Reprezentacja Polski skompromitowała się i przegrała z Mołdawią 2:3 w meczu eliminacji Euro 2024. Biało-czerwoni wszystkie gole stracili w drugiej połowie i roztrwonili dwubramkową przewagę. – Nie zaakceptuję tłumaczenia, że nie udźwignęliśmy presji – mówi stanowczo Ryszard Tarasiewicz, były reprezentant kraju, uczestnik mistrzostw świata w 1986 roku.
Maciej Rafalski, TVPSPORT.PL: – Jak wytłumaczyć to, co wydarzyło się w drugiej połowie meczu z Mołdawią? Po pierwszej części spotkania biało-czerwoni mieli przecież wszystko pod kontrolą.
Ryszard Tarasiewicz: – Szczerze mówiąc, to nie do końca rozumiem zachwyty nad pierwszą połową, bo i ona nie był jakaś wybitna. Mieliśmy przewagę w posiadaniu piłki, ale wydaje mi się, że pierwszą groźną i składną akcję przeprowadziliśmy w 32. minucie, przed golem na 2:0. Tych akcji nie było wiele, rzadko graliśmy skrzydłami... A co do samej porażki, to oczywiście, w piłce już zdarzało się, że zespół wypuszczał dwubramkowe prowadzenie. Rzadko zdarza się jednak, żeby różnica poziomów piłkarzy obu drużyn była aż tak duża. To jest niepojęte i nie miało prawa się wydarzyć.
– Gdzie Polacy popełniali największe błędy?
– Znów nie wyglądało to najlepiej w obronie. Stoperzy przy wyprowadzaniu piłki byli ustawieni zbyt szeroko, co sprawiało, że gdy rywale odebrali piłkę, szli na osamotnionego Jana Bednarka. Te odległości były za duże. Inna sprawa jest taka, że mogliśmy to zamknąć nawet przy remisie, a mam na myśli świetną sytuację Jakuba Kamińskiego.
– Decydująca była chyba sfera mentalna...
– Nie zaakceptuję tłumaczenia, że nie udźwignęliśmy presji. Na jakich stadionach grają nasi reprezentanci? Z jakimi rywalami? Nie da się tego porównać do 10-tysięcznej publiczności w Kiszyniowie, która poniosła gospodarzy. A jeśli faktycznie mają problem, to co będzie, jeśli zagramy z Anglikami na Wembley albo z Niemcami na jednym z ich stadionów? Chyba w przerwie będziemy musieli na siłę wypychać naszych zawodników na boisko.
– Przez eliminacje mieliśmy przejść bez problemów, tymczasem po trzech meczach mamy raptem trzy punkty.
– Fernando Santos buduje kadrę, wprowadza nowych zawodników, ale odpowiedzialność jest na barkach tych najbardziej doświadczonych. To oni muszą regulować tempo, wziąć grę na siebie w krytycznych momentach. Nie można jednak ciągle wskazywać na Roberta Lewandowskiego, bo to jest zbyt duże ułatwienie dla reszty. Gdy mecz się nie układa, każdy patrzy w stronę "Lewego", a on też potrzebuje wsparcia. Ktoś musi mu piłkę podać. Robert ma duży wpływ na zespół, ale nie może prowadzić tych zawodników za rękę. Liderzy naszej kadry muszą myśleć również o swojej grze, a nie tylko o tym, by podpowiadać kolegom.
– Część kibiców liczyła na to, że Fernando Santos odmieni naszą reprezentację i że zacznie ona prezentować inny styl niż w ostatnich latach. To może się udać?
– Nie, to się nie zmieni. Przecież PZPN doskonale wiedział, kogo zatrudnia. To trener o określonej charakterystyce, który skupia się na dobrej organizacji i grze w średniej albo niskiej obronie. Każdy zdawał sobie sprawę, jaki jest to szkoleniowiec, więc nie rozumiem tego zdziwienia. Będziemy drużyną pragmatyczną, ale najpierw muszą przestać przydarzać nam się tak katastrofalne błędy.
– Z czego brały się te indywidualne pomyłki?
– Według mnie to była trochę nonszalancja i brak koncentracji. Jeżeli ktoś jest skoncentrowany, nie popełnia aż tylu błędów. Po pierwszej bramce pojawił się strach przed tym, co za chwilę się wydarzy. Takie myślenie nie ma prawa pojawić się na poziomie reprezentacyjnym. Nie mówimy o nieznanych nikomu zawodnikach, a o ludziach z co najmniej solidnych europejskich klubów.
– Dlaczego daliśmy się im zepchnąć do obrony?
– Pozwoliliśmy rywalom uwierzyć w siebie. Po pierwszej połowie przeciwnicy mieli świadomość, że są w trudnej sytuacji, lecz wiedzieli, że chcą zakończyć spotkanie w dobrym stylu, nawet jeśli przegrają. Poczuli dużą swobodę. W przypadku reprezentacji Polski zwróciłbym uwagę na jeszcze jedną rzecz. Nasi piłkarze odgrywają ważne role w klubach, w których są otoczeni bardzo dobrymi graczami. Widzimy jednak, że kiedy przenosi się ich do kadry i muszą wziąć na siebie tę odpowiedzialność, zaczynają się kłopoty.
– Na początku eliminacji brzmiało to nierealnie, ale matematycznie staje się to coraz bardziej możliwe. Nie pojedziemy na Euro?
– Oczywiście trzeba brać pod uwagę taki wariant. Następne spotkania będziemy rozgrywać pod presją, ale znów nie zagramy przecież z jakimiś bardzo silnymi zespołami. Teraz nasi zawodnicy muszą po prostu podnieść się i poprawić po tej porażce.
– Ponownie trzeba wrócić do kwestii przydatności w drużynie narodowej Kamila Glika czy Kamila Grosickiego...
– Nie wiadomo czy taki piłkarz jak "Grosik" nie przydałby się w chwili, gdy Mołdawianie wyrównali. Sądzę, że czasami potrzebny byłby Kamil Glik, by wejść na ostatnie 20 minut i pomóc przy obronie korzystnego wyniku. Nie sądzę, by byli oni pierwszoplanowymi postaciami, ale mogliby pełnić funkcję zadaniowców.
– Co po tej porażce powinien zrobić Santos?
– Zobaczymy, w jakiej formie i rytmie meczowym będą kadrowicze, ale gdyby to ode mnie zależało, w następnym spotkaniu wystawiłbym taką samą jedenastkę i dał tym piłkarzom możliwość rehabilitacji. Liczę na ich sportową złość. Myślę, że selekcjoner będzie rozmawiał z zawodnikami, a wiele rzeczy nie ujrzy światła dziennego.
– Jest jakiś piłkarz, który szczególnie pana rozczarował?
– Trudno wymienić jedno nazwisko, bo błędów indywidualnych było mnóstwo. Mówimy też o sporcie drużynowym. W porządku, Zieliński stracił piłkę, po czym rywale strzelili gola kontaktowego. Mieliśmy jednak całą drugą połowę, spokojnie można było na to zareagować. Później zmarnowaliśmy stuprocentową okazję. Zawiódł każdy zawodnik, ale z pewnością nie wskazywałbym tutaj jednego winnego. W piłce nożnej nie na tym to polega.
– Pojedziemy na mistrzostwa Europy?
– Cały czas mamy na to duże szanse. Drużyna musi jednak wziąć się w garść w kolejnych meczach eliminacyjnych, bo to nie może się powtórzyć.