Marcin Wrzosek wraca do zdrowia po kontuzji, której nabawił się w trakcie ostatniej walki. Zdradza też, jak wygląda sytuacja w świecie freak fightów.
"The Polish Zombie" stoczył 21 zawodowych walk. Wygrał 14 z nich. Po czasie zdecydował, iż będzie kontynuował karierę w świecie freak fightów. Były mistrz KSW w kategorii piórkowej wygrywał m.in. z Mariuszem "Sariusem" Gollingiem i Piotrem Kałuskim. W ostatnim starciu musiał uznać wyższość Piotra Szeligi. Powód? Kontuzja na początku starcia. Wrzosek się nie załamuje i ma bardzo ambitne plany.
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL: – W ostatniej walce doznałeś złamania ręki. Jak się czujesz?
Marcin Wrzosek: – Ręka nie boli, bo szybko się goi. Najgorszy moment był chwilę po ostatniej walce.
– Walce przegranej...
– Niestety, bardziej "bolało" mnie serce. To była najpoważniejsza "rana".
– Długo dochodziłeś do siebie psychicznie?
– Mogę żartować, że do teraz budzę się zlany potem i widzę Piotra Szeligę. A tak serio, szybko mi przeszło. Wydarzył się bardzo przykry wypadek. Nie miałem na to za dużego wpływu. Nie spodziewałem się, iż przytrafi mi się coś takiego w trakcie kariery. Na szczęście nie tylko mi się to przytrafiło. Dostaję filmiki z całego świata z podobnymi zdarzeniami. Nie jestem aż tak dużym "przegrywem". W mojej głowie 14 na 15 pojedynków z Szeligą bym wygrał. Bóg tak chciał.
– W momencie, w którym sam nie możesz trenować, pomagasz innym.
– Prowadzę kilku zawodników w klubie. Niestety, z kontuzjowaną ręką trudno jest tarczować i uczyć techniki. Już niedługo wracam.
– Długo walczyłeś z samym sobą, by podpisać umowę z federacją freaków?
– Przejście do freaków nie wiązało się dla mnie z dużą zmianą stylu trenowania i życia. To była gładka droga. Prześlizgnąłem się. Mamy zapewnione świetne warunki. Organizacje freakowe bardzo dbają o zawodników. Musiałem przejść dwa zabiegi po walkach. O nic się nie martwiłem. Wszystkie koszty były pokryte. Inne sportowe organizacje powinny odrobić lekcję. Dbanie o sportowców jest kluczowe. Często zdarza się jednak tak, że traktują nas jak produkty, które tracą datę przydatności i trzeba je wyrzucić. Logiczne, że pojawią się kolejni, ale nie tędy droga. Może, gdy skończę karierę założę jakiś związek zawodowy fighterów.
– Spotkałeś się z hejtem?
– Jeśli robi się coś w internecie, trzeba być przygotowanym na niemiłe komentarze. Ludziom zawsze się coś nie podoba. Powiedzą od razu: "Ale on ma brzydkie loki i okulary", "Co to jest w ogóle za mikrofon!?". Nie zadowolimy wszystkich. Im szybciej zdasz sobie sprawę z tego, że nie chodzi o zadowalanie ogóły – tylko samego siebie, tym szybciej uzyskasz spokój ducha.
– Coraz większa liczba profesjonalnych sportowców trafi do freaków?
– Na pewno kolejni chcą tu być. Ilu to się uda? Zależy od zapotrzebowania. Widać, że trend jest rosnący. Pojawienie się na takich galach wiąże się z super wypłatą, wielką promocją i ciekawą przygodą w życiu.
– Zarobki to jeszcze temat tabu?
– Niskie wynagrodzenia dla sportowców to problem w Polsce. Za granicą jest inaczej. Galopuje inflacja, wydatki są większe, a przychody nie wzrastają. We freak fightach.
– W trakcie gal oglądaliśmy już między innymi Artura Szpilkę i Kamila Łaszczyka. Czekasz na jakieś głośne nazwisko?
– Chciałbym obejrzeć Adama Małysza albo Piotra Żyłę. Drugi w nich może chodzić w niższej wadze. Jest wielu gwiazdorów o jego gabarytach. A tak serio... chciałbym zobaczyć Krzysztofa Głowackiego. Wydaje mi się, że w wadze ciężkiej będzie trudniej z doborem przeciwników. Poziom freaków jest wysoki, ale nie na tyle, by mierzyć się z mistrzami świata. Gdyby wziąć Phila de Friesa i dać mu walkę z Pawłem Tyburskim, to widać byłoby, że profesjonalny zawodnik jest o lata świetlne przed osobą z interneru. Na tę chwilę to zbyt duża przepaść.
– Reszta świata może się od nas uczyć, patrząc na rozwój gal w ostatnich miesiącach?
– Jesteśmy liderami na tle świata, jeśli chodzi o freak fighty. W USA event dla samego siebie może stworzyć na przykład Logan Paul, a u nas to już dobrze naoliwiona maszyna. Ale spokojnie, freaki były już z nami kilkadziesiąt lat temu. Muhammad Ali też brał udział w podobnych walkach. Nie wynajdziemy koła po raz drugi, chociaż wydaje mi się, że wiedziemy prym w tej kwestii.
– Oprócz sportu spróbowałeś także sił w dziennikarstwie. Jak się odnalazłeś?
– Nie nazwę się dziennikarzem, z szacunku do profesjonalistów. Od dawna zajmuję się prowadzeniem relacji i rozmów. Z Arturem Mazurem prowadziłem program "Klatka po klatce". Potem, wspólnie z trenerem, stawialiśmy w moim domu drabinę, włączaliśmy kamerę i nagrywaliśmy podcast "The champ & The Coach". Potem przejął nas Kanał Sportowy. Lubię nagrywać, działać w mediach.