Historia wagi ciężkiej jest nierozerwalnie związana z legendami boksu, ale żadnej z nich nie udało się to, czego dokonał George Foreman (76-5, 68 KO). Legendarny pięściarz po raz pierwszy został mistrzem świata w 1973 roku, by powtórzyć ten wyczyn ponad 20 lat później w wyjątkowych okolicznościach. Po drodze doszło do objawienia, po którym "Big George" zniknął na blisko dekadę i zmienił się nie do poznania. Mimo dwóch mistrzowskich karier najwięcej zarobił poza ringiem – jako ambasador... grilla.
17 marca 1977 roku – to miał być kolejny rutynowy wieczór na drodze do odzyskania tytułu. Ponad dwa lata wcześniej Foreman – wówczas niepokonany król nokautu – został nieoczekiwanie zdemolowany w Kinszasie przez skazywanego na pożarcie Muhammada Alego (44-2). Od tamtej pory stoczył pięć pojedynków – wszystkie wygrał przed czasem. Największe wrażenie zrobiła jego szalona ringowa wojna z Ronem Lylem (31-3-1), w trakcie której obaj lądowali na deskach. W pokonanym polu po raz drugi zostawił także Joego Fraziera (32-3).
Tym razem rywalem był Jimmy Young (20-5-2) – niewygodny zawodnik z szerokiej czołówki, który kilka miesięcy wcześniej powinien wygrać z Alim, choć sędziowie widzieli coś innego. Do walki z Foremanem doszło w portorykańskim San Juan, a będący na fali "Big George" nie widział w niej większego zagrożenia. Po spodziewanym zmiażdżeniu rywala miała przyjść pora na rewanż z „Największym”, a walka miała mieć największy budżet jak na tamte czasy – 17 milionów dolarów.
Jak to często w boksie bywa, ostatnia przeszkoda okazała się nie do przeskoczenia. Foreman popełnił sporo błędów – przyleciał do egzotycznego miejsca dopiero w dniu walki, a w ringu zaskoczył go 35-stopniowy upał. Nie pomógł też styl Younga, który unikał bezpośrednich wymian – zamiast tego punktował z dystansu i korzystał z szybkich nóg. Efekt? Sfrustrowany George ganiał po ringu i gasł z każdą rundą, a w ostatniej znalazł się nawet na deskach.
Dotknąć pustki
Po dwunastu rundach nie było wątpliwości – w górę powędrowała ręka Younga. Pobity Foreman przyjął porażkę ze zrozumieniem, ale po kilku minutach zasłabł w szatni. Stracił przytomność – najprawdopodobniej za sprawą udaru cieplnego. Sam zainteresowany doświadczył jednak czegoś, co miało zmienić jego podejście do otaczającego go świata na wiele lat.
– Poczułem, że zapadam się w pustkę. Czułem się jak na szerokim morzu – nic przed oczami i nic pod nogami. Dotarł do mnie też okropny zapach, którego nie potrafię zapomnieć – zapach potwornego smutku. Nawet jeśli pomnożysz każdą złą myśl jaką miałeś w życiu to nie zbliżysz się do tego stanu. Rozejrzałem się wokół i poczułem, że umieram – relacjonował Foreman.
– Nie pożegnałem się z matką, dziećmi... Te wszystkie pieniądze, które były pochowane gdzieś po pudełkach! Spalony papier rozpada się w ręku, gdy go dotkniesz – to działo się wtedy z moim życiem. (...) Nagle powiedziałem: "nie sądzę, że umieram. Wciąż wierzę w Boga". Po tym, jak to powiedziałem, znów znalazłem się w szatni i poczułem, jak krew płynie mi żyłach – dodał pięściarz w rozmowie ze "Sports Illustrated".
Nikt poza Foremanem nie uwierzył w to objawienie. Z czasem mocno odwodniony pięściarz doszedł do siebie w szpitalu, ale opuścił go z mocnym postanowieniem zmiany życia. "Big George" zostawił bokserskie rękawice w garażu i zaczął głosić ewangelię. Zmienił wizerunek i podejście do życia. Ponury król nokautu stał się już tylko wspomnieniem.
Do tej pory trudno było posądzać Foremana o życie w wierze. Najpierw został jednak nawróconym... chuliganem. – Byłem strasznym łobuzem – przyznał ze skruchą na starość. Miał 15 lat, gdy zrezygnował ze szkoły. Był jednym z siódemki dzieci wychowywanych przez samotną matkę. Ulice Houston terroryzował jako herszt lokalnego gangu. Słynął z tego, że w bezceremonialny sposób pozbawiał młodszych od siebie drobniaków, ale zdarzały się także większe kradzieże i pobicia.
Na prostą zaczął wychodzić z własnej inicjatywy. W telewizji obejrzał reklamę programu "Job Corps", który zachwalał jego idol – słynny futbolista Jim Brown. Przedsięwzięcie było skierowane do nastolatków wchodzących w dorosłość. Miało ich nauczyć podstaw potrzebnych zawodów – w ten sposób silny jak tur George nauczył się układać cegły i rozwinął się jako początkujący cieśla.
Przede wszystkim otoczył się ambitnymi chłopakami, którzy podobnie jak on chcieli odmienić swoje życie. Pierwszy raz zapoznał się ze społecznie zaangażowaną twórczością Boba Dylana. Zaczął także czytać książki. – Kupiłem wtedy nawet okulary zerówki żeby wyglądać na mądrzejszego – wspominał ze śmiechem.
Z krową na plecach
Do sali treningowej trafił z ulicy – trener i wychowawca młodzieży Doc Broadus przerwał jednostronną bójkę, w której George pastwił się nad dużo mniejszym chłopakiem. – Wielkoludzie, może spróbujesz z kimś swojego rozmiaru? – zapytał, a następnie zaprosił łobuza do pobliskiej sali treningowej. – Doc zobaczył we mnie coś, czego sam nie widziałem – doceniał po latach Foreman.
– Nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyłem wtedy w jego oczach. On aż prosił o pomoc. Był wysokim, silnym chłopakiem, którego wszyscy się bali, a teraz tak się na mnie patrzył... Wyglądało to tak, jakby całe życie czekał właśnie na tę chwilę – wspominał Broadus, który otoczył nastoletniego chuligana opieką i pozwolił mu się sprawdzić w ringu.
Foreman zdobywał szlify na sparingach z posępnym Sonnym Listonem. Po zakończeniu kariery ocenił, że to starszy rodak był jedynym rywalem, który potrafił zmusić go w ringu do odwrotu. Pierwszą amatorską walkę stoczył w styczniu 1967 roku, a niespełna dwa lata później został mistrzem olimpijskim.
Turniej rozegrany w Mexico City zdominował swoim brutalnym i bezpośrednim stylem, choć przed rozpoczęciem zawodów mało kto o nim słyszał. Pierwsza walka była jego najtrudniejszą na całych igrzyskach – niepozorny Lucjan Trela przegrał nieznacznie na punkty (1:4, choć dwóch sędziów początkowo wskazało remis), ale jako jedyny nie dał się znokautować nastolatkowi. – Jakby bił dechą! – komplementował siłę ciosu rywala Polak.
W walce o złoto Foreman zastopował Jonasa Cepulisa – starszego o ponad 10 lat reprezentanta ZSRR, który miał na koncie 220 amatorskich pojedynków. Licznik "Big George'a" tuż przed igrzyskami dobił do zaledwie dwudziestu. Mimo to w ringu nie było wątpliwości – Amerykanin ganiał przeciwnika tak długo aż wreszcie zdołał go zastopować. Wszyscy podkreślali, że bił potwornie mocno – jego uderzenia regularnie niszczyły worki treningowe. Podczas przygotowań młody pięściarz spacerować... z krową na plecach – nie było to dla niego wyzwanie.
Po wywalczeniu olimpijskiego złota z dumą paradował w ringu z małą amerykańską flagą w dłoni. – Żałuję, że nie miałem dwóch – opowiadał po latach. Ten patriotyczny gest był postrzegany jako przeciwieństwo głośnego protestu Tommiego Smitha i Johna Carlosa – czarnoskórzy amerykańscy sprinterzy stojąc na olimpijskim podium wyciągnęli zaciśnięte pięści w geście "black power", czym chcieli zwrócić uwagę na nierówności rasowe w ojczyźnie.
Famous photo of George Foreman demonstrating his extraordinary brute strength by squat-lifting a cow. #Heavyweight #History #Boxing #Legend pic.twitter.com/sdS35U0o92
— Heavyweight History (@HVYWeightHeroes) November 7, 2020
Głuchy telefon z Donem Kingiem
Foreman przez całą karierę konsekwentnie unikał tego typu zaangażowania. Jego misja zaczynała i kończyła się w ringu – aż do 17 marca 1977 roku. Pierwszy etap zawodowej kariery zakończył z bilansem 45-2 (42 KO). Tytuł mistrza świata wyrwał z rąk Joego Fraziera (29-0). "Big George" słynął z tego, że mimo deklarowanego patriotyzmu największe walki toczył poza ojczyzną. Portoryko, Jamajka, Kongo, Wenezuela, Japonia – w każdym z tych miejsc przyciągał uwagę i polaryzował kibiców.
Obie porażki ciężko odchorował. W 1974 roku po przegranej z Alim obwiniał cały świat. Spisków szukał nawet we własnym narożniku – jednego z trenerów bezpodstawnie podejrzewał o otrucie. Z czasem zaczął doceniać swojego pierwszego pogromcę. – Przegrałem z "Największym", bo Ali rzeczywiście nim był. Nie mam się czego wstydzić – przekonywał.
Porażka z Youngiem mocno go zmieniła. Foreman w szatach kaznodziei zaczął głosić ewangelię na ulicach Houston. Potem zaczął brylować w kościołach, ale boks nie potrafił o nim zapomnieć. Pewnego razu zadzwonił sam Don King:
– George, właśnie miałem wizję – zaczął rozemocjonowany.
– Co widziałeś, Don? – zapytał zaciekawiony pięściarz.
– To było jak sen, George! Wyglądało na to, że twój zmarły niedawno przyjaciel Hayward Moore prowadził nas ku sobie, a ty znów boksowałeś! Wszedłeś do ringu z krzyżem na spodenkach i szlafroku... – rozmarzył się King.
– Don, krzyża nie nosi się na szlafroku tylko w sercu – przerwał Foreman i odłożył słuchawkę.
Powrót przez wiele lat po prostu nie wchodził w grę. W międzyczasie Foreman stopniowo otwierał się na ludzi. Pokochał biesiadowanie – w pewnym momencie ważył nawet ponad 145 kilogramów. Złowrogiego muskularnego wąsacza o posępnym spojrzeniu zastąpił jowialny pan w średnim wieku, który zaczął golić się na łyso. Choć życie duchowe spełniało oczekiwania byłego mistrza, to z czasem pojawiły się narastające problemy finansowe. Wierni płacili nieregularnie i coraz mniej chętnie, a wydatki wciąż rosły.
Tyson na celowniku
Niesprzyjające pozaringowe okoliczności w końcu doprowadziły pastora z powrotem do ringu. Wrócił niemal równo 10 lat po objawieniu, którego doznał po walce z Youngiem. 9 marca 1987 roku kibice mogli go nie poznać. Dzięki treningom zrzucił sporo kilogramów, ale zdecydowanie nie wyglądał na zawodowego sportowca – bardziej przypominał ludzika Michellin, do którego porównywały go media.
Wrócił już w nowej erze, w której karty rozdawał niepokonany i nieustraszony Mike Tyson (37-0, 34 KO). Patrząc na "Bestię" mógł zresztą doznać deja vu. Mike był kolejnym mistrzem wagi ciężkiej, który preferował ringową destrukcję i sporo czerpał z mrocznego dziedzictwa Sonny'ego Listona i młodego George'a Foremana. Jednak powrót 38-letniego weterana branża długo traktowała jako egzotyczną ciekawostkę. Nie on pierwszy wracał do ringu dla pieniędzy – wcześniej robili to najwięksi, z Alim, Sugarem Rayem Robinsonem i Joe Louisem na czele. Nigdy nie kończyło się to dobrze.
W tym wypadku krytyka była większa, bo "Big George" wybrał własną drogę – poza głównym nurtem. Pojedynki długo toczył w małych salkach i bez udziału wielkich promotorów. Obijał słabych i bardzo słabych zawodników, ale odnosił zwycięstwo za zwycięstwem. – Ten objazdowy cyrk potwierdza, że jeśli wystarczająco długo w coś wierzysz, to wkrótce zaczną w to wierzyć także inni. Nigdy w historii boksu nie widziałem tak dobranego zestawu nieudaczników – komentował gorzko wybór rywali legendarny trener Emanuel Steward.
Foreman otwarcie przyznał, że to nie przypadek - potrzebował walk ze słabszymi przeciwnikami, by odzyskać pewność siebie i zrzucić dodatkowe kilogramy. Poprzeczka szła w górę powoli, ale z każdym kolejnym nokautem jego historia stawała się głośniejsza i zaczęła wzbudzać zainteresowanie coraz poważniejszych graczy. Serdeczny "Big George" nagle zaczął być postrzegany jako całkowite przeciwieństwo destrukcyjnego Tysona, którego zaczął otwarcie wzywać do walki.
– To jest mój ostateczny cel. Wróciłem do boksu dla walki z Tysonem. Wygrywając tytuł mistrza świata chcę pokazać każdemu facetowi po czterdziestce, że życie się wtedy nie kończy – przekonywał dziennikarzy. Promotorzy nie dawali mu szans, ale z czasem sami zaczęli dostrzegać komercyjny potencjał takiego zestawienia. Do tego pojedynku jednak nigdy nie doszło – w lutym 1990 roku "Żelazny Mike" nieoczekiwanie przegrał z Jamesem "Busterem" Douglasem (29-4-1), a niedługo potem trafił do więzienia.
Powrót Foremana stracił najbardziej kasowy finał, ale głównego bohatera to nie załamało. W kwietniu 1991 roku rzucił wyzwanie Evanderowi Holyfieldowi (25-0) – nowemu mistrzowi świata. Pojedynek reklamowano jako "Bitwę Pokoleń" – pięściarzy dzieliło 14 lat. "Big George" pokazał, że jego powrót nie jest żadnym oszustwem - przez dwanaście rund odpowiadał rywalowi cios za cios. Obaj byli zranieni, ale żaden nie padł na deski. Holyfield wygrał na punkty, ale pokonany na osłodę otrzymał ponad 12 milionów dolarów.
Dzięki tej walce odzyskał zaufanie opinii publicznej i zjednał sobie sympatię fanów. Foreman zaczął zarabiać jak jedna z czołowych gwiazd boksu, ale wiązało się to z trudniejszymi wyzwaniami. W czerwcu 1993 roku przegrał z Tommym Morrisonem (36-1) w starciu o tytuł mniej znaczącej wówczas organizacji WBO. Pojedynek dwóch mocno bijących siłaczy rozczarował, bo młodszy rywal unikał bezpośrednich wymian i bezpiecznie punktował weterana – zupełnie nie w swoim stylu.
Podwójny happy end
Wydawało się, że po dwóch takich porażkach to musi być koniec marzeń. Na scenie pojawili się młodsi – jak choćby Riddick Bowe i Lennox Lewis. A "Big George" w międzyczasie skończył 45 lat. Nie mógł się wtedy spodziewać, że najlepsze pod względem sportowym i biznesowym dopiero przed nim. Przełomowy okazał się 1994 rok – w listopadzie mistrzowską szansę dał mu Michael Moorer (35-0).
Nowy mistrz wcześniej pokonał Holyfielda i w pierwszej obronie tytułu potrzebował kogoś z głośnym nazwiskiem, kogo nie postrzegał w kategoriach wielkiego zagrożenia. Srogo przeszacował – Foreman przegrywał na punkty i oddawał rundy, ale pod koniec walki uśpił czujność młodego czempiona i znokautował go w spektakularnym stylu.
– Dokonało się! - komentował poruszony Jim Lampley. Nowy mistrz padł na kolana w narożniku i zaczął się modlić. Został najstarszym mistrzem świata w dziejach wagi ciężkiej – do dziś nikt nie pobił jego rekordu. Jeszcze w ringu George zabrał się do innej roboty - zaczął reklamować... domowego grilla. Kilka miesięcy wcześniej został ambasadorem elektrycznego produktu, który okazał się komercyjnym hitem. W nowatorski sposób odprowadzał tłuszcz i smażył szybciej niż inne dostępne na rynku, a do tego był łatwiejszy w czyszczeniu.
"To tak dobra rzecz, że umieściłem na niej swoje nazwisko" – reklamował pięściarz z dumą. Urządzenie jest sprzedawane do dziś i dostępne na całym świecie – również w Polsce. Foreman zarobił na nim fortunę – na początku miesięcznie zarabiał 4,5 miliona dolarów. W trakcie 15 lat sprzedano ponad 100 milionów różnych egzemplarzy urządzenia. "Big George" w 1999 roku w końcu odsprzedał prawo do wieczystego używania swojego nazwiska za 138 milionów dolarów.
W ten niezwykle przewrotny sposób okazało się, że na ostatniej prostej bogatej kariery w sumie zarobił więcej poza ringiem niż w nim – choć to przecież boks miał przynieść mu pieniądze. Po pokonaniu Moorera znów zaczął ostrożnie dobierać wyzwania i miał szczęście do kontrowersyjnych werdyktów, przez co bokserskie federacje z czasem zaczęły tracić do niego cierpliwość i odebrały mu tytuły.
Ostatnią walkę stoczył w listopadzie 1997 roku z Shannonem Briggsem (29-1). Jak na ironię tym razem przegrał, ale w oczach wielu obserwatorów był lepszy od młodszego o 22 lata przeciwnika, który zabrał mu prestiżowy tytuł "mistrza linearnego" wagi ciężkiej. George porażkę przyjął z uśmiechem i wycofał się na z góry upatrzone pozycje. Drugi etap kariery zakończył z bilansem 31-3 (26 KO).