| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Marek Papszun po siedmiu latach pożegnał się z Rakowem Częstochowa. Były już szkoleniowiec mistrzów Polski związał się z zagraniczną agencją menedżerską i rozpatruje oferty z innych krajów. – Zacząłem działać dość późno, co komplikuje pewne sprawy. Wszystko jest jednak możliwe – wyznał 48-letni trener w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Maciej Rafalski, TVPSPORT.PL: – Ostatnie tygodnie były dla pana bardzo trudne pod względem emocjonalnym?
Marek Papszun: – To było duże uderzenie, jeśli chodzi o emocje. Nie spodziewałem się, że będzie ono aż takie mocne. Te wszystkie konferencje, fety… Zdecydowanie najtrudniejsze było pożegnanie z drużyną i sztabem.
– Która scena zapadnie panu w pamięci przede wszystkim? Słowa Zorana Arsenicia i Tomasa Petraska, gdy wychodziliście do kibiców po zapewnieniu sobie mistrzostwa?
– To z pewnością jedna z wyjątkowych scen, niezwykle satysfakcjonujących. Nie ma nic bardziej wartościowego niż to, że idą za tobą ludzie. W Rakowie tak właśnie było, a takie zachowania zawodników tylko to potwierdzają.
– Czasami mówi się o tym, że sukces tak naprawdę docenia się po dłuższym czasie. Jak będzie w przypadku pana i Rakowa?
– Rzeczywiście, jest trochę za wcześnie, by zmierzyć rozmiary tego osiągnięcia. Jeśli Raków na stałe znajdzie się w czołówce i będzie regularnie sięgał po trofea, będzie patrzyło się na to inaczej. Perspektywa będzie też odmienna, jeżeli klub przez dłuższy okres nie powtórzy sukcesu z tego sezonu. W tym kontekście wiele będzie zależało od siły Rakowa, infrastruktury, organizacji, ale także od tego, jak mocna będzie konkurencja. Zobaczymy również, jak zespoły poradzą sobie z łączeniem europejskich rozgrywek z ligą.
– Przeszedł pan przez niemal wszystkie szczeble w seniorskiej piłce, zaczynał od "okręgówki". Na koniec zrezygnował pan z walki o Ligę Mistrzów, gdy taka możliwość się pojawiła. Nie żal zostawiać tego wszystkiego w takim momencie?
– Życie toczy się dalej i nie wiadomo, co przyniesie. Nie mogę mówić o straconej szansie, odchodzę jako mistrz Polski. Być może kiedyś, po latach, będzie można mówić, że coś mi uciekło. Dzisiaj jednak tego tak nie rozpatruję.
– Deklaracja o pana odejściu obniżyła morale w zespole? Wyniki potem nie były już tak dobre, przede wszystkim przyszła porażka w finale Pucharu Polski.
– W Polsce zazwyczaj patrzy się na piłkę przez pryzmat wyniku. Co do finału, to był mecz z największą przewagą Rakowa nad Legią, w jakim kiedykolwiek poprowadziłem ten zespół. Nasza dominacja była duża. Ktoś powie, że Legia grała w dziesiątkę, ale przecież zawsze zaczyna się jedenastu na jedenastu. Dla mnie takie argumenty nie mają znaczenia. Gdybyśmy wygrali tamto spotkanie, nikt nie analizowałby tego, jaki wpływ na piłkarzy miała decyzja o moim odejściu. Można dorabiać różne teorie w zależności od sytuacji. Wiadomo, że nie była to sytuacja komfortowa ani dla drużyny, ani dla mnie. Dobro klubu postawiłem nad swoim. Chodziło przede wszystkim o klub, swoje korzyści odłożyłem na bok. Dzięki ogłoszeniu tej decyzji, właściciel mógł szybciej przedstawić nazwisko nowego trenera, dodatkowo ułatwiło to sytuację w kontekście rozmów o przyszłości z piłkarzami i sztabem szkoleniowym. Ja nie miałem z tego większych korzyści. Nie uważam jednak, by ta wiadomość negatywnie wpłynęła na piłkarzy.
– Decyzja o odejściu zapadła w listopadzie ubiegłego roku, gdy wyjechał pan na urlop?
– Już wtedy to stawało się coraz bardziej klarowne. Absolutnym priorytetem było zdobycie mistrzostwa Polski. Gdyby sytuacja w tabeli była inna, zapewne poczekalibyśmy jeszcze z ogłoszeniem decyzji. Bezpieczna przewaga pomogła w takim, a nie innym ruchu. Z jednej strony byłem spokojny o to, że na drużynę to nie wpłynie, ale z drugiej – nigdy nie ma stuprocentowej pewności. Liczyliśmy się z tym, że ogłoszenie tej decyzji sprawi, że pojawi się medialna presja i wszechobecne opinie, że moje odejście obniży morale zawodników.
– Co do przyczyn odejścia – poczuł pan, że z drużyną rzeczywiście dotknął sufitu?
– Nie ująłbym tego w taki sposób. Wszystko zależy od tego, co w Rakowie wydarzy się pod względem transferów, a dzieje się dużo dobrego. Wbrew pozorom, zmiana trenera może wyjść na dobre drużynie i całemu klubowi. Zakres obowiązków trochę się zmieni, to może też wpłynąć korzystnie na funkcjonowanie całego Rakowa. Szansę wykazania się będą mieli inni.
– Jak bardzo przeżył pan porażkę w finale Pucharu Polski?
– Do tej pory trudno to przetrawić. Taki mecz po prostu trzeba wygrać. Mieliśmy taką przewagę, że powinniśmy strzelić kilka goli. Swoją drogą, to też będzie chyba niemożliwe do powtórzenia – przez cały turniej nie straciliśmy bramki, a ostatecznie nie sięgnęliśmy po trofeum. Przez trzy lata wygraliśmy jednak Puchar Polski dwukrotnie i raz byliśmy drudzy. To i tak znakomity wynik.
– Co boli bardziej? Porażka w tym finale Pucharu Polski czy to, że w poprzednim roku ostatecznie nie udało się wyprzedzić Lecha na finiszu Ekstraklasy?
– Na pewno nie mówiłbym tutaj o przegranym tytule. Owszem, w końcówce wyprzedziliśmy Lecha dzięki lepszemu bilansowi meczów bezpośrednich, ale ani razu nie mieliśmy większej liczby punktów. Kapitalną sprawą było to, że wiosną tamtego roku odrobiliśmy aż dziewięciopunktową stratę do drużyny z Poznania. Można było wyciągnąć z tego więcej, ale Lech był naprawdę bardzo silny.
– W przeszłości był pan już blisko pracy w Legii. Nie myślał pan nad tym, że wydarzenia z tegorocznego finału Pucharu Polski mogą w jakiś sposób wpłynąć na relacje z tym klubem i ewentualną przyszłą pracę przy Łazienkowskiej?
– Przede wszystkim nikomu nie zrobiłem nic złego. Reagowałem na to, co się działo. Co do swojego zachowania, to w każdym zespole będę bronił swoich ludzi. Każdy może to oceniać jak chce, to jego sprawa. Obrona swoich piłkarzy czy członków sztabu szkoleniowego świadczy o mnie dobrze.
– Nie brakowało "szydery" związanej z tym, w jaki sposób i jakim miejscu celebrowaliście tytuł tuż po tym, jak okazało się, że Legia przegrała z Pogonią Szczecin. Jak odbierał pan te wszystkie komentarze?
– Śmialiśmy się z tego w szatni. To coś, co dowartościowuje. Mówiłem to już wtedy, gdy niemal cały stadion obrażał mnie w Poznaniu. To świadczy o tym, że zaczęli traktować mnie i Raków jako godnego siebie przeciwnika. Jeśli chodzi o te komentarze, to ludzie mają dzisiaj duże kompleksy. Co było dziwnego w naszym świętowaniu? Zatrzymaliśmy się w normalnej restauracji, nie widzę w tym nic złego ani śmiesznego. Jak już wspomniałem kiedyś, nie jesteśmy żadnymi celebrytami. Sama feta w Częstochowie po ostatnim meczu była bardzo okazała. Uczestniczyły w niej tysiące osób. To pokazuje, że nie zdobyliśmy tego mistrzostwa tylko dla samych siebie.
– Po wygraniu mistrzostwa pojawił się moment, w którym pomyślał pan o całej swojej drodze do tego miejsca?
– Nie, ale ostatnio przygotowywałem CV i można powiedzieć, że wtedy kariera faktycznie przeleciała mi przed oczami (śmiech). Wyszło 600 meczów, prawie 300 w roli trenera Rakowa. To również pokazuje, jak ta droga przebiegała. Jestem z tego dumny, nic nie dostałem za darmo.
– Czego obecnie jest pan bliżej? Przejęcia nowego zespołu czy jednak odpoczynku od pracy?
– Wszystko jest otwarte. Związałem się z zagraniczną agencją menedżerską (E.C.DIMITRIADIS S.R.O. – przyp.red.). Zacząłem działać dość późno, co komplikuje pewne sprawy. Wszystko jest możliwe, tych sygnałów o zainteresowaniu jest sporo. Dużo się dzieje, ale ja również nie mam jakiegoś wielkiego ciśnienia na to, by natychmiast podjąć pracę.
– To grecka agencja. Czy świadczy to o tym, że pana zamiarem jest kontynuowanie kariery w tamtym kraju? W przeszłości pojawiały się pogłoski łączące pana z Olympiakosem Pireus.
– Obecnie nie ma żadnych klarownych tematów dotyczących Grecji.
– Są jakieś konkretne oferty?
– Nie chciałbym poruszać tego tematu, chociaż klarowne propozycje również są. Wszystko w każdej chwili może się zmienić. Dodatkowo, często podczas negocjacji ewentualne podpisanie kontraktu rozbija się o kwestię długości umowy, infrastruktury. Pojawiają się detale, które potem okazują się kluczowe w osiągnięciu porozumienia lub jego braku... Na razie żadne rozmowy nie są bliskie finalizacji.
– Sam wspominał pan o tym, że poważną przeszkodą w podjęciu pracy w zagranicznym klubie jest słaba znajomość języków obcych. Coś sprawiło, że zmienił pan zdanie?
– Nie, to jeden z tych elementów, które na pewno muszę poprawić i taki jest również cel na najbliższą przyszłość. Nieznajomość języka nie jest jednak czymś, co absolutnie dyskwalifikuje. Maciej Skorża pracuje w Japonii i korzysta z pomocy paru tłumaczy, podobnie jest również w przypadku innych szkoleniowców.
– Ma pan obawy związane z wejściem w nowe środowisko po tak długiej przerwie?
– Nie. Po to zakończyłem pracę w Rakowie, by wyjść ze strefy komfortu. Chciałbym sprawdzić się w nowym miejscu.
– Założył pan sobie jakiś termin, do którego chciałby podjąć pracę przed nadchodzącym sezonem?
– Nie, nie ma żadnego deadline'u. Jeśli nie latem, to może jesienią albo w rundzie wiosennej? Jeżeli natomiast dojdzie do ewentualnej przerwy w pracy, to chciałbym, by potrwała ona maksymalnie rok. Nie wskazuję sobie żadnych terminów, nie zamierzam nakładać sam na siebie żadnych zobowiązań. Codziennie pojawiają się nowe sygnały, a ja wiem doskonale, jaki to biznes. Przyznam szczerze, że zainteresowanie, z którym się spotkałem, bardzo cieszy.