W rocznicę wybuchu wojny wieża Eiffla została podświetlona na niebiesko-żółto. Ciekawe, w jakich barwach będzie za kilka miesięcy, gdy u jej podnóża pojawią się Rosjanie. Ci z olimpijskiej reprezentacji. Ich udział w igrzyskach potwierdził w piątek Międzynarodowy Komitet Olimpijski.
Coś, co jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się nie do pomyślenia, dziś jest już pewne. Rosjanie i Białorusini niebawem wrócą do świata sportu i wezmą udział w przyszłorocznych igrzyskach olimpijskich w Paryżu. Co prawda bez możliwości używania flagi i hymnu, ale jednak: przystąpią do rywalizacji. I to pomimo, że część z nich, chociażby tylko formalnie, to żołnierze rosyjskiej armii.
Co spowodowało nagły zwrot postępowania władz światowego sportu? Dlaczego Międzynarodowy Komitet Olimpijski dokonuje PR-owego strzału w stopę, narażając igrzyska na bojkot? I dlaczego nie można było temu zapobiec?
ONZ: ŚWIAT DYSKRYMINUJE ROSJĘ
Tuż po wybuchu wojny MKOl zachował się zaskakująco przyzwoicie. Natychmiast, bo 25 lutego, wydał zalecenie o możliwie jak najszybszym przeniesieniu wszystkich imprez sportowych, które miały być rozgrywane na terenie Rosji i Białorusi. Uznał te kraje za agresorów. I zaapelował, by wyzbyć się ich flag i hymnów. Trzy dni później zaostrzył przekaz. Kolejny komunikat mówił wprost: "MKOl zaleca, by federacje nie zapraszały rosyjskich i białoruskich sportowców i działaczy".
Władze większości dyscyplin zastosowały się. Mniejszość (np. tenis) złagodziła sankcje, pozwalając Rosjanom na udział w zawodach, lecz nadal bez prawa występowania pod własną flagą. Wydawało się, że taki stan rzeczy utrzyma się długo – jeśli nie do końca wojny, przynajmniej do jakiegoś przełomowego momentu.
Tymczasem, choć na froncie od miesięcy zmienia się niewiele, a agresor wciąż w bestialski sposób ostrzeliwuje obiekty cywilne, nagle w przestrzeni publicznej pojawiła się dyskusja o możliwym dopuszczeniu Rosjan i Białorusinów do przyszłorocznych igrzysk w Paryżu. Co więcej: dyskusja z jasną tezą, zmierzająca w kierunku otwarcia im tej drogi.
Pierwsze głosy na ten temat dało się słyszeć w listopadzie. Lecz bliżej było im do teorii spiskowych niż poważnych informacji. Opierały się na słowach Thomasa Bacha, który podczas szczytu G20 na Bali apelował o pokój w stylu godnym Gianniego Infantino. – Międzynarodowy sport rozpadnie się, jeśli stanie się polem nacisku politycznego. Olimpizm wymaga uczestnictwa każdego, kto akceptuje pewne reguły. Nawet i zwłaszcza wtedy, gdy jego kraj jest w konflikcie. Rywalizacja między sportowcami tylko z podobnie myślących regionów nie jest wiarygodnym symbolem pokoju – mówił.
Z czasem stało się jasne, że rzeczywiście i za tymi słowami, i za poprzednią krytyką organizatorów Wimbledonu (za niedopuszczenie Rosjan i Białorusinów do turnieju) kryły się głębsze przemyślenia.
Całkowita zmiana nastawienia już wcześniej rozchwianego prezydenta MKOl nastąpiła 14 września. To wówczas przeczytał list podpisany przez Alexandrę Xanthaki – sprawozdawczynię ONZ ds. kultury, oraz Tendayi Achiumę – sprawozdawczynię ONZ ds. rasizmu, dyskryminacji i ksenofobii. Panie stwierdziły, że sportowcy z Rosji są... dyskryminowani. "Wyrażamy głębokie zaniepokojenie wprowadzaniem zakazów opartych wyłącznie na narodowości" – pisały.
Prohibiting Russian and Belarus athletes from the #Olympics by the #IOC is #discrimination & a flagrant violation of human rights. The IOC mentions my letter to them as a basis for their new recommendation. In the face of illegal wars, Sports should uphold human rights. @iocmedia
— UN Special Rapporteur Cultural Rights (@AlexXanthaki) January 31, 2023
Zaraz po konsultacjach z ministrami Jurgita Siugzdinienė z Litwy stwierdziła w rozmowie z dziennikarzem Reutersa: – Idziemy w kierunku, w którym nie potrzebujemy bojkotu. Wszyscy są jednomyślni. Dywagacje o bojkocie szybko ucięto także w Czechach, Grecji, Irlandii i Estonii. Przekaz premierów państw bałtyckich został więc drastycznie złagodzony. Kraje mogące mieć największy wpływ same wybiły sobie z rąk potężną broń. Tak, jakby stwierdziły: "my się nie zgadzamy, ale i tak nie zareagujemy".
Zdaje się, że zabrakło nie tyle odwagi, co wiary. – Bojkoty tak naprawdę jeszcze nigdy do niczego nie doprowadziły – przekonywał w ETV przewodniczący Estońskiego Komitetu Olimpijskiego, Urmas Soorumaa. Lecz nie miał racji. Przykład wykluczenia Zimbabwe (ówcześnie Rodezji) z igrzysk w 1972 roku jest być może zbyt odległy, ale wystarczy sięgnąć pamięcią rok wstecz, do zimowych igrzysk paraolimpijskich. Rosjanie i Białorusini początkowo mieli przecież wystartować w Pekinie. Międzynarodowy Komitet Paralimpijski zmienił stanowisko dopiero, gdy kilka krajów zagroziło bojkotem.
Tamten jasny wyraz sprzeciwu zadziałał bardzo mocno. Doprowadził do tego, że kilka miesięcy później rosyjski i białoruski komitet zostały całkowicie zawieszone.
Zejście z tonu już na początku jest więc prawdopodobnie błędem. Pokazało, że wypracowana koalicja nie jest aż tak mocna. Na domiar złego okazało się, że nie jest także aż tak liczna. Chociażby Australia po zaledwie kilku dniach zaczęła dystansować się od stanowiska Aniki Wells, która złożyła podpis pod apelem.
Naszą percepcję burzy też europocentryzm. Trzeba zdać sobie sprawę, że 90 procent państw przeciwnych przywróceniu Rosjan i Białorusinów pochodzi z naszego kontynentu. A i na nim nie stanowi większości. Niestety, każda (!) z kontynentalnych konfederacji poparła dążenia MKOl. Zrobiło to także Stowarzyszenie Europejskich Komitetów Olimpijskich (EOC). Jego stanowisko w tej sprawie udowadnia, że Polsce zapewne nie tak łatwo przyszło zablokowanie występu sportowców z Rosji i Białorusi w tegorocznych igrzyskach europejskich. Szczególnie, że dla części dyscyplin będą one jednocześnie kwalifikacjami olimpijskimi.
ROSJA TEŻ MA PRZYJACIÓŁ
Niedopuszczeniem do zawodów w Krakowie polscy organizatorzy utrudnili nieco powrót Rosjan do sportu. Ale nie uniemożliwili go. Poza grupą kilkudziesięciu państw naciskających na zabronienie agresorom konkurowania, jest znacznie większa – będąca obojętna wobec tego, co dzieje się na wschodzie Europy. To ona prawdopodobnie zadecyduje o tym, że po nieco ponad roku Rosjanie i Białorusini wrócą na sportowe areny.
Nie wspominając już o trzeciej z grup – najmniejszej, aczkolwiek coraz bardziej aktywnej. Mowa tu o państwach chcących na tej sytuacji zyskać. Już wcześniej Rosjanie próbowali organizować zawody wspólnie z Białorusią, Armenią, Kazachstanem czy Tadżykistanem. Niedawno podpisali umowę dotyczącą współpracy z Iranem, a w kolejce z wyciągniętą pomocną dłonią czekają już Namibia i Wenezuela.
Wielkim zwolennikiem powrotu Rosjan i Białorusinów na areny zdaje się być ponadto Randhir Singh, przewodniczący Rady Olimpijskiej Azji (OCA). To on pomoże "przeskoczyć" problem, jakim będzie brak sportowców z tych krajów na igrzyskach europejskich. Już w styczniu zadeklarował, że jest w stanie współpracować przy opracowaniu system kwalifikacji olimpijskich w ten sposób, by zaprosić dwie dodatkowe nacje do udziału w zawodach strefy azjatyckiej. A MKOl pozytywnie zareagował na tę sugestię.
Mając taki ogląd sytuacji, coraz trudniej wierzyć, że rozpoczętemu procesowi można zapobiec. Szczególnie, że sam Paryż nie mówi jednym głosem.
BURMISTRZ JEST W MNIEJSZOŚCI
Burmistrz miasta Anne Hidalgo od dawna opowiada się po stronie Ukrainy. – Według mnie igrzyska olimpijskie są częścią geopolityki. To, co dzieje się dziś, nie stawia Rosji w gronie krajów, które mogłyby pokojowo konkurować – tłumaczyła. Jeszcze w lutym mówiła, że nie wierzy w "neutralność" i nie wyobraża sobie rosyjskich sportowców w jej mieście.
Przewodniczący komitetu organizacyjnego, Tony Estanguet, musiał łagodzić przekaz, zapewniając, że decyzja o ich dopuszczeniu jest wyłącznie po stronie MKOl. Ponadto przeciwne stanowisko do pani burmistrz zajęło kilka znaczących dla Francji postaci.
– Sportowcy nie mogą cierpieć z powodu głupoty polityków – mówił Guy Drut, francuski członek MKOl. A krok dalej poszedł Martin Fourcade. W rozmowie z telewizją NRK stwierdził, że byłby bardzo zawstydzony, gdyby jego kraj odmówił Rosjanom i Białorusinom.
Takie głosy, dla nas niemal skandaliczne, na zachodzie Europy wcale nie są oderwane od rzeczywistości. W podobnym tonie wypowiadał się chociażby burmistrz Turynu Stefano Lo Russo, który w 2025 roku podczas Uniwersjady ma nadzieję gościć w swoim mieście delegacje zarówno z Rosji, jak i Ukrainy.
ROSJANIE BĘDĄ W PARYŻU. ALE TO MY USTALMY WARUNKI
Wydaje się, że jedynym, co mogło powstrzymać MKOl przed dopuszczeniem Rosjan i Białorusinów do igrzysk w Paryżu, była groźba bojkotu, w który zaangażowałoby się wiele państw. Ewentualnie: masowy sprzeciw międzynarodowych federacji poszczególnych dyscyplin. Jednak do tego nie doszło. Zawodnicy z państw-agresorów wrócą do rywalizacji, choć nadal bez prawa do flag i hymnów. Częściowo przez Europę, a częściowo przez Azję wezmą udział w kwalifikacjach olimpijskich.
Drogą dyplomatyczną udało się jedynie wpłynąć na formę ich powrotu. W decyzji opublikowanej przez MKOl wyszczególniono sześć zasad, które dotyczyć będą rosyjskich i białoruskich sportowców. Są to:
– wpisanie do rejestru jako "AIN" (Indywidualni neutralni sportowcy),
– brak możliwości tworzenia drużyn,
– zakaz startu dla aktywnie wspierających wojnę zawodników,
– zakaz startu sportowców i członków sztabu powiązanych kontraktem z wojskiem lub agencjami bezpieczeństwa narodowego,
– wypełnienie wymogów antydopingowych,
– zachowanie sankcji, w tym brak barw, hymnów i wszelkich znaków identyfikujących zawodników z krajami agresorów.
Priorytetem powinno być jasne ustalenie, w jaki sposób ma wyglądać "neutralność". Tak, by sportowcy nie śmiali się organizatorom w twarz, "przemycając" barwy narodowe czy to na strojach, czy w wiosce olimpijskiej, jak miało to miejsce w Pjongczangu, Tokio i Pekinie.
Mamy nieco ponad rok. Zróbmy wszystko, by w Paryżu wystąpili tylko ci sportowcy, którzy godni są nazywać się olimpijczykami. Ale ostateczne decyzje i tak należą do MKOl, a temu, jak uczy nas historia, również ta najnowsza, ufać nie można.