Jeśli będzie sukces, nasi kibice jeszcze przyjadą do Planicy – przewidywali organizatorzy mistrzostw świata. Ale sukcesu nie ma. Po medalu słoweńskiego miksta na skoczni czuć ulgę, ale jednocześnie duże rozczarowanie. To tylko brąz. Po niedzielnym konkursie w rozmowie dla telewizji trenerzy nadal tłumaczyli się, że nie idzie, zamiast cieszyć z podium. Wyglądali jak "Hide The Pain Harald" – słynny dziadek z memów, ten od śmiechu przez łzy.
Korespondencja z Planicy
Kiedy w poniedziałek – w dzień przerwy na mistrzostwach świata w Planicy – szliśmy przez Kranjską Gorę, echo odbijało się od ścian. Nigdzie nie grała muzyka, na parkingach nie było samochodów, a w knajpach stoliki przydzielano od ręki. Bez żadnej kolejki. Pobliski Bled, który na finale Pucharu Świata w lotach od rana zadeptują fani skoków narciarskich, przypominał czasy lockdownu, a nie szczyt sezonu zimowego. Podobno – analizują w słoweńskich mediach – ogromna część przyjezdnych wybrała na czas MŚ bazy w Austrii i Włoszech, które nie tylko były tańsze, ale też najzwyklej dostępne. Ci tutejsi sympatycy nart nie mają potrzeby wychodzić z domów.
Tak jakby te MŚ nikogo tu nie obchodziły. Bo nie dość, że próżno szukać na ulicach billboardów z reklamami, to jeszcze kadra gospodarzy nijak wzbudziła dotąd zainteresowanie. Gospodarz czempionatu radzi sobie najgorzej od dekady.
O występach kombinatorów ani biegaczy nie ma co się rozpisywać – to poletko Skandynawii, która kosi na stadionie medal za medalem i to stamtąd przyjechało tu najwięcej fanów. Choć wciąż nie tyle, ile w poprzednich latach. Nie ma choćby słynnego miasteczka Wikingów – namiotów na śniegu, w których przed kolejnymi konkurencjami na terenie imprezy grillowali i pili poprzebierani fani swoich narciarzy. Norwegia wystawiła tym razem wyłącznie ciężarówkę. Camp Norway pełni funkcję "domu przyjaciół kadry", jest otwarta dla wszystkich, ale już musiała zostać przeparkowana, ponieważ inne reprezentacje irytowała megalomania drużyny-potęgi.
– My zawsze chcemy wygrywać, po to trenujemy, ku temu uruchamiane są projekty naukowe i dlatego inwestowane są duże pieniądze. Ale zgadzam się, że dla biegów to dobrze, gdyby ktoś nam deptał po piętach – tłumaczył Johannes Klaebo, największa gwiazda Norwegii, spytany o problem na konferencji prasowej.
Słoweńcom na razie to nie grozi.
Po tygodniu mistrzostw kosztujących 17 milionów euro spostrzeżenie jest przykre: na ani jednej konkurencji stadion się dotąd nie wypełnił. Wtorek był dojmująco cichy, pod mamutem w miasteczku fanów już nawet nie grają koncertów. Większość ławek stoi pustych, zniknął nawet facet sprzedający owoce ze skrzynek – symbol okolicy. Ale co w tym dziwnego, skoro po w sumie sześciu rywalizacjach gospodarze mają najwyżej jedno ósme miejsce – w żeńskim team sprincie? Mimo że w dolinie obecne są m.in. Petra Majdic i Vesna Fabjan, to te stanowią już wyłącznie pomniki dawnej świetności. I coraz bardziej zamglone wspomnienia.
Ale nieważne. Przecież Słowenia i Planica generalnie to mekka skoków. Podobno.
Portal "Siol" w weekend szukał odpowiedzi, dlaczego nie ma kibiców w Planicy i pytał m.in., co stało się ze zwykle najeżdżającymi tutaj w marcu Polakami. Cytowany w tekście Piotr tłumaczy, że może dojadą na dużą skocznię, bo mała nie jest aż tak atrakcyjna. Dziennik "Delo" koncentruje się na swoim poletku i medal słoweńskiego miksta na skoczni nazwał "balsamem dla duszy". Celnie, bo to dopiero pierwszy krążek gospodarzy w MŚ na własnej ziemi, tylko że jedynie brązowy – po tym, jak obydwa skoki zepsuła drużynie płacząca później Ema Klinec. Wcześniej Słowenek – światowej potęgi na skoczniach – nie było sensacyjnie w TOP3 żeńskiej drużynówki ani na podium w zawodach indywidualnych na K95. U panów po rozczarowującym występie Timiego Zajca i Anże Laniska ludzie odeszli, jak w 1984 po Primożu Uladze w Sarajewie. Bezlitosna sieć szybko znalazła analogie do przeszłości.
– To nie był sprawiedliwy konkurs. Nie tak powinno się wyłaniać mistrza – bronił się trener Robert Hrgota, a to samo powtarzali wszyscy przegrani tamtych zawodów, choć część już zdążyła złagodzić przekaz. – Miałem sporo problemów zdrowotnych w zespole: Klinec i jej kolano, brak Ursy Bogataj... Dlatego i tak cieszę się, bo w końcu jest medal i jest jakaś ulga – dodał Zoran Zupancic, szef kobiecego zespołu, który razem z Hrgotą stał w niedzielę przed kamerą telewizji i tylko udawał, że się cieszy. Obaj wyglądali jak słynny w sieci "Hide The Pain Harold" – dziadek z internetowych memów, który na każdym zdjęciu się uśmiecha, ale oczy zdradzają wewnętrzną rozpacz.
Na półmetku MŚ Słowenia zajmuje więc ostatnie miejsce w tabeli medalowej z 10 krajów, które dotychczas wprowadziły kogoś na podium. Norwegia ma ich dla porównania 14 i jeszcze mnóstwo nadziei na więcej. W Oberstdorfie Niemcy skończyli imprezę z sześcioma, w Seefeld Austriacy z dziewięcioma. W Lahti Finowie mieli pięć, a Szwedzi w 2015 w Falun – 9. Ostatnia tak słaba impreza dla gospodarzy miała miejsce w 2013 roku w Val di Fiemme. Włosi wówczas zdobyli całe zero.
–Na nowej skoczni będą nowe szanse. I mam nadzieję, że tam pokażemy nasze atuty. Jesteśmy dobrze przygotowani do zawodów, czego dowodziliśmy już w tym sezonie. Poza tym, obiekty znamy doskonale. Nie możemy spuścić głów. Mamy sporo do udowodnienia – motywuje sam siebie Hrgota. Zawodników raczej nie musi.
Jeśli ci czytają komentarze w sieci, wiedzą, jak duże jest społeczne ciśnienie na ich wyniki. Tyle tylko, że do rozegrania na K125 zostały jeszcze tylko trzy konkursy. Żeński jeden, tyle że faworytek szuka się w innych nacjach. Biegacze nie mają większych szans, kadra dwuboistów też stoi w drugim szeregu. Zostali skoczkowie. Panie mają przed sobą w środę konkurs indywidualny, panowie taki sam w piątek plus sobotnią drużynówkę. W tej jednak Słowenia również nie miałaby niskich kursów u bukmacherów. Wszystko, co ponad ten brąz z miksta, będzie już niespodzianką. Ale tu wszyscy mają nadzieję, że los napisze gospodarzom co innego.