41. urodziny świętuje Tomasz Kuszczak – były gracz reprezentacji Polski, Manchesteru United, a dziś kibic Czerwonych Diabłów.
Sebastian Piątkowski (TVP Sport): – Jesteśmy w podobnym wieku, kibicujemy tej samej drużynie, a swego czasu wysłałeś mi nawet zdjęcie z autografem!
Tomasz Kuszczak: – Sporo argumentów do rozmowy!
– Nie wspominając o wspólnych znajomych z czasu twojej gry w Sport Contact Wrocław!
– Czyli okoliczności są jak najbardziej sprzyjające. A Sport Contact to dawne dzieje, ale miło wspominam ten okres.
– Tak samo, jak Herthę Berlin?
– Hertha to cudowne wspomnienia – piękne miasto, pierwsze kroki w zawodowej piłce oraz wspaniały trener bramkarzy.
– Enver Maric.
– Zawdzięczam mu wiele, bo nalegał na sprowadzenie mnie do Berlina. Tak naprawdę to właśnie Maric nauczył mnie bramkarskiego fachu! Czasami powstrzymywał moje zapędy.
– Byłeś młody i... chętny do pracy?
– Powiedziałbym nawet, że byłem "ogierem", którego trudno było okiełznać. Czas w stolicy Niemiec śmiało mogę nazwać szkołą życia. To wtedy zrozumiałem, czym jest zawodowa gra w piłkę nożną. Dziś na samo wspomnienie tak ciężkich treningów bolą mnie różne partie ciała…
– Obecnie też nie narzekasz na brak zajęć.
– To prawda, jestem bardzo zapracowany. A nie ukrywam, że pewne nawyki wyniosłem z domu rodzinnego. Sam dobrze wiesz, jakie to były czasy.
– Ojciec był chyba wojskowym?
– Zgadza się, a mama pracowała w księgowości. Rodzice imponowali mi sumiennością i podejściem do obowiązków, co miało wpływ na moje postępowanie. Od dziecka lubiłem wszelkie prace domowe, nie miałem oporów, by pomagać w codziennych zajęciach. To mi zostało, lubię rozpocząć dzień z nakreślonym planem działania. Taki już po prostu jestem.
– To już wiem skąd to profesjonalne podejście do zawodu.
– Tak było od zawsze, a przecież czasem brakowało sprzętu, nie było też jeszcze orlików. Mimo tych niedogodności miałem satysfakcję z każdego treningu.
– Po niedawnym meczu z Liverpoolem pewien zgrywus zadał mi pytanie o kierunkowy numer do Manchesteru. Sugerował nawet, że numer zmienił się na 0-7…
– Miałem podobną sytuację z Pawłem Abbottem, z którym przyjaźnię się od lat.
– Kojarzę, grał między innymi w Preston, do którego wypożyczony był swego czasu Beckham.
– Tak, a Paweł był jeszcze w Huddersfield i Swansea. Spotkanie Liverpoolu z United oglądaliśmy wspólnie i nie ukrywam, że po końcowym gwizdku minę miałem nietęgą. Oczywiście w przeciwieństwie do Abbotta, który nawet uwiecznił te niezbyt przyjemne dla mnie chwile. A następnego dnia przywitał mnie słowami: – Wiesz, o której wstałem? O siódmej!
– Po serii dobrych występów skumulowało się wiele niesprzyjających okoliczności, co było widoczne na boisku. W takim meczu musisz zachować koncentrację przez ponad 90 minut, a co najważniejsze – musisz być w pełni przygotowanym. Nie na 90, czy 95 procent, ale właśnie na 100! W tej fazie sezonu powoli pojawia się zmęczenie, a Manchester rywalizuje przecież na kilku frontach. Na Anfield wszystko sprzysięgło się przeciw nam! Być może byłoby inaczej, gdyby Rashford wykorzystał choć jedną sytuację? Ale to tylko gdybanie, czasu nie cofniemy i trzeba żyć dalej.
– Dołączyłeś do krytyków "naszego" bramkarza?
– Absolutnie! Nawiasem mówiąc, przeżyłem podobny koszmar w meczu z Hiszpanią, przegranym 0:6.
– To było straszne…
– Hiszpanie udzielili nam srogiej lekcji i byłem zadowolony, że skończyło się na sześciu golach. A jeśli chodzi o Davida – uważam, że od kilku lat należy do najsilniejszych punktów zespołu. Bramkarza powinno się oceniać przez pryzmat całego pobytu w klubie, a nie zapominajmy, że De Gea broni w Manchesterze od 10 lat.
– I ma ponad 400 spotkań, na dodatek w niezbyt sprzyjającym czasie.
– Otóż to! I dlatego apeluję, by spojrzeć na niego przychylnie, bo często bywał wybierany piłkarzem sezonu Manchesteru United. Nie zapominajmy, że to największy klub na świecie i mówię to z pełną odpowiedzialnością.
– To balsam dla moich uszu…
– United ma nieprawdopodobną liczbę fanów, o czym miałem okazję się przekonać. Przez tę dekadę De Gea przebił osiągnięciami wielu świetnych bramkarzy, ale na swoje nieszczęście trafił na czas transformacji.
– To prawda, bo ty akurat trafiłeś na lepsze czasy.
– I wywalczyłem cztery tytuły. A David jest wyśmienitym bramkarzem, który dawał i daje drużynie coś ekstra.
– Coś jak Kuszczak w meczu Wigan – West Bromwich!
– Niech będzie, ale zauważ, że w przypadku Davida chodzi o masę takich interwencji! Ile razy ratował zespół przez tych 10 lat?! Oddajmy mu to, bo zasługuje na słowa uznania. Miewał wprawdzie słabsze momenty, nie pomagały mu zapewne spekulacje dotyczące rywalizacji z Hendersonem, ale to wciąż znakomity fachowiec.
– Jak duży wpływ na formę mają przeciągające się negocjacje?
– Ogromny. Nie wpływają dobrze, jesteśmy tylko ludźmi. Każdy pracuje niby na swój rachunek, więc czasem wydaje się nam, że zasługujemy na podwyżkę, a spotykamy się z niezrozumieniem. W takich sytuacjach trudno o koncentrację.
– A to rodzi frustrację.
– Tak jest w każdej dziedzinie życia, nie tylko w sporcie.
– Jeśli pozwolisz, to chciałbym powrócić do sezonu 2009-2010 i porażki z Fulham 0:3.
– Pamiętam ten mecz, był szpital w zespole!
– To prawda, bo miałeś przed sobą dość eksperymentalną linię obrony z Carrickiem, Fletcherem i De Laetem.
– Był jeszcze Evra.
– Racja. Wtedy gościłeś w bramce dłużej. Pamiętam pierwszego gola dla Fulham, precyzyjny strzał Danny'ego Murphy'ego, po którym nie miałeś wiele do powiedzenia.
– Czy ja wiem? Poślizgnąłem się, a po meczu sir Alex miał do mnie sporo uwag.
– Ciekawy punkt widzenia.
– Wiesz, grając w najlepszym lub jednym z dwóch najlepszych klubów na świecie…
– Trzymajmy się tej pierwszej wersji!
– No więc, grając w największym klubie, oczekuje się czegoś więcej niż stwierdzenia, że bramkarz nie miał do powiedzenia zbyt wiele. Murphy strzelił kapitalnie, lecz analiza potwierdziła, że w Premier League nie ma miejsca na błędy! Po pierwsze – byłem źle ustawiony. A po drugie – nie spodziewałem się, że rywal zdecyduje się na uderzenie. Poza tym z Fulham nigdy nie grało się łatwo, zwłaszcza na tym ich pachnącym historią stadionie.
– Craven Cottage to magiczne miejsce.
– To stadion z duszą, podobnie, jak stary obiekt West Hamu, czy Highbury w Londynie. Tamta porażka z Fulham bardzo mnie bolała, ale taka jest piłka. Czułem się pewnie, miałem fajną serię i kto wie, jak potoczyłyby się moje losy, gdybym dostał szansę dalszej gry?
– Dlatego wspomniałem o tym meczu.
– Nie zapominajmy, że bramka to szczególna pozycja. Niezwykle ważne jest przygotowanie fizyczne i mentalne. Nie ma półśrodków, zawsze trzeba być przygotowanym na sto procent. Wtedy byłem przekonany, że stać mnie na regularną grę, a jednak po wyleczeniu kontuzji wrócił Edwin. I grał bardzo dobrze, przez długie lata utrzymywał równą formę, choć miał zdecydowanie mniej pracy niż De Gea w ostatnich 10 latach.
– Czy po tej porażce była "suszarka" Fergusona?
– Sir Alex nie był ze mnie zadowolony i kilka razy wybuchnął gniewem. Ferguson bywał surowy, ale wszystkich traktował jednakowo. Czasem dochodziło do napięć, lecz trzeba mu oddać, że umiał obudzić zespół.
– I niechaj żyje jak najdłużej!
– Tego sobie życzmy, jest naszą legendą. Dokonał niebywałych rzeczy. Co godne podkreślenia – widywałem go każdego dnia i zawsze byłem pełen szacunku. Traktował nas jak dzieci, dając jakże potrzebne poczucie bezpieczeństwa.
– Czy nie uważasz, że jesteś bardziej doceniany na Wyspach niż w kraju?
– Nie. I mówię to z pełnym przekonaniem, być może dlatego, że nigdy nie oczekiwałem zbyt wiele i nie miałem specjalnych wymagań. Jestem normalnym człowiekiem, który spełnił marzenia o grze w dobrym klubie.
– Najlepszym!
– Oczywiście! Wydaje mi się, że na Wyspach jestem bardziej rozpoznawalny, bo grałem tam przez długie lata. Kibice w Polsce też znali Kuszczaka, ale bardziej kojarzyli jednak tych regularnie występujących w reprezentacji: Jurka i Artura. W zespole jest miejsce tylko dla jednego, a w tamtym czasie nie narzekaliśmy na bramkarzy. Byli wspomniani Boruc i Dudek, był Fabiański, powoli przebijał się Wojtek Szczęsny. Być może tutaj jest przyczyna? Nie zrozum mnie jednak źle, nie czuję się zapomniany i nie mam powodów do narzekań. Wstaję z uśmiechem, każdego dnia spotykam się z wyrazami sympatii, szczególnie tych z naszego pokolenia. A moja kariera była jaka była, zdarzały się fenomenalne interwencje, zdarzały się także błędy. Normalna rzecz.
– A jak grubą trzeba mieć skórę, by poradzić sobie ze zmasowaną krytyką?
– Trzeba być bardzo odpornym. Po niepowodzeniu zaczyna się jazda bez trzymanki, bo przecież ilu mamy kibiców, tylu specjalistów… Zapewniam, że nie jest to przyjemne. W karierze popełniłem kuriozalny błąd, który w Anglii nie został nawet zauważony.
– A w Polsce znalazłeś się na cenzurowanym.
– To był specyficzny czas, bo przed finałami w Niemczech, więc skumulowało się wiele spraw. Ten błąd w meczu z Kolumbią nie wpłynął aż tak na moje samopoczucie. Cieszyłem się z powołania na mistrzostwa, zresztą w pierwszej połowie 2006 broniłem wręcz fenomenalnie.
– A Karius do dziś nie podniósł się po meczu z Realem.
– Niezręcznie mówić o innych, bo staram się zachowywać neutralność. Ale masz rację, trauma została z nim na zawsze. Karius grał na najwyższym poziomie, ale nawet na takim zdarzają się kiksy. To trochę jak z wyścigami – są kraksy, bo kierowcy jeżdżą na granicy ryzyka. Wiem dobrze, że nawet grając z najlepszymi, można popełnić błąd. Niecodzienna bramka z Kolumbią nie przekreśliła na szczęście mojej kariery. Przed wyjazdem do Niemiec uzgodniłem warunki przejścia do Manchesteru, w którym był fantastyczny czas.
– Imponujesz mi dystansem.
– Dość szybko nauczyłem się życia, nabrałem wobec niego pokory. Pieniądze nie wpłynęły na to, kim dziś jestem.
– Da się zauważyć...
– Znam mnóstwo ludzi – od prezesów potężnych firm, po tych naprawiających maszyny. Status materialny nie ma dla mnie znaczenia, bo liczy się człowiek. Pieniądze są tylko dodatkiem, by życie było ciekawsze. Ale na pewno pieniądze… szczęścia nie dają. Dlatego nigdy nie oceniałem nikogo na podstawie stanu konta.
– Co w takim razie jest ważne?
– Najważniejsze to znaleźć niszę, pewnego rodzaju poletko dla pasji. Niekoniecznie musi to przynosić wielkie dochody, w końcu każdy zbiera wspomnienia i tak naprawdę to właśnie życiowe doświadczenie liczy się najbardziej. Chciałbym dodać, że uprawiałem sport nie dla pieniędzy. Co prawda negocjowałem kontrakty, dbałem o własne interesy, ale po złożeniu podpisu chowałem umowę do szuflady. Najważniejszy był sport.
– Proponuję nazywać rzeczy po imieniu. Byłeś pracoholikiem!
– Nie ma sensu zaprzeczać. Ferguson podkreślił kiedyś nawet, że podczas całej jego kariery byłem zawodnikiem, który opuścił najmniej jednostek treningowych! Omijały mnie urazy i byłem "ogierem" między słupkami. Kochałem trenować…