W sobotę na gali KnockOut Boxing Night 27 w Rzeszowie Michał Cieślak (23-2, 17 KO) zmierzy się z Dylanem Bregeonem (12-2-1, 3 KO), a stawką pojedynku będzie pas mistrza Europy w wadze junior ciężkiej. Michał w środę obchodził 34. urodziny i między innymi z tej okazji zgodził się na długi i szczery wywiad z TVP Sport. W pierwszej części opowiedział nam m.in. o dzieciństwie w podradomskim Kosowie i niezwykłej więzi, jaka łączy go z rodziną.
Mateusz Fudala, TVPSPORT.PL: – To prawda, że pierwszy nokaut zaliczyłeś gdy miałeś 2 latka?
Michał Cieślak, pięściarz grupy KnockOut Promotions: – Podobno było coś takiego (śmiech).
– Słyszałem, że w trakcie imprezy rodzinnej dziadek powiedział do ciebie: "daj boksa". I uderzyłeś go tak, że do dziś to wspomina!
– To historia dobrze mi znana, bo mama mi to wiele razy opowiadała, ale siłą rzeczy, nie pamiętam tego. Na pewno boks zaczął się u mnie bardzo szybko.
– W wieku 4 lat stoczyłeś już sparing ze swoim młodszym bratem Pawłem.
– Cały czas toczyliśmy sparingi. Niech wam poopowiada dobrze, jak to wyglądało. Ale pewnie nie poopowiada, bo musiałby mówić prawdę. A tam prawda była brutalna.
– Wybiłeś bratu boks z głowy?
– Trenował później z chłopakami w RKT Radom, chodził tam na MMA. Później jeszcze jeździł do Victorii Szydłowiec na kickboxing. Ale to chyba nie jest dla niego. W tym samym czasie, kiedy tata zapisał mnie na boks, Paweł chodził na kolarstwo. Teraz jeździ wyczynowo na rowerach, skacze po wysokich hopkach, jeździ po górach. Ma taki porządny rower, jeżdżą z chłopakami w góry, do Zakopanego. Cała nasza rodzina jest wysportowana, bo siostra Magda grała w piłkę, chodziła do liceum tam gdzie ja, też do klasy sportowej. Każdy z naszej trójki jest związany ze sportem.
– Pochodzicie z miejscowości Kosów, znajdującej się pod Radomiem. Jak spędzaliście wolny czas w dzieciństwie?
– Graliśmy w piłkę z chłopakami, albo na boisku, albo na ulicy w kwadraty. Bawiliśmy się też w podchody. Lataliśmy po lasach. Cały czas aktywnie. Niedaleko mojego domu było boisko i tam się zawsze wszyscy zbierali. Często po 15-20 osób, nigdy nie było z tym żadnego problemu.
– Kosów bardzo zmienił się na przestrzeni lat?
– Zmienił się bardzo. Już praktycznie nie znam tam wielu ludzi, bo powprowadzało się wielu nowych. Wioska się rozwija, robi się coraz większa.
– Co czujesz, gdy przekraczasz próg rodzinnego domu?
– To oaza spokoju. W końcu to dom rodzinny. Z tym domem są związane różne wspomnienia, zawsze gdy tam jeżdżę, jest bardzo miło. Nawet nie sądziłem, że aż tak się przestawię bo przeprowadzce. Przyzwyczaiłem się już do swojego mieszkania, do Warszawy, sam jestem zdziwiony, że tak szybko to nastąpiło. Tu już mam swój kąt, ale wiadomo, że zawsze jest bardzo miło odwiedzić mamę.
– Wracając do twojego rodzeństwa. Bardzo szybko stałeś się dla nich nie tylko bratem, ale też głową rodziny. Jak sami wspominają, zaopiekowałeś się nimi.
– Tata zmarł, jak miałem 15 lat, Paweł miał wtedy 13, a Magda – 10. Kto takich rzeczy nie przeżył, to nie może sobie tego wyobrazić, jak to jest. Wiadomo, że mamy silną więź ze sobą, bo jesteśmy rodzeństwem. Ale jak dzieje się taka tragedia w życiu, to myślę, że te więzi jeszcze bardziej się wzmacniają. Jesteśmy ze sobą na śmierć i życie. Bez gadania.
– Magda opowiadała mi, że zawsze bardzo liczyła i liczy się nadal z twoim zdaniem. Zanim coś zrobiła, zastanawiała się "a co Michał powie?".
– No... albo patrzyła na mnie. Tak to było i tak jest do tej pory. Ja to czuję, ja to wiem.
– Musiałeś bardzo szybko dorosnąć.
– Miałem 17 lat, jak zacząłem pracować. Wziąłem na siebie to wszystko i zacząłem utrzymywać rodzinę. Jak miałem 18 lat, kupiłem pierwsze auto. Pamiętam, że pojechałem na zakończenie roku szkolnego do chłopaków swoim pierwszym autem.
– Co to było za auto?
– BMW E39, 2,8 l benzyna. W manualu.
– Pamiętasz na co wydałeś swoje pierwsze stypendium?
– Pamiętam, ale tak za bardzo też nie chcę o tym mówić...
– Całą kwotę dałeś swojej siostrze, by mogła iść na studniówkę. To bardzo dobrze o tobie świadczy, myślę że warto o tym powiedzieć.
– Mieliśmy wtedy ciężko i cieszę się, że mogłem jej pomóc. Dziś już jest lepiej.
– Ktoś z twojej rodziny miał wcześniej do czynienia ze sportami walki?
– Dziadek miał jakąś przygodę w boksie, ale nie wiem, czy można nazwać to boksowaniem. Z kolei tata trenował zapasy.
– Powiedziałeś, że grałeś w piłkę. Trenowałeś gdzieś?
– Tak, byłem na jednym treningu. Od razu wiedziałem, że to nie jest to. Szukaliśmy czegoś innego.
– Dlatego, że to sport zespołowy, a ty jesteś indywidualistą?
– Myślę, że tak. Od razu czułem, że to nie jest moje. Biegałem i dawałem z siebie wszystko, a jak coś nie wychodziło, to się denerwowałem. Od razu po pierwszym treningu zrezygnowałem.
– I wtedy pojawił się boks?
– Tata zapytał mnie: a może boks? Może, może... W końcu poszliśmy. Jeden, drugi, trzeci trening. I spodobało się.
– Twój pierwszy trener Adam Jabłoński wspominał, że bardzo szybko się uczyłeś i miałeś duży talent. Treningi jednak zeszły na dalszy plan w momencie, gdy straciłeś tatę. Wróciłeś na salę, bo boks był drogą ucieczki od załamania po śmierci tak bliskiej osoby?
– Myślę, że tak. Musiałem iść w drugą stronę, na przekór wszystkiemu. Chciałem zrobić wręcz na złość temu losowi. Ale rzeczywiście, miałem takie momenty, że jak trener Adam dzwonił, to nie odbierałem. Jak zbliżały się jakieś zawody myślałem sobie: a dobra, olać już ten boks. Mam pracę, może poświęcę się jej całkowicie.
– Wiedziałeś, że z boksu olimpijskiego byś nie wyżył.
– Z tego boksu nic nie było. Miałem medale mistrzostw Polski, powoływali mnie do kadry, na początku nie było stypendiów. Nie odbierałem od Adasia telefonów... Pewnego dnia gdzieś niedaleko salki treningowej robię studnię i patrzę, a on podjeżdża samochodem. Skąd on wiedział, gdzie ja pracuję? Musiał zadzwonić wcześniej do mamy. Przychodził, gadaliśmy. "Co Michał, może przyjdziesz na salę?" - pytał mnie. Ciągnął mnie w stronę boksu i jestem mu za to wdzięczny. Przyjechał raz, drugi, trzeci, żeby mnie ściągnąć z tej roboty i żebym jednak chodził na treningi.
– Powiedziałeś o studni. Czym się wtedy zajmowałeś?
– Wierciliśmy studnie głębinowe. Tym zajmowała się nasza firma. No i co? Rano do pracy, po południu na trening. Wieczorem znów do pracy, gdzie czekali pracownicy. Tak to wyglądało.
– Jak wygląda proces wiercenia studni głębinowej?
– Hahaha.
– Da się to wytłumaczyć nie zagłębiając się w technikalia? Jak długo w ogóle trwa proces wiercenia takiej studni?
– No, to zależy od gruntu, gdzie się te studnie robi, z jakiej średnicy. To jest wiesz, złożony proces. To nie jest takie proste, żeby tak ci na szybko tu opowiedzieć. W skrócie: wjeżdża się maszyną, ustawia się ją, zaczyna się wiercić, za chwilę pojawia się woda i tyle. Ujmuje się wodę z odpowiednich warstw w gruncie i zakańcza się studnię.
– I ile mniej więcej trwa taki proces?
– 3-4 dni. Nieraz do tygodnia, to zależy jaka jest maszyna. Później już kupiłem taką lepszą, to nawet w jeden dzień można było to zrobić.
– W wywiadzie dla Super Expressu powiedziałeś, że wiercienie studni to twoja pasja.
– Myślę, że to jest na równi z boksem. Ja kocham to robić! No, teraz tego nie robię, ale myślę, że w razie zakończenia kariery, czy jakiejś - odpukać - kontuzji, nie muszę szukać wyjścia awaryjnego. Wiem, że na to jest duży popyt. Na odwierty pod pompy ciepła też i wiem, że dałbym sobie radę. Bardzo chciałbym do tego wrócić. Lubię przebywać na dworze. W różnych miejsach się wierciło - w lesie, w polu. Lubię takie klimaty.
– Wracając do boksu. Zdobywałeś medale w młodzieżowych kategoriach wiekowych, ale w seniorach masz dwa srebrne medale. W 2012 i 2013 roku w rywalizacji do 91 kg dwa razy musiałeś uznać wyższość Włodzimierza Letra.
– Te walki były minimalnie przegrane. No, ale złość jednak była.
– W tym 2013 roku byłeś już myślami bardziej przy boksie zawodowym?
– Mogło tak być. Pamiętam, że w tym 2013 roku były jeszcze młodzieżowe mistrzostwa Polski w Radomiu i na obu imprezach chciałem zdobyć złote medale. Niestety się nie udało. Ale tak, już wtedy zaczęło się coś dziać w temacie zawodowstwa.
– Na zawodowstwo przeszedłeś dosyć późno, bo w wieku 24 lat.
– To wszystko wiązało się z tym, że tak wolno dorosłem fizycznie. Cały czas byłem mały, mały, mały. To fajnie widać w mojej książeczce sportowej, te przeskoki, że w ciągu pół roku urosłem nawet o 10 centymetrów. Jeśli dobrze pamiętam to pod koniec pierwszej klasy liceum dopiero tak wystrzeliłem w górę.
– Na zawodowstwie wystartowałeś razem z trenerem Adamem Jabłońskim.
– Na tamten dzień to było oczywiste, że przechodzimy na zawodowstwo razem. Czułem, że mam spory zapas pracy do wykonania z nim. Że mogę się jeszcze rozwinąć.
– Trener Jabłoński stał u ciebie w narożniku m.in. w trakcie pamiętnej walki z Nikodemem Jeżewskim w 2016 roku. W ciągu trzech rund było wiele emocji, ale walka i tak została zapisana jako "no contest", bo obaj wpadliście na dopingu. Jesteś jedynym pięściarzem w Polsce, który otwarcie w telewizji przyznał się do nielegalnego wspomagania. Ale szczerze mówiąc, mam wrażenie, że zostałeś do tego namówiony.
– Powiem ci tak, to nie było moje. Jeśli mam powiedzieć prawdę, to dziś bym tak tego nie zrobił. To, co ja robię, to są moje sprawy, nie powinienem się z tego w ogóle tłumaczyć.
– Zostałeś zawieszony i miałeś 10-miesięczną przerwę. Bardzo to wtedy przeżywałeś?
– Bardzo. Nie wiedziałem, co się wydarzy. Dla młodego chłopaka to jest poznawanie życia. Ale takie sytuacje też budują i pokazują, jakich ma się ludzi wokół siebie. To była konkretna weryfikacja.
– Dużo ludzi się odwróciło?
– Dużo, dużo. Byli np. tacy ludzie, co najpierw mi pisali prywatne wiadomości, a później wypisywali jakieś głupoty w internecie. Raz taki ananasek się trafił, że do mnie w prywatnej wiadomości napisał, żebym się nie martwił i że wszystko będzie ok, a gdzieś na Facebooku w komentarzu napisał, że powinni mnie zawiesić dożywotnio. Zrobiłem screena i mu wysłałem z podpisem "dzięki kolego". I się zamknął.
– Często czytasz komentarze w Internecie na swój temat?
– Nie zwracam na to uwagi. Są pewnie ludzie, którym przeszkadzam, którzy mnie w jakiś sposób nie lubią. To działa też w drugą stronę - są pewni ludzie, których ja nie trawię. Tak musi być. Jak to mówią, nie jestem zupą pomidorową, żeby mnie każdy lubił. Mam swoją rodzinę w Kosowie, mam mamę, brata, siostrę. Mam synka Stasia i kobietę Patrycję. To są dla mnie najważniejsi ludzie. Oprócz nich mam kilku przyjaciół, którzy są ze mną na dobre i na złe. To jest garstka ludzi, którzy są przy mnie zawsze.
– Wróciłeś do ringu po 10 miesiącach przerwy i stoczyłeś walkę w wadze ciężkiej z Ivicą Bacurinem (Cieślak wygrał jednogłośnie na punkty – red.). To była twoja ostatnia walka z trenerem Jabłońskim.
– Waga ciężka wynikała z tego, że w trakcie zawieszenia nabrałem trochę wagi i mogłoby mi być trudno zrzucić te kilogramy. Dlatego była taka walka na przetarcie w wadze ciężkiej. Po tej walce dużo się zmieniło, także w mojej głowie. Dlatego też zmieniliśmy sztab. Po prostu to poczułem. Wiedziałem, że muszę coś zmienić, jeśli chcę iść dalej. Ta walka też się do tego przyczyniła. Schodząc z ringu wiedziałem, że to nie jest to, co powinno być. Jak usłyszałem od trenera, że walka była ok, to też mi się lampka zapaliła, że coś tu nie gra. Ale zawsze powtarzam, że mam bardzo dobre wspomnienia związane z trenerem. Tak naprawdę to on mnie ukształtował. Jako zawodnika, ale też jako człowieka trochę na pewno. Miałem 15 lat, jak umarł mój tata i tak naprawdę został Adam. To taki dla mnie drugi ojciec.
– Trener bardzo przeżywał wasze rozstanie?
– Trener zawsze powtarzał, że on wie, że ja muszę wyfrunąć. Czy do Stanów, czy coś, ale był na to przygotowany. Tylko, że jak to się stało, to było dla niego za mocne. Wiedział, że to musi się stać, ale było mu ciężko. Jedna i druga strona to przeżyła, bo ja przecież byłem związany z nim bardzo mocno.
***
W czwartek 20 kwietnia druga część rozmowy z Michałem Cieślakiem, a w niej m.in.:
– Dlaczego rzucał rękawicami na pierwszym treningu z Andrzejem Liczikiem?
– Czy ma żal do promotorów za to, że uciekli z Konga przed jego walką o pas?
– Co napisał mu Lawrence Okolie po walce w Londynie?