GKS Katowice obronił mistrzowski tytuł. Przed play-offami nikt nie mógł się tego spodziewać, że w finale pójdzie mu lekko, łatwo i przyjemnie, tymczasem, po ciężarach we wcześniejszych rundach, tak się stało. W czwartym meczu z GKS Tychy wygrał 5:2, a całą serię 4-0. To ósmy tytuł w ich historii.
Tyszanie zaczęli odważnie, kilka razy zagrozili Johnowi Murray'owi, ale w 14. minucie popełnili poważny błąd. Na ławkę kar za spowodowanie upadku przeciwnika powędrował Alexander Younan i wiadomo było, że są w opałach. Gospodarze w tegorocznych play-offach grają bowiem w przewagach na kosmicznym poziomie 50 proc.
Tym razem do gola wystarczyła im już pierwsza. Matias Lehtonen kompletnie nieatakowany wjechał między buliki i huknął jak z armaty. Tomas Fucik był bez szans, a Fin zdobył swoją siódmą bramkę w tych play-offach.
Minęły dwie minuty i było już 2:0. Fucik nie zamroził gumy, zakotłowało się przed nim, a ostatecznie do siatki wepchnął ją (i bramkarza!) Patryk Krężołek. Sędziowie długo naradzali się, czy wszystko odbyło się zgodnie z przepisami, ale ostatecznie uznali trafienie.
𝐊𝐨𝐧𝐭𝐫𝐨𝐰𝐞𝐫𝐬𝐣𝐚 𝐰 𝐟𝐢𝐧𝐚𝐥𝐞 𝐏𝐇𝐋❗️Bramkarz @GKSTychy1971 wepchnięty do bramki, nikt nie widzi krążka i po chwili... trafienie dla @GKSHokej 🏒🥅#hokejPL #PHL pic.twitter.com/5GCS5tFYWI
— TVP SPORT (@sport_tvppl) March 30, 2023
Bardzo kontrowersyjna decyzja, nie pierwszy raz w tej serii na niekorzyść tyszan. Co więcej, po kolejnych dwóch minutach można już było właściwie polerować medale i trofeum. Po składnej akcji Hampusa Olssona i Brandona Magee krążek trafił do Teemu Pulkkinena, a ten zmieścił go nad parkanem Fucika.
Taki wynik pierwszej tercji był bardzo złą wiadomością dla postronnych kibiców. Można było spodziewać się, że gospodarze będą bronili rezultatu i gościom trudno będzie ich gonić. Wyszło jeszcze gorzej, bo z tyszan zupełnie zeszło powietrze. Dość powiedzieć, że oddali ledwie sześć celnych strzałów przy... dwunastu pewnie prowadzących rywali.
Goście zapowiadali, że w trzeciej tercji rzucą się do huraganowych ataków i już w jej 3. minucie dopięli swego. Bartłomiej Pociecha zaatakował za bramką, podał na bliższy słupek do Christiana Mroczkowskiego, ten odegrał na drugą stronę Ondrejowi Sedivemu, który miał przed sobą pół bramki pustej.
Bardzo ładne rozegranie, ale gospodarze odpowiedzieli natychmiast. Bartosz Fraszko wyszedł sam na sam i trafił przy dalszym słupku. W pierwszej chwili mogło wydawać się, że spudłował, gdyż guma... wyleciała dziurą w siatce!
Tak czy inaczej trzybramkowe prowadzenie trwało tylko trzydzieści sekund. Tyszanie znów przycisnęli, wymienili szybkie podania i zaowocowało to bramką Bartłomieja Jeziorskiego. Na więcej katowiczanie nie pozwolili, sami za sprawą Grzegorza Pasiuta (dwunasty jego gol w play-offach!) trafili jeszcze do opuszczonej przez Fucika bramki i ich ósme mistrzostwo Polski stało się faktem.
A przecież po zakończeniu sezonu zasadniczego trudno było uznać ich za faworytów play-offów. Do pierwszej Cracovii stracili czternaście punktów, zajęli czwarte miejsce. To oznaczało, że zmierzą się w najtrudniejszej parze, bo z uzupełniającym "wielką piątkę" naszej ligi JKH GKS-em Jastrzębie.
Pasy, Unia Oświęcim i GKS Tychy w pierwszej rundzie przegrały w sumie tylko jeden mecz, tymczasem obrońcy tytułu musieli walczyć na pełnym dystansie z drużyną selekcjonera Polski Roberta Kalabera. Co więcej, przegrywali już w serii 2-3, zdołali jednak wygrać szósty mecz w Jastrzębiu-Zdroju, a później siódmy mecz u siebie.
Półfinał? Tu rywalem był najlepszy zespół sezonu zasadniczego. Znów wielka dramaturgia, znów wszystko rozstrzygnięte w siódmym meczu, tym razem w Krakowie. Któż mógł spodziewać się, że w finale pójdzie tak łatwo? Bo choć tyszanie mieli swoje momenty, mogli narzekać na pecha w spotkaniach nr 1 i 2 oraz decyzje sędziów w starciach nr 3 i 4, to jednak serię zakończoną wynikiem 4-0 trudno uznać za inną niż jednostronna.
Komentarz:
Jacek Laskowski, Wojciech Tkacz