Niedługo po wojnie o jego pięściarskim talencie było głośno w całym kraju. Młody, szybki, zdolny i bardzo ceniony przez Feliksa Stamma. Najważniejsze boje toczył w czasie mistrzostw Europy w 1953 roku. I nie były to starcia tylko ringowe…
Na trybunach głowa przy głowie. I hałas. Burze braw po udanych akcjach i jęki zawodu po tych złych. Maj w hali warszawskiej Gwardii umilał dźwięk gongu. Do Polski zjechali pięściarze z całej Europy – 119 śmiałków, w tym 65 z krajów bloku wschodniego. Każdy z podobnym marzeniem: zajść jak najdalej, może nawet zdobyć medal. Do tego 34 dziennikarzy, ponad połowa z zachodnich redakcji.
Mistrzostwa Europy w boksie planowano rozegrać tu wcześniej, w 1941 roku. Planowano, ale wszystko przekreśliła wojna. Zorganizowano je dwanaście lat później, choć przeszkód nie brakowało. To był czas wielkiej smuty. Władze Polski Ludowej opłakiwały jeszcze Józefa Stalina. Zmarły ledwie dwa miesiące wcześniej "dobrodziej" ze wschodu był przecież politycznym ojcem i gwarantem utrzymania sterów. Na znak żałoby Bierut i spółka ukryli twarze za żałobną maską. W Polskiej Kronice Filmowej pokazano dwudziestosześciominutowy film o Stalinie. Zaczynał się od słów: "Był naszym nauczycielem, najlepszym i najmądrzejszym z przyjaciół…".
W trakcie walk na ringu o prymat na Starym Kontynencie zwykli Polacy miłości do radzieckich gości nie manifestowali. W stolicy słyszano "bij Ruska", albo – jak wspominał legendarny sprawozdawca Bohdan Tomaszewski – nieco kulturalniejsze, acz niepozbawione sarkazmu "w dzióbek gołąbka, w dzióbek". Publiczność nawiązywała tak do hasła o międzynarodowym pokoju, które towarzyszyło zawodom. Ale o jakim pokoju mowa, skoro – na Półwyspie Koreańskim – trwała wojna i ścierały się dwie strony zza żelaznej kurtyny?
To, że sport, a w tym wypadku boks, zostanie wykorzystany propagandowo było oczywiste. Zawodnicy demoludów mieli udowodnić wyższość nad przeciwnikami z Zachodu. Tuż po nich w gazetach rozpisywano się o "wyższości radzieckiej szkoły boksu" i o "wielkim zwycięstwie nad kapitalistami". Faktycznie, blok wschodni triumfował. Największymi wygranymi tamtego czempionatu byli Polacy. Odbierając pięć złotych, dwa srebrne i dwa brązowe medale rozbili bank, wygrywając klasyfikację drużynową. Drugie miejsce zajęli goście z ZSRR, a trzecie Niemcy Zachodnie.
Po triumfach każdego naszego pięściarza echo radosnego ryku stołecznych kibiców niosło się od szczytów Tatr po plaże Morza Bałtyckiego. Wszystko dzięki transmisjom radiowym, w których na bieżąco informowano wielomilionową publikę o przebiegu walk. Każdy mógł więc poczuć się jak w stolicy. Nawet żołnierze na czas relacji zaprzestawali ćwiczeń i gromadzili się pod słupami na placach jednostek, przy zamontowanych głośnikach. Wykorzystano też kina, w których wyświetlano produkcje Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Polskiej Kroniki Filmowej. Zbytni entuzjazm, uwypuklający polskie wygrane, nie podobał się jednak partii. Po zakończeniu mistrzostw Aleksander Reksza został odwołany z funkcji kierownika redakcji sportowej Polskiego Radia. Za zbyt duże odchylenie nacjonalistyczne w transmisjach.
Co więksi szczęśliwcy dopingowali bokserów na miejscu. W Hali Mirowskiej było 4400 krzesełek, ale... bywało i pięć tysięcy kibiców. I to pomimo cen biletów, które na czarnym rynku bywały nawet dziesięciokrotnie wyższe od tych wyjściowych. Trudno było je zdobyć. W zakładach pracy tworzono specjalne komitety, ale i tak pierwszeństwo w ich nabyciu mieli przodownicy pracy. Szarak mógł tylko marzyć.
Dominacja podopiecznych Feliksa Stamma była jednak problemem najważniejszych działaczy partyjnych, którzy nie mogli pozwolić na to, by uczeń znad Wisły przerósł mistrza z Moskwy. Za coś takiego groziło wezwanie na dywanik, a oni nie chcieli się tłumaczyć. Reprezentantów uczulano więc, by z przybyszami zza Buga walczyli czysto, bez agresji i fauli.
Dochodziło do sytuacji absurdalnych. Ot, choćby po walce Zygmunta Chychły z Siergiejem Szczerbakowem Polacy złożyli protest… domagając się wygranej radzieckiego rywala! Sędziowie go oddalili, lecz niesmak pozostał. A i Stamma próbowano dyscyplinować. Tadeusz Olszański odgrzewał po latach pewną kuluarową wymianę zdań:
– Czy nie za dużo tych zwycięstw, panie Stamm – zapytał jeden z oddelegowanych do dyrygowania turniejem "możnych" owych czasów.
– Mnie pan o to pyta? – opowiedział pan Feliks – proszę iść do chłopców z tym pytaniem!
Nie poszedł.
Przykre to. Sport od zawsze przecież mieszał się z polityką. Towarzyszyły temu historie nieszablonowe. Nie stricte sportowe, a ludzkie. Podczas 10. Mistrzostw Europy w Boksie były i takie. Chychła na warszawski ring wychodził nieświadomy swojej choroby. Okłamano go, że gruźlica, z którą się zmagał, ustąpiła. W rzeczywistości było inaczej, ale podstępem działacze doprowadzili go do narożnika.
Kto wie, czy jeszcze gorszych momentów nie przeżył wówczas Józef Kruża, pięściarz dziś zapomniany. Bo w Hali Mirowskiej przyszło mu walczyć nie tylko z przeciwnikiem. Bił się z myślami i pozostawał w niemierzalnej pustce, która towarzyszy tylko wielkiej stracie.
Urodził się w Mieścinie pod Tczewem, 19 marca 1928 roku, w rodzinie kolejarza. Jeszcze przed 1939 rodzina zamieszkała w domu przy ul. Rejtana w Tczewie.
– Sport w życiu taty pojawił się bardzo wcześnie. W latach 30. wśród chłopaków najpopularniejsza była piłka nożna, więc chyba nie jest dziwnym, że namówiony przez starszego brata dołączył do sekcji piłkarskiej KKS "Unia" Tczew. Każdy wtedy chciał być Wilimowskim. Tyle, że postawili tatę między słupkami, a on na dobrego bramkarza zwyczajnie nie miał warunków. Był niewysoki. Nadrabiał nieco niebywałą skocznością i szybkością. Ale prawdę mówiąc futbol ojca zbytnio nie pociągał – mówi Ryszard Kruża, syn Józefa i trener bokserski. Zwyczajne dzieciństwo przerwał wybuch wojny i podwórkowe rozgrywki zeszły na dalszy plan.
O wojennych losach Józefa Kruży niewiele wiadomo. Na pewno pracował jako uczeń dekarski i zdobył zawód w 1945 roku. W tym samym czasie pojawił się w sali bokserskiej. Szlifowaniem diamentu zajął się trener Brunon Sierka.
Po zakończeniu wojny starzy i młodzi entuzjaści sportu ruszyli do sal gimnastycznych. Reaktywowano przedwojenne kluby i związki sportowe. A nowe wyrastały jak grzyby po deszczu. Polski Związek Bokserski odrodził się w Poznaniu i już 16 grudnia 1945 roku zorganizował pierwszy międzypaństwowy mecz. Polacy mierzyli się z Czechosłowacją. Spotkanie to było o tyle ważne, że trener Feliks Stamm dostrzegał, że kadrę trzeba odmłodzić. I rywale z południa o tym też wiedzieli, gdyż do boju posłali grupę chłopców, a ich średnia wieku to niespełna 20 lat. A my? Starą gwardię, ze średnią prawie 29 wiosen. Spotkanie wygraliśmy, ale Europa zaczynała nam uciekać.
Niemal w tym samym czasie w "Kurierze Sportowym" z 23 grudnia 1945 roku znalazła się notka o meczu bokserskim OM TUR Tczew z KS Gryf Wejherowo, który tczewianie zdecydowanie wygrali. W kategorii koguciej zaprezentował się siedemnastoletni Kruża, który zremisował z niejakim Lange. Gołym okiem można było dostrzec, że do pięściarstwa ten mikrus ma dryg. Dwa miesiące później Kruża został mistrzem okręgu gdańskiego, a w listopadzie 1946 roku, w barwach Zjednoczenia Bydgoszcz, wywalczył tytuł drużynowego mistrza Pomorza.
"Papa" Stamm też zauważył Józka. Doceniał nie tylko jego sportowy kunszt, ale i osobowość. Ambitny, chcący i potrafiący słuchać chłopak związał się na dłużej z legendarnym szkoleniowcem.
Syn Ryszard: – Pan Feliks lubił tatę. Po zakończeniu kariery bokserskiej bywał w naszym domu. Zrobił też ojca swoim asystentem, a taką funkcję, taki trener nie mógł powierzyć byle komu.
Kolejne lata przyniosły rozwój polskiego boksu i... Józefa. Przyjaciele ze szkolnej ławy namawiali się na wspólne treningi. Mecze przyciągały rzesze kibiców, bywali na nich nie tylko pracownicy fabryk, ale i artystyczna śmietanka. Niemal każde większe miasto miało przynajmniej jedną sekcję, toteż w lokalnych dziennikach wiadomości z ringów był nawet nadmiar.
Taka koniunktura musiała przynieść korzyści. Zdolny Józef Kruża bez kompleksów wkroczył do tego świata. W 1947 roku w Katowicach, w czasie mistrzostw Polski, został okrzyknięty rewelacją zawodów, choć w emocjonującym starciu o tytuł najlepszego "koguta" uległ Maksymilianowi Grzywoczowi, ale Ślązak był o sześć lat starszy. Czas Józka miał dopiero nadejść, bo następowała zmiana w sztafecie pokoleń. Po mistrzostwach pisano w "Sporcie": "W tym drugim dniu wyłonił się drugi wielki obok Gumowskiego talent, także z Pomorza, młody Kruża w wadze koguciej. Chłopak ma niewątpliwie wielkie zdolności i walory pięściarskie i jeśli nie zajdą jakieś nieprzewidziane historie to powinien w najbliższej przyszłości stać się pięściarzem wysokiej klasy".
Nic złego się nie wydarzyło. Kruża rozwijał się i kolekcjonował kolejne tytuły, także mistrzostwa kraju w 1952 i 1953 roku. Ustabilizował życie prywatne, żeniąc się z Jadwigą Gdaniec. Feliks Stamm bez cienia wątpliwości zabrał go do Cetniewa, gdzie reprezentanci szlifowali formę przed warszawskimi mistrzostwami.
W poniedziałkowy wieczór, 18 maja 1953 roku, Kruża przedstawił się warszawskiej publiczności w imponujący sposób. W eliminacyjnym boju przyszło mu skrzyżować rękawice z Rogerem Canipelem, mistrzem Belgii. A ten miał lepsze warunki fizyczne. Wysoki, muskularny facet, z długimi jak szczudła rękami, chciał utrzymać podopiecznego "Papy" w dystansie. Nie udało mu się. Józef od pierwszego gongu robił to, co umiał najlepiej. A "Dziennik Bałtycki" tak relacjonował:
"Mały tczewianin nie pozwolił mu na wykorzystanie zasięgu ramion. Jak z karabinu maszynowego bił przez dwie rundy, a na finiszu Belg był tak wypompowany, że nie miał siły na kontratak".
Ostatnią odsłonę kibice musieli oglądać na stojąco, a późnej, gdy sędziowie jednomyślnie przyznali Polakowi wysokie zwycięstwo (60:55, 60:52, 60:55), nagrodzili bohatera gromkimi brawami. Wiwaty, okrzyki, latające pod sufit kaszkiety i kapelusze potwierdziły ten sukces.
A Kruża był zatroskany, myślami przy żonie, którą kilka godzin wcześniej zawiózł do szpitala wojskowego przy ulicy Koszykowej. Para spodziewała się dziecka i akurat w trakcie mistrzostw przyszedł czas rozwiązania. Kiedy wrócił do szatni dowiedział się, że został tatą. Niecierpliwie czekał aż zobaczy synka i szczęśliwą żonę.
W ćwierćfinale czekał na Polaka Francuz, Cherif Hamia. Józef rozpoczął po swojemu – szarża z gradem ciosów i odskok. Ale Hamia był na to przygotowany. Walczył mądrze. W drugiej rundzie trafił mocnym ciosem, tuż nad okiem Kruży, rozcinając mu łuk brwiowy. Twarz zalała się krwią, więc musiał interweniować sędzia. Przez kilkanaście sekund hala Gwardii milczała. W końcu rozjemca zdecydował, że pojedynek może być kontynuowany. I tym razem to Francuz ruszył, wyczuwając słabszy moment Józefa. Ten przetrwał. W decydującej rundzie przechylił szalę i… schował się w szatni.
Niespełna trzydzieści lat po tamtej walce w wywiadzie opublikowanym w czasopiśmie "Boks", dziennikarz Leszek Olszewski zapytał Krużę, wówczas już uznanego szkoleniowca, o najtrudniejszy pojedynek w karierze. Spośród setek starć odpowiadający wskazał właśnie ten z Cherifem Hamią. Nie dlatego, że mierzył się z naprawdę przyzwoitym pięściarzem, późniejszym pretendentem do tytułu zawodowego mistrza świata. Nie dlatego, że wygrał minimalnie, 2 do 1. Tamtego dnia sport, boks, mistrzostwa Europy, dosłownie wszystko, co do tej pory było dla niego ważne, straciło na znaczeniu.
– Kiedy zamierzałem już wyruszyć do Hali Mirowskiej, by stoczyć walkę z Hamią, otrzymałem ze szpitala pilny telefon. Pobiegłem w dresie. Dowiedziałem się, że syn zmarł. Byłem załamany. Na nic się zdały pocieszenia kolegów, nie wiedziałem czy mam stanąć do ringu. Feliks Stamm powiedział mi wówczas: – Józek, decyzja należy do ciebie, nikt cię nie zmusza, decyduj... Zaciąłem się. Muszę walczyć i wygrać, nie tylko z trudnym przeciwnikiem, ale i własnym losem.
Rozbity sportowiec, a nade wszystko załamany ojciec, musiał podjąć decyzję, co dalej z mistrzostwami. Czy będzie w stanie skutecznie bić się w ringu? Czy zdoła się skoncentrować?
Jedna z najbardziej znanych przyśpiewek, ta którą można usłyszeć w czerwonej części Liverpoolu zapewnia, że nigdy nie pójdziesz sam. W tych dramatycznych dniach pięściarska reprezentacja potwierdziła te słowa. Ryszard Kruża usłyszał, że nie tylko Stamm wspierał wtedy jego ojca. Wielką dobrocią i mądrością wykazał się także masażysta kadry, Stanisław Zalewski.
"To on siadał do trudnych rozmów. Przekonywał i mobilizował. Mówił o pracy, jaką tata dotychczas wykonał. O tym, że ona nie powinna pójść na marne".
Józef zebrał więc myśli i podjął trudną, ale mądrą decyzję. Wyszedł do półfinałowej walki z dziewiętnastoletnim Niemcem, Hansem-Peterem Mehlingiem.
Niemieckie media donosiły, że Mehling boksował nie tylko z Józefem. Pisano o fanatycznej publiczności, która dopingowała Polaka. Publiczności, która w lwiej większości, nie miała pojęcia, w jakim położeniu znalazł się jej pupil. A on nie zdradzał żadnych oznak problemu. Od pierwszego gongu odważnie ruszył na przeciwnika. Ba, zaskoczył go, zmieniając styl walki. Musiał to zrobić, bo Niemiec podpatrywał Krużę w poprzednich pojedynkach. Spodziewał się zwarć, skracania dystansu. A Polak zdecydował się na ciosy proste! Przez półtorej rundy punktował zdezorientowanego Hansa. Następnie zmienił strategię i zadawał podbródkowe. Wybornie unikał kontrataków. Ostatni gong i Warszawa wybuchła radością! Kruża triumfował po walce, która może stanowić taktyczny wzór. A potem wrócił do przykrej rzeczywistości…
Pogrzeb jego synka był dzień przed finałem mistrzostw Europy. Do taksówki, jadącej na cmentarz, oprócz Józefa, wsiedli Stamm i Zalewski.
Ryszard Kruża: – Brata pochowano w Warszawie. Rodzice dali mu na imię Henio, ponoć na cześć Henryka Kukiera, kolegi taty z reprezentacji.
W Zielone Światki, 24 maja 1953 roku, o złoto walczył z Aleksandrem Zasuchinem. Obdarzony piekielnie mocnym ciosem, radziecki "król nokautu", uchodził za faworyta. Kruża i Stamm zmuszeni byli kolejny raz przygotować coś nietuzinkowego. "Dziennik Bałtycki":
"Zaczęła się walka od pierwszego gongu. Obaj lubią wymianę ciosów. Lewy prosty Kruży jest szybki jak błyskawica. Zasuchin próbuje kilkakrotnie swej prawej. Ani pustej sekundy, ani momentu pauzy — ani jednej interwencji arbitra ringowego. Tylko raz po razie grzmot oklasków za tak porywające widowisko. Runda dla Kruży. Drugie starcie dla Zasuchina. Kondycję obaj mają świetną — któż przechyli szalę w trzecim starciu. Gong. Kruża jest w ataku, przyśpiesza tempo, wygrywa jedno i drugie zwarcie. Zasuchin kontratakuje, ale Polak jest szybszy. Wygrywa jednogłośnie".
Echo jeszcze długo niosło się po warszawskich ulicach. Bokser Kruża mistrzem Europy! Tata Józek przetrwał! Później stanął na najwyższym stopniu podium i ze łzami w oczach wysłuchał "Mazurka Dąbrowskiego".
– I nie tylko z tej rozpaczy, ale jednocześnie z tego nastroju tej Hali Mirowskiej, która wibrowała "Polska, Polska!", on stoczył walkę życia i rozniósł wspaniałego pięściarza radzieckiego” – wspominał Bohdan Tomaszewski w filmie "W biegu za życiem".
Aż pięć razy publiczność odśpiewała hymn w Hali Mirowskiej. Trudno jednym słowem określić stan emocjonalny tamtego zbiorowiska. Może najlepszym byłoby "szaleństwo"? "Papa" Stamm, jak gwiazdor rocka, trafił na ramiona widzów i niesiony stołecznymi ulicami wysłuchiwał głośnego "Sto lat". Pewnie najpiękniejszego, jakie słyszał w życiu...
Józef też się cieszył. Dociekliwi redaktorzy pytali o przyszłość nowego mistrza. On spokojnie, bez zbędnej irracjonalności, odpowiadał, że teraz chciałby skupić się na szkoleniu młodzieży. Karierę zakończył kilka miesięcy później, legitymując się 255 walkami, z których przegrał tylko 21, a 7 zremisował. Czterokrotnie powołano go do reprezentacji Polski. Jedyne, czego mógł żałować, to braku powołania na igrzyska olimpijskie.
Dwa lata po Warszawie rozpoczął kurs trenerski.
"W 1955 roku w Poznaniu ukończyłem kurs trenerski prowadzony przez Witolda Majchrzyckiego. Wkrótce potem zacząłem uczyć boksu młodzież z LZS w moim Tczewie. Pracowałem tam do 1959 roku, potem przez półtora roku szkoliłem pięściarzy Gedanii, wreszcie przez sześć sezonów pracowałem w Stali Stalowa Wola" – przypomniał w czasopiśmie "Boks".
Uchodził za uczynnego, życzliwego i opiekuńczego. Wychował czterech synów. Miał też córkę, ale w 1965 roku dziewczynka zmarła… Los nie znał więc wobec niego litości. Był gawędziarzem, więc zyskał liczne grono przyjaciół.
Kruża-trener pracował też w Świdniku oraz z młodzieżową kadrą Polski, ale domem była dla niego Wisła Tczew. Spod jego ręki wyszli tacy pięściarze, jak medalista olimpijski z Rzymu, Brunon Bendig, Janusz Szamp, Henryk Gliniecki oraz bracia Kosedowscy. W 1981 roku wprowadził Wisłę Tczew do drugiej ligi. Dwa lata później odszedł na emeryturę. Angażował się nadal w pracę klubu, pomagał w synowi Ryszardowi w pracy szkoleniowca. Później opiekował się chorą żoną, która odeszła w 1994 roku. Zmarł dwa lata później, 6 stycznia 1996 roku. Pogrzeb pięściarza był największym, jaki widział Tczew...
Za pomoc w napisaniu artykułu dziękuję Ryszardowi Kruży, synowi Józefa.
Ponadto korzystałem z:
1. Marek Hendrykowski, Stalinizm za podwójną gardą, w: Kultura Popularna nr 2/2014.
2. Grzegorz Majchrzak, "Bij ruska!" w apogeum stalinizmu, w: https://naszahistoria.pl/bij-ruska-w-apogeum-stalinizmu/ar/c2-16259299
3. Kacper Bartosiak, "Bij Ruska!". Złote mistrzostwa – gdy Warszawa boksem stała…, w: https://kierunektokio.pl/bij-ruska-zlote-mistrzostwa-gdy-warszawa-boksem-stala/
4. Bronisław Drewa, Z boisk i ringów, Tczew 1999.
5. Tadeusz Olszański, Została legenda, w: Sportowiec nr 33/1988.
6. Archiwalne wydania gazet: Życie Warszawy, Sport, Przegląd Sportowy, Kurier Sportowy, Dziennik Bałtycki.
7. Trybuna Trenerów w: Ring. Biuletyn – internetowy magazyn pięściarski, nr 29/2014.