O "bacie" od Vitala Heynena, ojcowskim wzorze, o tym, jak jego kariera wpłynęła na relację z bratem, Janem Fornalem, o tym, ile zaproszeń dostaje co roku na studniówki i finale tegorocznej Ligi Mistrzów. Tomasz Fornal w długiej rozmowie w TVPSPORT.PL. Pierwsze spotkanie reprezentacji Polski na turnieju w Rotterdamie, przeciwko Niemcom. Transmisja w TVP od godziny 19:20 w TVPSPORT.PL. Od 19:40 w TVP Sport oraz TVP 2.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Chciałeś być jak Bruce Lee czy jak Karate Kid?
Tomasz Fornal: – A jest różnica (śmiech)?
– To zależy od tego, co oglądałeś jako dzieciak, bo słyszałam, że trenowałeś hapkido. Skąd się to wzięło?
– To stare dzieje! Ledwo co to pamiętam. Byłem dosłownie na dwóch, trzech treningach. Mój starszy brat poszedł na nie pierwszy i też chciałem spróbować. Zapał szybko mnie jednak opuścił. Nigdy za bardzo się tym tematem nie interesowałem i nie oglądałem filmów o sztukach walki.
– Myślałam, że rodzice szybko odkryli twój potencjał do robienia zamieszania i po prostu uznali, że zapiszą cię na adekwatne zajęcia, by nakierować zainteresowania we właściwą stronę.
– Choć byłem dosyć roztrzepanym dzieckiem, to tylko w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wszędzie było mnie pełno. Próbowałem sporej liczby sportów – od hapkido, przez piłkę nożną, koszykówkę, siatkówkę, po szachy. Chyba byłem nawet na dwóch lekcjach snookera.
– Najwyższy break?
– Cieszyłem się, kiedy wbiłem czerwoną i jakąś kolorową. Na tym się to zazwyczaj kończyło (śmiech).
– Twoja mama powiedziała fajną rzecz w "Przeglądzie Sportowym" – że jakby miała w domu synów z dwóch różnych matek. Janek należał do tych spokojniejszych, prawda?
– Ja dostawałem jedną uwagę na dzień, a on jedną uwagę na rok. Wszędzie tam, gdy była zbita szyba, byłem i ja (śmiech). Tak się po prostu składało, miałem pecha. Nie szukałem wrażeń, one znajdowały mnie (śmiech). Może nie byłem najspokojniejszy, ale wydaje mi się, że mimo wszystko nauczyciele mnie lubili. Miałem z nimi całkiem niezły kontakt. Mam nadzieję, że pamiętają mnie jako pozytywnego Tomka.
– Największe kłopoty za dzieciaka?
– Trudno mi sobie przypomnieć... Jakiegoś piątaka na słodycze wyciągnąłem mamie z portfela bez jej wiedzy. Co jeszcze przeskrobałem? Na pewno raz mama kazała mi się uczyć, a ja się do niej dosyć brzydko odezwałem. Pamiętam do dziś, że tata dał mi wtedy wychowawczego klapsa.
– A hapkido przydało się kiedyś w praktyce?
– Nie, zawsze stroniłem od bójek. Nigdy nie byłem zawadiaką. Żadnego doświadczenia w tym temacie nie mam i z tego akurat się cieszę, bo uważam, że przemoc to słaba forma rozwiązywania konfliktów.
– Co do lat dziecięcych, to czy patrzyłeś na swojego ojca jak na niezaprzeczalny wzór?
– Jasne, że tak. Według mnie wzorcami, które powinniśmy posiadać z domu rodzinnego, są mama i tata. To normalne. Mój ojciec był sportowcem, siatkarzem, grał w reprezentacji i ja też ten sport uprawiałem. Był więc dla mnie wzorem, który chciałem naśladować. Zarówno ja i mój brat chcieliśmy powtórzyć sukces, który jemu udało się osiągnąć.
– Chciałeś być jak on?
– Na pewno w jakimś stopniu. Choć z perspektywy czasu pojawiły się nowe wzorce, początkowo najważniejszym był ojciec.
– Czy dziś cię skręca, kiedy słyszysz, że drugi to zawsze przegrany? A może nadal wierzysz w złotą zasadę rodziny Fornalów?
– Nie, raczej nie. Nigdy tak na to nie patrzyłem i sądzę, że mało kto jako dziecko tak to odbiera. Wiem jednak, że takie nastawienie trochę wpływało na moją mamę. Kiedy zająłem się siatkówką, zaczęła się obawiać, że nie urosnę i przez to będę miał w sporcie trudnej. Mój tata miał ponad dwa metry, mama jest niska, a Janek był tym starszym i wyższym. Wszyscy w rodzinie myśleli więc, że będę niższym synem, a finalnie okazało się troszkę inaczej. Genetyka to dziwna sprawa.
– Ale po mamie gen sportowy również odziedziczyłeś.
– Moja mama to wuefistka, kiedyś uprawiała lekkoatletykę na AWF w Krakowie. Teraz uczy głównie ogólnego wychowania fizycznego, ale, z tego, co wiem, na jej zajęciach często pojawia się siatkówka.
– Nie trafiłeś do niej na zajęcia, prawda? Z tego, co wiem, tobą, twoim bratem i Marcinem Komendą zajmował się Ryszard Pozłutko.
– Faktycznie był moim trenerem, ale głównym szkoleniowcem, który prowadził klasę, do której uczęszczałem, był Mirosław Janawa. Ze względu jednak na to, że dość dobrze rokowałem siatkarsko, brałem też udział w zajęciach ze starszymi, więc z automatu trafiłem do wspomnianego trenera Pozłutko. Moja mama mnie za to nie trenowała, ponieważ uczęszczałem do liceum w Spale.
– Koledzy wiedzieli, że jesteś dzieckiem siatkarza?
– Tak. Wydaje mi się jednak, że w tamtych czasach, kiedy mój tata grał zawodowo w siatkówkę, nie była ona główną osią sportowego zainteresowania.
– Nie traktowano cię przez to jak kogoś na cheat codach w grze, który ma łatwiej?
– Nigdy nie dano mi tego odczuć. Mogło być to związane z tym, że byłem na tyle wyróżniającym się zawodnikiem, że trafiałem do starszych roczników. W tej sytuacji trudno było dyskutować o tym, czy nazwisko ojca cokolwiek mi ułatwiło. Poza tym zawsze starałem się zapracować na uznanie szkoleniowców. Do tej pory wychodzę z tego założenia i staram się "budować" swoje imię niezależnie.
– Czy od zajęcia się siatkówką miałeś naprawdę poważny moment, w którym rozważyłeś odejście od tego sportu? Słyszałam tylko o sytuacji, kiedy w latach nastoletnich pokłóciłeś się z trenerem i zrobiłeś sobie kilka dni przerwy od treningu.
– Od chwili kiedy trafiłem do Spały ani razu nie myślałem o tym, żeby skończyć z siatkówką. Rzeczywiście jednak w wieku jedenastu lat był moment, w którym poczułem, że brakuje mi normalnego, dziecięcego życia. Chciałem je prowadzić. Czasami miałem ochotę na grę z kolegami w piłkę nożną, a nie mogłem sobie na to pozwolić, ponieważ miałem trening siatkarski. Na jednych z tych zajęć bardzo pokłóciłem się ze szkoleniowcem, co mogło w pewnym sensie wynikać z mojej chęci do prowadzenia wspomnianego "normalnego" życia. Wyszedłem i powiedziałem, że nie wrócę.
Jak to jednak w życiu młodzieńczym bywa, po trzech dniach zabrakło mi siatkówki. Trener przyjął mnie z powrotem – można powiedzieć, że się pogodziliśmy. Teraz podchodzę do tego z uśmiechem na twarzy, ale przyznam szczerze, że był to jednym moment, w którym poważnie zastanawiałem się, czy nie rzucić tej dyscypliny.
– Czy w związku z tym, że próbowałeś różnych sportów, tata dał ci wolność w wyborze dyscypliny? Czułeś się w jakikolwiek sposób zobowiązany do lojalności wobec jego wyboru?
– Nie, nie sądzę. Może niektórzy uznaliby, że to, że zabierał na treningi było w jakimś stopniu chęcią "zarażenia" mnie pasją do siatkówki, ale z perspektywy czasu jestem mu za to niesamowicie wdzięczny. Uważam, że bardzo dużo mi to dało. Po szkole wszyscy moi koledzy grali w piłkę lub na komputerze, a tata zawsze wyciągał mnie z domu i namawiał na zajęcia. Gdybym mu powiedział, że nie idę, na pewno by mnie do tego nie zmuszał.
– Co robiliście na takim treningu?
– Jakieś wystawy, przyjęcia i takie rzeczy. Jego techniczne podejście do siatkówki w jakimś stopniu procentuje teraz w mojej karierze.
– Twojego brata też zabierał?
– Tak, zazwyczaj chodziliśmy razem na treningi o ile byliśmy jeszcze obaj przed Spałą i dostępni w Krakowie. Wtedy mój tata trenował Politechnikę Krakowską, która występowała w drugiej lidze. Przychodziliśmy na zajęcia, zbieraliśmy piłki. Siatkówka zawsze była w moim życiu. Choć próbowałem innych sportów i miałem z nimi styczność, to ta dyscyplina zabierała mi najwięcej czasu.
– Czy kiedykolwiek poczułeś, że realizujesz trochę ambicje twojego taty?
– Na pewno w jakiś sposób tak. Jak mniemam marzył o tym, by zobaczyć mnie w klubie mistrza Polski czy w reprezentacji Polski siatkarzy. Nie raz mi mówił, że jest ze mnie dumny, co było największą nagrodą.
– Bo on raczej był tym, który po meczach, nawet wygranych, przekazywał krytyczne uwagi. Mama była tą, która chwaliła niezależnie od wszystkiego?
– Tak. Dla mamy zawsze byłem najlepszy, nawet jeśli aktualnie nie grałem (śmiech). Była dla mnie ostoją spokoju. Tacie bardzo na nas zależało również pod kątem sportowym. Chciał dać z siebie wszystko, co możliwe, żeby ułatwić nam start w profesjonalną karierę siatkarską. Był trochę "batem", którego potrzebowałem.
– "Linijki" od Ireneusza Mazura nie pożyczał?
– Nie, ale zawsze wyliczał błędy i mówił rzeczy, które mu się nie podobały. Z perspektywy czasu uważam, że to było dobre, bo to porażki i pomyłki najwięcej nas uczą. Każdy lubi słyszeć, że zagrał wspaniale, ale słowa, które wypowiadał mój tata, finalnie dały mi więcej niż poklepywanie i popieranie wszystkiego, co robiłem. On wiedział jak to jest być profesjonalnym sportowcem, grał w kadrze, w ligach.
Z biegiem czasu jego nastawienie do naszej relacji w tym kontekście jednak się zmieniało. Kiedy pojechałem do Spały i trafiłem na naprawdę znakomitych trenerów, zrozumiał, że czas nieco wstrzymać się z uwagami. Czasami rozmawiamy o tych kwestiach, ale jest inaczej niż w młodości. Niekiedy z ciekawości zapytam, jakie ma spostrzeżenia dotyczące mojej gry. Bardzo szanuję jego zdanie, choć, tak jak wspomniałem, w pewnym momencie trochę "odciął się" od ocen. Daje mi samemu zadbać o karierę. Co z tego wyjdzie – to się okaże. Na razie chyba jest nieźle.
– Rozmawiałam z Marcinem Komendą i jego rodzicami. Dowiedziałam się, że siatkówka potrafi wzbudzać emocje, o których mi się nie śniło. Jego na co dzień bardzo spokojny tata rzucił telefonem o ścianę z nerwów, kiedy miało przyjść pierwsze powołanie do seniorskiej kadry dla syna. Czy u was ten sport również wzbudzał takie emocje w domu?
– Tak. Moja mama zawsze bardzo się stresuje, ale tata chyba jeszcze bardziej. Nie przyjeżdża za często na mecze, woli oglądać je w telewizji, znając wyniki, bo bardzo przeżywa rywalizację. Jestem w stanie to zrozumieć, choć swojego dziecka jeszcze nie mam.
– Wspomniałeś o metaforycznym "bacie". Potrzebujesz go dzisiaj?
– Wydaje mi się, że do tej pory trochę go potrzebuję, choć odnoszę wrażenie, że od jakichś dwóch lat jestem bardziej dojrzały. Prywatnie cały czas się śmieję, ale jeżeli chodzi o trening, to tego "bata" potrzebowałem. Myślę jednak, że już sam potrafię siebie "zbiczować" i stwierdzić, kiedy jest czas na żarty, a kiedy na pracę i stuprocentowe skupienie. To chyba przychodzi z wiekiem i doświadczeniem.
– Który trener był najlepszym "batem"?
– Vital Heynen.
– Naprawdę?
– Tak mi się wydaje.
– Dlaczego?
– Jeżeli mówimy tylko w kontekście "bata", który sprowadza do poziomu podłogi za każdym razem, kiedy delikatnie się zaśmiejesz albo ochrzania, kiedy nie zrobisz czegoś po jego myśli, to Belg pierwszy przychodzi mi do głowy. Gdybyś zapytała o to większość zawodników, to pewnie też by o nim wspomnieli. Nie zrozum mnie jednak źle – to bardzo dobry trener, ale potrafił opierdzielić pracujących z nim siatkarzy. Poza treningami mogliśmy pozwalał robić to, co chcieliśmy.
– To za co ochrzanił cię najbardziej?
– Chyba wtedy, kiedy zaatakowałem skos, a miałem po prostej (śmiech). Bardzo lubię jednak trenera Vitala i sądzę, że on również mnie lubi. Wiem też, że mnie strofował, bo widział we mnie potencjał, który można wykorzystać. Mogę być tylko wdzięczny za to, ile mnie nauczył.
– A co się działo w twojej głowie, kiedy zobaczyłeś w swoim domu Mariusza Wlazłego w szczycie formy? Był gościem twojego taty.
– To było: wow. Mariusz siedział na kanapie, a my z bratem byliśmy tak speszeni, że do końca nie wiedzieliśmy, co się dzieje. To w końcu był ten Mariusz Wlazły z najlepszych lat, który wtedy demolował PlusLigę.
– Zagadałeś do niego czy nie miałeś odwagi?
– Nie no, co ty. Jestem ciekawy, czy Mariusz to w ogóle pamięta, choć sądzę, że nie. Dobrze, że mi o tym przypomniałaś, kiedyś go o to zapytam (śmiech).
– A koszulkę podpisał?
– Nie pamiętam, byłem wtedy bardzo mały i w takim szoku, że generalnie z tego spotkania wiele nie zostało mi w głowie (śmiech).
– Co byś określił jako pierwszy prawdziwy sukces – personalnie, w życiu – nie tylko w karierze.
– Trudne pytanie. Wydaje mi się, że jest to kontakt z rodziną, a w szczególności z bratem. Sądzę, że niejeden brat byłby zazdrosny i w jakimś stopniu mogłoby go to boleć, że on nie osiąga takich sukcesów sportowych, co młodszy członek rodziny. Janek taki nie jest. Wspiera mnie, pisze do mnie po lepszym i gorszym meczu. Mam z nim bardzo dobry kontakt, podobnie jak z rodzicami. Wydaje mi się, że te relacje były jednym z kluczowych czynników do osiągnięcia sukcesu sportowego.
– Właśnie o ten aspekt miałam cię pytać. Czy kiedykolwiek na waszą braterską relację twój sukces oddziałał negatywnie?
– Na pewno nigdy nie było momentu, kiedy to Janek był zazdrosny. To raczej ja głupio się czułem, kiedy odbywały się mistrzostwa Europy juniorów i na nie pojechałem jako młodszy rocznik, a mój brat się dostał powołania. W żaden sposób nie dał mi jednak do zrozumienia, że go to zabolało.
– Zawsze się dogadywaliście?
– Tak, zawsze mieliśmy dobry kontakt. Kiedy mieszkaliśmy razem w Krakowie jako młode chłopaki, zdarzały się jakieś bijatyki, ale generalnie dobrze nam ze sobą było.
– Ha, czyli jednak przydało się hapkido!
– Tylko że on był na większej liczbie treningów niż ja (śmiech).
– Dlaczego udało ci się doprowadzić karierę do punktu dużego sportowego sukcesu, a wielu twoim kolegom ze "złotej" juniorskiej drużyny nie?
– Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że wiele wspólnego miały z tym kierunki klubowe, które wybierałem. Celowo poszedłem do Radomia, bo wiedziałem, że mogę dostać tam szansę na grę i łapania doświadczenia. Po Spale była to według mnie najlepsza decyzja, którą mogłem podjąć. Dostałem kredyt zaufania i to się opłaciło. Do tego mocno postawiłem przez ostatnie lata na trening. To również wpłynęło na to, w jakim miejscu teraz jestem.
– Kiedy wygra się w młodym wieku tak wiele na imprezach juniorskich i kadeckich, łatwo jest pomysleć, że już jest się wielkim siatkarzem?
– Nie wiem czy wszystko jest ze mną w porządku, czy mam jakąś wadę, ale cały czas jest mi mało. Wtedy też tak było, chciałem więcej i więcej. To do dziś się nie zmieniło. W jakimś stopniu jest to plus, ale pewnie też i wada. Czasami trudno jest mi się cieszyć z sukcesów, bo po wywalczeniu jednego chcę sięgnąć kolejny.
– Wydawało mi się, że po zdobyciu w tym roku mistrzostwa Polski byłeś przygaszony. Widmo Ligi Mistrzów zadziałało?
– Tak. Całkiem inna euforia pojawiła się dwa lata temu, kiedy wygraliśmy mistrzostwo i kiedy sezon był dla nas skończony. Inaczej też świętowaliśmy w tym roku, gdy przed nami był jeszcze finał Ligi Mistrzów, który był najważniejszym celem dla naszej drużyny przez ostatnie dwa miesiące. Każdy chce wygrać złoto w kraju, ale LM to LM.
– A co się działo po tym, jak Ligi Mistrzów nie wygraliście?
– Wydaje mi się, że to był najtrudniejszy moment w mojej karierze.
– Długo układałeś to sobie w głowie?
– Na pewno kilka dni. Zresztą, do tej pory raz na jakiś czas sobie o tym przypominam. Staram się o tym jednak zapomnieć. Jestem już w reprezentacji i skupiam się na trenowaniu oraz rozgrywkach, które są przed nami. Nie zmienia to faktu, że pierwsze dni po Turynie były były bardzo trudne. Nie potrafiłem się do końca cieszyć ze srebra, z nagród indywidualnych, które odbierałem. Nie umiałem fetować i świętować tego, że mimo wszystko to był naprawdę niesamowity sezon.
To pokazuje, że finał Ligi Mistrzów bardzo mnie bolał. To był trudny okres. Pamiętam jak zadzwoniła do mnie zapłakana mama i powiedziała, że to duma mieć takiego syna jak ja. To było bardzo miłe i mi pomogło, mimo że przez pierwsze trzy, cztery dni po tematym meczu nie chciałem mieć z nikim kontaktu. Nikomu wtedy nie odpisywałem, do nikogo nic nie mówiłem, nie dzwoniłem, nie wchodziłem w ogóle w social media. Potrzebowałem spędzić trochę czasu sam ze sobą, pomyśleć o tym wszystkim i przeanalizować to, co się stało. Nie chcę, żeby w przyszłości drugi raz takie coś się powtórzyło.
– Dziś też upuściłbyś czek z nagrodą na ziemię?
– Nie miałem tego na celu. Był po prostu oparty o rękę i go położyłem. Z drugiej strony nie ukrywam, że byłem sfrustrowany sytuacją i nie chciało mi się tam dłużej stać. Wiem, że srebrny medal to niesamowite osiągnięcie i coraz bardziej go doceniam, ale wtedy tak nie było. Chciałem jak najszybciej uciec do szatni i przeżywać to sam ze sobą.
– Obwiniałeś się wtedy o porażkę?
– Nie. Tak bardzo chciałem to wygrać, że bardziej odczuwałem ból i niedosyt z powodu przegranego finału niż to, że miałem sam do siebie pretensje. Mogę spokojnie stanąć przed lustrem i stwierdzić, że zrobiłem wszystko, by moja drużyna wygrała. Nie zawsze się to jednak udaje. Taki jest sport.
– Odnoszę wrażenie, że najważniejszą kobietą w twoim życiu jest twoja mama. To prawda?
– Na sto procent.
– Wiem też, że masz babcię, która jest kibicką-ultraską.
– Tak (śmiech). Ona też jest bardzo ważna. Dosyć często udziela się w komentarzach na Facebooku, przyjeżdża na mecze z mamą. Obie są niesamowitym wsparciem.
– W pewnym momencie ludzie zaczęli wypytywać o różne rzeczy związane z twoją prywatnością, bardzo skracając dystans. To czasami bywa trudne?
– Szanuję swoją prywatność i staram się ją zachowywać dla siebie. Uwierz mi – dużą liczbą rzeczy z mojego życia się nie dzielę. Nie mówię, z kim się na danym momencie spotykam, co robię, gdzie jadę. Moje życie prywatne to moje życie prywatne.
Zainteresowanie pewnymi kwestiami wynika jednak trochę z tego, że ludzie dostrzegają sukcesy, które osiągają drużyny, w których gram. To bardzo miłe, że chcą o mnie wiele wiedzieć, ale z drugiej strony raczej nie było tak, że większość z nas sportowców marzyła o popularności. Chcieliśmy odnosić sukcesy w swoich dyscyplinach, a ten drugi element po prostu się z nimi wiązał.
– Czasem rozpoznawalność jest uciążliwa?
– Czasem rozpoznawalność jest uciążliwa. Są momenty, w których wolałbym być Tomkiem Fornalem z czasów licealnych czy gimnazjalnych, którego nikt nie zna. Zazwyczaj jednak bardzo dobrze mi z tym, kim jestem tu i teraz i cieszę się tym, jak kibice są dla mnie serdeczni.
– Ktoś kiedyś podszedł za blisko?
– Zdarzyło się, ale nie będę podawał przykładu, bo nie ma to sensu.
– A jaka była więc najciekawsza propozycja, którą dostałeś od fana?
– Ktoś poprosił, bym podpisał się na ręce, a on sobie to wytatuuje. Miałem też zaproszenia na studniówki, kawy, randki, ale czasu prywatnego mam trochę mało, więc nie skorzystałem.
– Ile zaproszeń dostajesz w sezonie studniówkowym?
– Kiedyś myślałem, że odpiszę jednej osobie, że z nią pójdę. W pewnym momencie uświadomiłem sobie jednak, że taka impreza dla dziewczyny może być niezwykle ważnym przeżyciem, a u nas kalendarz potrafi zmienić się z dnia na dzień. Chciałem uniknąć sytuacji, w której się zgodzę, powiem, że wpadnę, ale tuż przed eventem będę musiał odwołać spotkanie, bo dostanę wezwanie na trening, który odbędzie się o innej godzinie niż pierwotna.
– No dobra, ale ile jest tych zaproszeń w sezonie?
– Z pięćdziesiąt w sezonie studniówkowym.
– Czy koledzy śmiali się kiedy trafiłeś po raz pierwszy na Pudelka?
– Nie (śmiech). Ja sam dowiedziałem się o Pudelku jakiś czas po publikacji artykułu. Do tej pory pojawia mi się uśmiech na twarzy, kiedy o tym słyszę.
– Co czujesz kiedy wchodzisz do swojego mieszkania, zamykasz drzwi, jesteś sam ze sobą? To trochę ulga, że masz czas dla siebie? Z wypowiedzi twojej mamy wynika, że jesteś wybitnym ekstrawertykiem, a z drugiej strony słyszałam, że potrafisz zamknąć się na kilka dni i grać w ciemnym pokoju.
– Uwielbiam spędzać czas ze znajomymi. Niekiedy jednak wracam do mieszkania, zamykam drzwi i chcę spędzić czas ze sobą, nie słuchając nikogo, z nikim nie rozmawiając. Po prostu chcę posiedzieć w ciszy, położyć się na łóżku. Tak było po finale Ligi Mistrzów. Jeśli ktoś do mnie dzwonił, nie odbierałem, odrzucałem połączenia. Nie chciałem z nikim rozmawiać, choć pewnie miło byłoby czytać gratulacje, pochwały, że był to historyczny finał Ligi Mistrzów, że super graliśmy. Nie chciałem jednak słuchać ludzi, nie chciałem z nikim rozmawiać.
Mam momenty w życiu, kiedy chcę spędzać czas wyłącznie ze sobą i ewentualnie komputerem. Są też chwile, w których chciałbym cały czas siedzieć z ludźmi, śmiać się, żartować.
– Co najbardziej w sobie lubisz?
– Determinację. Jeśli coś postanowię, zrobię wszystko, żeby to zrealizować.
– Co cię irytuje?
– Czasami chciałbym być trochę bardziej poważny. W towarzystwie staram się być śmieszny i zabawny, ale czasami jest tego za dużo. Poza tym po treningu zawsze chciałbym mieć przeświadczenie, że dałem z siebie tak wiele, że nie muszę robić dodatkowych powtórzeń. W mojej głowie pojawia się przekonanie, że jak tego nie wykonam, nie będę kolejnego dnia dobrze grał.
– To wynika z perfekcjonizmu? Z tego, że masz w sobie chęć udowadniania, że jesteś najlepszy, bo robisz więcej, czy z tego, że po prostu jesteś przesądny?
– Przesądny nie jestem, to na pewno. Minusem jest jednak to, że siatkówka to gra błędów, a ja czasami po jednym potrafię się zdenerwować, przekląć, zwyzywać wszystko co jest dookoła mnie. Staram się dążyć do perfekcji, której i tak nie osiągnę. Za szybko wykurzam się w sytuacjach, w których powinienem wrzucić na luz i dać sobie prawo do bycia człowiekiem.
– Najbardziej szalona rzecz, którą zrobiłeś w życiu?
– No właśnie nie jestem tak szalony, na jakiego wyglądam. Chciałbym skoczyć ze spadochronu, ale tego jeszcze nie zrobiłem...
– Nie było nieprzemyślanego tatuażu?
– Nie, większość jest bardzo przemyślana. Nie robię ich po imprezach (śmiech). Najbardziej szaloną rzeczą może być to, że rok temu zdecydowałem się w ciągu tygodnia, że sprawię sobie samochód BMW 5. Uznałem, że dosyć dużo czasu spędzamy w drodze, kiedy jest kadra, i fajnie byłoby mieć wygodę podróży.
– No, szaleństwo!
– Niby jestem taki fifarafa, a jednak nie (śmiech).
– Czy wyobrażasz sobie nie pojechać na Igrzyska do Paryża?
– Nie chcę tutaj podać oklepanych słów, które każdy mówi, że zrobię wszystko, by pojechać, bo to jest logiczne. Niestety nie mam jednak wpływu na niektóre rzeczy. Jeśli się nie uda, to na pewno będzie mnie to boleć, tym bardziej jeżeli utrzymam poziom siatkówki, który prezentuję na ten moment. To jest jednak decyzja trenera i jaka ona nie będzie – trzeba będzie ją uszanować.
– A kto wprowadzał cię do kadry?
– Na pewno jedną z tych osób był Bartosz Kurek.
– Kiedy zrozumiałeś, że między wami jest prawdziwe kumpelstwo, a nie szatniana kurtuazja?
– Kiedy w tamtym roku zauważyłem, że Bartek trochę zdziadział, a ja go nieco naprostowałem będąc z nim w pokoju (śmiech). Musiałem, że tak powiem, nauczyć go nowoczesnych rzeczy.
– Typu?
– Przykładowo jak przeglądać Tik Toka, żeby nie czytał tylko książek w pokoju (śmiech). Fajnie jest być z nim w kadrze. Naprawdę niejedno przeżył, wygrał czy przegrał. Można go o wszystko zapytać. Drugą osobą, która chyba najbardziej mi pomogła na początku kariery w kwestii wchodzenia do seniorskiej kadry, był Kuba Kochanowski. Siłę doświadczenia miał jednak wtedy właśnie Bartek.
– Co czyni go dobrym kapitanem?
– Jest mentalnym liderem. Kiedy trzeba, na treningach krzyknie, opierniczy. Jest też dobry organizacyjnie. Potrafi zagadać do trenera, sztabu, kierowników. Nie ma nigdy żadnych oporów, od razu to robi. Jeżeli pojawia się problem, idzie się do niego. On doradza, pomaga go rozwiązać. Wzbudza zaufanie. Wiemy, że chce dobrze dla zespołu.
– Bartek sporo przeżył, ty już też. A co byś powiedział siedmioletniemu Tomkowi, gdybyś mógł?
– Spełniaj marzenia, a wszystko będzie dobrze. Niczego w życiu bym nie zmienił. Uważam, że każda rzecz, która się zdarzyła miała jakiś cel i miała mnie czegoś nauczyć. Wierzę w to, że było to po tym, bym się zmienił i stał w miejscu, w którym teraz stoję.
Czytaj również:
– Gwiazda kadry o kontuzji: chcę uniknąć operacji
– Liga Narodów. Wojciech Maroszek o zmianach w siatkówce: jako sędziowie jesteśmy przytłoczeni technologią
– Polski produkt "przejął" statystyczną stronę siatkówki. To na nim pracuje się podczas Ligi Narodów
0 - 3
USA
1 - 3
USA
0 - 3
Niemcy
2 - 3
Słowenia
3 - 0
Egipt
3 - 1
Argentyna