibyśmy się w lidze. Atmosfera jednak była bardzo toksyczna, a trener Fornalik zrezygnował, bo miał już dość kłamstw.
– Ratunku szukano u klubowej legendy, ale i Krzysztof Warzycha nie dał rady.
– Myślę, że nie spodziewał się, jak źle jest w klubie. Po spadku znów ukarano nas punktami ujemnymi, a w pierwszych kolejkach nie mogli występować nowi zawodnicy. Co chwilę coś wypadało i nie dało się skupić na piłce.
– Piłkę masz w genach. Twój tata Józef był piłkarzem Górnika Wałbrzych i Śląska Wrocław. W pewnym momencie uchodził za spory talent.
– A mama była mistrzynią juniorów w siedmioboju, więc na sport byłem niejako skazany. Mama opowiadała, że tata był silnym, lewonożnym obrońcą. W pewnym momencie miał zapytania z mocniejszych klubów, ale potem pojawiły się problemy ze zdrowiem. Zszedł do niższych lig i nie mógł się już później wygrzebać.
– To on był twoim pierwszym trenerem?
– Tak. Od małego codziennie trenowaliśmy, a tata był bardzo surowym trenerem.
– Tak to często bywa, gdy to ojciec bierze się za szkolenie.
– Myślałem, że idziemy pokopać piłkę, a tata często zarządzał treningi biegowe czy wytrzymałościowe. To było kompleksowe szkolenie.
– Można było odmówić czasem treningu?
– Nie. Nie było taryfy ulgowej. Godzinkę dziennie musieliśmy popracować.
– Czułeś w późniejszych czasach, że to była dobra baza do dalszej rozwoju?
– Oczywiście. Uważam, że czas spędzony na podwórku w dzieciństwie zawsze procentuje w przyszłości. Ja byłem całkowicie zakochany w piłce. Spałem w korkach, z piłką przy poduszce.
– Moment, spałeś z korkami założonymi na nogi?
– Tak. Szczególnie wtedy, gdy dostałem nową parę. Do tego piłka i plakaty Davida Beckhama i Ronaldinho. Tak wyglądał mój pokój. Cieszę się, że rodzice zaszczepili we mnie sport, bo to ułatwia późniejsze funkcjonowanie w społeczeństwie. Systematyczność nie jest silną stroną dzisiejszego pokolenia, a ja to miałem. Bez tego w piłce trudno o jakikolwiek sukces. Jak tego zabraknie to rok, dwa i cię nie ma.
– Twój tata zmarł młodo, gdy miałeś raptem 20 lat…
– To był dla mnie bardzo trudny okres, bo mniej więcej w tym samym czasie trener Jan Kocian odsunął mnie od pierwszego zespołu Ruchu… Brak taty mocno dał mi się we znaki, bo w nim miałem osobę na trudne czasy. Po decyzji trenera mógłbym zadzwonić do taty i z nim porozmawiać, ale nie było już takiej możliwości. Na szczęście pamiętam wiele jego słów. W trudnym momencie zawsze mówił, że trzeba robić swoje i czekać. Może być tak, że jeden trener nie będzie za tobą przepadał, ale prędzej czy później pojawi się następny. Problem zaczyna się wtedy, gdy pięciu kolejnych trenerów cię nie lubi.
– Brat nie poszedł w świat sportu?
– Poszedł, ale postawił na piłkę ręczną. Dobrze się zapowiadał, jednak w pewnym momencie nasza rodzina przeprowadziła się z Kępna do Głuszycy, a tam nie było sekcji piłki ręcznej. Brat zaczął grać w piłkę, jednak miał problem z miednicą. Pograł amatorsko w niższych ligach, ale jak dwa, trzy lata temu zerwał więzadła, dał sobie spokój. Urodziło mu się dziecko, trzeba było skupić się na pracy. Takie kontuzje potrafią człowieka unieruchomić, a rodzinę trzeba wykarmić.
– Ty też wspomniałeś o urazach za czasów gry w Ruchu. Co to były za kontuzje?
– Jedna była bardzo dziwna i wykluczyła mnie z gry na dziewięć miesięcy. Dopadła mnie w dobrym okresie, gdy trener Fornalik nazywał mnie chorzowskim Schweinsteigerem. Podczas obozu w Turcji odezwał się ból pleców, który uniemożliwiał mi grę. Zjeździłem pół Polski i słyszałem najprzeróżniejsze diagnozy. W końcu znany w środowisku specjalista Filip Pięta powiedział, bym zrobił wymaz z migdałów, bo to one mogą promieniować do pleców. Byłem w lekkim szoku, ale zrobiłem badanie i okazało się, że mam bakterię – paciorkowca zieleniącego. Filip powiedział, że w takiej sytuacji muszę usunąć migdały. Klubowy lekarz Ruchu powiedział, że to niemożliwe, stwierdził, że Filip Pięta jest głupi. Ja jednak bardziej ufałem Filipowi, bo lekarz Ruchu nie stwarzał wrażenia wybitnego. Usunąłem migdały i po trzech tygodniach wszedłem w trening. Od tego czasu minęło siedem lat i nigdy już nie miałem z plecami żadnych kłopotów.
– Szacunek dla Filipa, że potrafił połączyć skutek z przyczyną.
– Ja miałem już takie momenty, w których byłem przekonany, że to koniec z piłką. W Ruchu klubowy lekarz mówił przy dyrektorze, że mam za słaby organizm, by trenować z tak dużymi obciążeniami. Naprawdę byłem już bliski tego, by skończyć, bo nic nie dawało efektów. Na szczęście trafiłem do Filipa i dziś mogę powiedzieć, że to dzięki niemu nadal gram w piłkę.
– Do Ekstraklasy wiodła kręta droga, przez Olsztyn i Opole. Podejrzewam, że pod debiucie w wieku 22 lat nie myślałeś, że na kolejne mecze w Ekstraklasie poczekasz do sezonu 2022/23.
– Na pewno nie wiedziałem, że tak się to ułoży, ale ja długo nie byłem gotowy na Ekstraklasę. To zmieniło się, gdy… poznałem moją dziewczynę, dziś narzeczoną. Od tego czasu podchodzę do życia zupełnie inaczej. Wcześniej byłem nieogarniętym chłopakiem, który zarabiał w miarę fajne pieniądze, niczym się nie przejmował i często imprezował. Piłka była ważna, ale nie najważniejsza. Myślę, że coś musiało się wydarzyć. Jak ta sytuacja w Opolu... Od tego czasu jestem zupełnie nową osobą, całkowicie zmieniłem podejście do życia i piłki. Mam już 28 lat, ale to nie jest wiek, który skreślałby moje piłkarskie marzenia. Jeszcze mam czas, by o coś powalczyć.
– Wspomniałeś o incydencie, do którego doszło w Opolu. Wraz z dwoma innymi piłkarzami Odry zostałeś oskarżony o pobicie taksówkarza oraz uszkodzenie samochodu. Skończyło się ugodą. Uważasz, że potrzebowałeś takiej terapii szokowej?
– Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale dziś cieszę się, że to się wydarzyło...
– Ale oczywiście nie polecamy takich zachowań początkującym piłkarzom.
– Nie, nie. To był największy błąd w moim życiu, ale równocześnie moment zwrotny.
– Rozumiem, co masz na myśli.
– Gdyby nie to, być może nadal byłbym tamtym imprezującym Miłoszem. Wstrząs był mi potrzebny. Zobaczyłem reakcję bliskich, spojrzenie mojej mamy i zrozumiałem, że tak dłużej być nie może. Było fajnie, znajomi klepali po plecach, a nagle prawie wszyscy zniknęli. Niewiele było osób gotowych zadzwonić, podtrzymać na duchu. Nikomu nie życzę takiej sytuacji, ale dziś uważam, że dobrze się stało. Nie wiem, gdzie bym dzisiaj był, gdyby nie ten przełom, ale na pewno nie w Ekstraklasie.
– Wziąłeś to na klatę, szybko przeprosiłeś, zadeklarowałeś też, że chciałbyś odkupić winy, pracując na zasadzie wolontariatu w ośrodku dla niepełnosprawnych. Czy to doszło do skutku?
– To nie, ale uczestniczyłem np. w organizacji wigilii dla bezdomnych w Opolu. To duże przedsięwzięcie, dla 2,5 tysiąca osób, trwające około ośmiu godzin. Podawałem jedzenie, nalewałem zupę, pomagałem w różnych czynnościach. Jeździłem też na wszystkie akcje organizowane przez klub. Angażowałem się również w działania Caritasu, bo w tamtym czasie bardzo pomógł mi ksiądz Zygmunt Lubieniecki. Myślę, że wyszło mi to na plus, bo ludzie widzieli moje zaangażowanie. A i ja sam chciałem zadośćuczynić. Wielu ludzi mnie skreślało, ale po bliższym poznaniu stwierdzali, że zasłużenie dostałem drugą szansę i wykorzystałem ją.
– To zdarzenie wyglądało tak, jak opisały je media? Jesteś gotów, by o tym powiedzieć?
– Na pewno nie było tak, że pobiłem taksówkarza ani nie demolowałem jego samochodu. Na pewno byłem bardzo pijany, a podczas ucieczki wpadłem w znak "Opole". Widziałem to na filmie.
– Wybacz, że się śmieję, ale to brzmi komicznie. Mam nadzieję, że dla ciebie dziś już też.
– Nie ma sprawy, bo to faktycznie brzmi śmiesznie i ja też dziś umiem się z tego śmiać. Ale gdy wychodziłem z wytrzeźwiałki, nie było mi do śmiechu. Dobrze pamiętam to uczucie... A poza tym tamta noc mogła potoczyć się bardzo różnie. Podczas ucieczki mogłem zrobić krzywdę sobie albo komuś innemu. Dobrze, że tak się skończyło...
– Alkohol jest dla ludzi, ale...
– Dla tych, którzy potrafią z niego korzystać.
– Zmieniłeś od tego czasu podejście do napojów wyskokowych?
– Oczywiście. Wcześniej piłem wódkę, a od tego czasu już nigdy nie sięgnąłem po mocniejszy alkohol.
– Myślisz, że strata taty mogła wpłynąć na to, że tak mocno pogubiłeś się w życiu?
– Mogło tak być, ale to mama zawsze bardziej trzymała mnie w ryzach. W Opolu byłem sam i to mnie zgubiło. Jestem osobą, która nie lubi samotności. Nie miałem dziewczyny, więc odwiedzałem kolegów i zawsze coś się działo.
– Wróćmy na boisko. W Odrze spędziłeś 3,5 roku. Na koniec poprzedniego sezonu spotkaliście się w półfinale barażów z Koroną. Przegraliście 0:3, a ty wkrótce trafiłeś do Kielc. To wtedy wpadłeś działaczom tego klubu w oko?
– Nie, to stało się już wcześniej. Trzy tygodnie wcześniej pokonaliśmy w Opolu Koronę 3:1 i wtedy od Pawła Golańskiego usłyszałem, że są mną zainteresowani. Wiedziałem, że wezmą mnie, jeśli awansują do Ekstraklasy.
– No to w niezłej się znalazłeś sytuacji przed meczem barażowym.
– Prawda. Miałem w Odrze klauzulę odstępnego w wysokości 200 tysięcy, a dyrektor Korony mówił, że będzie ich na to stać tylko w przypadku awansu. Dzień po barażach zadzwonił do mnie trener Leszek Ojrzyński i potwierdził, że chce mnie w drużynie.
– To pewnie lekki mętlik w głowie przed barażami był.
– Tak, ale zapewniam, że robiłem wszystko, by Odra awansowała.
– Z drugiej strony – kto by nie z tej dwójki awansował, ty byłbyś w Ekstraklasie.
– Dokładnie tak. Ale nigdy bym się nie podłożył tylko po to, by zmienić klub. Wierzyłem w nasz zespół, tym bardziej że we wspomnianym meczu wygranym 3:1 byliśmy zdecydowanie lepszą drużyną. Do Kielc jechaliśmy z nastawieniem na wygraną i awans do finału baraży. Ostatecznie przegraliśmy 0:3, choć mecz potoczyłby się inaczej, gdybyśmy w pierwszych minutach wykorzystali sytuację na pustą bramkę.
– Po jesieni w Kielcach trudno było o optymizm. W tym roku w czterech spotkaniach zdobyliście siedem punktów, co jest jednym z lepszych rezultatów w całej lidze.
– Poprzednia runda nie należała do nas. Zimą pracowaliśmy naprawę bardzo ciężko. Wróciliśmy po urlopach w połowie listopada i przez trzy tygodnie trenowaliśmy w następującym rytmie – w poniedziałek jeden trening, przez kolejne cztery dni po dwa treningi dziennie i w sobotę sparing. Potem wyjechaliśmy do Turcji i to był mój najcięższy obóz pod względem fizycznym. Trener Kuzera wymaga od nas dużej intensywności zarówno z piłką, jak i bez niej.
– Nabrałeś teraz optymizmu?
– Moim zdaniem kluczowe były wzmocnienia na pozycjach, które jesienią u nas mocno kulały. Prawie wszystkie transfery okazały się dużymi wzmocnieniami, a mi najbardziej podoba się Nono. To nietuzinkowy piłkarz jak na nasze warunki. Z rywalem na plecach, w trudnej sytuacji potrafi zagrać świetne, dokładne podanie. Jest też bardzo skuteczny w pressingu, dlatego nazywam go małą piranią. Dziś nasza sytuacja w tabeli wygląda już nieco lepiej, a różnice pomiędzy zespołami są bardzo małe. Jeśli w następnych trzech meczach zdobędziemy sześć punktów, to powinniśmy wyjść ze strefy spadkowej. A jeśli nadal będziemy grać tak jak na początku roku, to zdobycz punktowa będzie rosnąć.
16:00
Bruk-Bet Termalica
18:30
Cracovia
12:45
KGHM Zagłębie Lubin
15:30
Korona Kielce
18:15
Raków Częstochowa
12:45
Lechia Gdańsk
15:30
Arka Gdynia
18:15
Piast Gliwice
17:00
Pogoń Szczecin
16:00
Radomiak Radom