4 lipca świętowany jest w Stanach Zjednoczonych z wielką pompą Dzień Niepodległości. W 1910 roku obchody zostały zakłócone po "Walce stulecia", w której Jack Johnson (49-5-10) zmierzył się z Jimem Jeffriesem (19-0-2). Hit wagi ciężkiej miał bowiem szereg podtekstów rasowych, które trafiły na podatny grunt. Efekt? Ponad 20 zabitych oraz kilkuset rannych i aresztowanych.
FLOYD MAYWEATHER. KRĘTA DROGA NA SZCZYT
"Jedno jest pewne – Jim Jeffries musi teraz wrócić ze swojej farmy, by zedrzeć ten złoty uśmieszek z twarzy Jacka Johnsona. Jeff, wszystko zależy od ciebie. Biały człowiek musi zostać uratowany" – apelował w 1908 roku Jack London. Znany pisarz nie był jedynym, który nie mógł pogodzić się z tym, że nowym królem wagi ciężkiej po raz pierwszy został czarnoskóry.
Temat podchwyciły inne media, które ochrzciły byłego mistrza "Ostatnią nadzieją białych". Ta łatka miała pozostać w boksie na wiele kolejnych dekad (w latach dziewięćdziesiątych przylgnęła nawet do Andrzeja Gołoty), choć z czasem straciła większość rasistowskich konotacji. Na początku XX wieku była jednak nierozerwalnie powiązana ze sportem, bo bariera rasowa miała ogromne znaczenie. Jej przełamanie nie było łatwe i wymagało pewnej intrygi.
Jack Johnson był pod wieloma względami wyjątkowy. Choć wychował się na mocno doświadczonym podziałami Południu, to dorastał w wyjątkowym mikrokosmosie miasteczka Galveston. Tu obowiązywały nieco inne reguły niż w okolicznych miastach – kilkuletni Jack przyjaźnił się z białymi rówieśnikami i spał w ich domach. – Nigdy nie czułem, że to przedstawiciele jakiejś lepszej rasy – opowiadał po latach.
Narodziny giganta
Nie ukończył szkoły. Boksem zainteresował się już jako nastolatek – ten trop podsunął mu jeden ze znajomych, który podziwiał wysokiego i atletycznie zbudowanego kolegę. Pierwszy pojedynek Jack stoczył w 1898 roku, ale dużo ważniejsze wydarzenie miało miejsce trzy lata później – w lutym 1901 Johnson został znokautowany już w trzeciej rundzie przez dużo bardziej doświadczonego Joego Choynskiego. A po wszystkim panowie spotkali się... w areszcie.
Zawodowe walki za pieniądze były bowiem nielegalne w Teksasie, gdzie doszło do tego pojedynku. Obaj mogli wyjść za kaucją, jednak żaden nie miał 5 tysięcy dolarów – była to wówczas kwota astronomiczna. Miejscowy szeryf warunkowo pozwolił im nawet nocować w domach, ale pod jednym warunkiem – każdego dnia musieli długo sparować, ku uciesze strażników i pozostałych aresztowanych.
Bokserzy przystali na to rozwiązanie i popisywali się przez ponad trzy tygodnie. Dla Johnsona była to pięściarska szkoła. Choynski szybko dostrzegł w nim ogromne możliwości. – Ktoś z taką lekkością poruszania się w ringu nie powinien przyjmować ani jednego ciosu – miał powiedzieć. Jack po latach podkreślał, że to właśnie były rywal nauczył go wtedy efektywnej obrony, która stała się podstawą jego pięściarskiej tożsamości.
Odmieniony Johnson rozwijał się z walki na walkę. Już w 1903 roku został mistrzem świata wagi ciężkiej, ale w oddzielnej kategorii. Dla czarnoskórych. Właśnie tak wyglądał boks w Ameryce na przełomie XIX i XX wieku – nie był wolny od rasizmu. Oczywiście biali dość regularnie walczyli z czarnoskórymi, jednak mistrzostwo było zarezerwowane dla tych z uprzywilejowanej rasy.
"Gigant z Galveston" robił co mógł – kilkanaście razy obronił tytuł i konsekwentnie domagał się walki o "prawdziwe" mistrzostwo świata. Jim Jeffries miał jednak inne plany. W maju 1905 roku – tuż po trzydziestych urodzinach – oficjalnie ogłosił zakończenie kariery. Zrobił to zresztą jako niepokonany czempion. W ringu przez wiele lat siał spustoszenie – wielu rywalom połamał żebra, a sam mógł się chwalić wyjątkowo twardą szczęką.
Nadzieja powraca
Mniej więcej w tym czasie przyszli rywale podobno spotkali się w saloonie. – Nie będą z tobą walczył, bo nie masz nazwiska. Nie przylecą na to nawet muchy. Ale mogę już teraz zejść z tobą do piwnicy, gdzie zamkniemy drzwi od środka. Ten, który wyjdzie z niej z kluczem, będzie mistrzem – zaproponował Jeffries. Johnson nie przystał na tę niecodzienną propozycję i niepyszny opuścił budynek.
W kolejnych latach nieskutecznie gonił za mistrzowskim tytułem. Marzenie udało się spełnić w grudniu 1908. Doszło do tego w dalekiej Australii. Czempiona Tommy'ego Burnsa skłoniły głównie pieniądze – otrzymał sześć razy tyle co czarnoskóry pretendent. Szybko stało się jasne, że w ringu dzielą ich co najmniej dwie klasy. Mistrz słabł z każdą rundą i w końcu walkę przerwano, ale w dość nietypowych okolicznościach.
"Finał rozegrał się w czternastej rundzie, gdy policja przerwała walkę widząc Burnsa obijanego i niezdolnego do obrony przed mocnymi ciosami rywala. Zostało uzgodnione, że w takim przypadku będzie ogłoszony werdykt punktowy. Sędzia McIntosh bez wahania dał zwycięstwo potężnemu czarnoskóremu, który występem potwierdził, że jest lepszy od Burnsa w każdym elemencie bokserskiego rzemiosła" – podsumowano w "The New York Times".
Emerytowany Jeffries dostał ofertę sędziowania tego pojedynku, ale za występ zażądał tyle ile miał dostać Johnson, który w przeciwieństwie do niego miał przecież przyjmować ciosy. Po wszystkim były czempion mocno krytykował Burnsa – w mocnych słowach zarzucał mu… sprzeniewierzenie się ideałom białej rasy.
– Tommy miał swoją cenę. Sprzedał dumę za 30 tysięcy dolarów. Opinia publiczna nigdy nie wybaczy mu tego, że pozwolił walczyć o tytuł mistrza świata przedstawicielowi czarnej rasy. Wielokrotnie proponowano mi walkę z Johnsonem, ale nigdy się na to nie zgodziłem, choć nie mam wątpliwości, że pokonałbym go. Nigdy nie pozwoliłbym Murzynowi walczyć o tytuł i doradzam wszystkim pięściarzom to samo – komentował Jeffries.
Rasistowskie konotacje były wszechobecne. Jack London w korespondencji dla "New York Herald" porównał walkę Burnsa z Johnsonem do starcia pigmeja z kolosem. "Walka? Nie było żadnej walki. Żadna masakra Ormian nie da się porównać z tą rzezią, która wydarzyła się w ringu" – ocenił. Na koniec zaapelował do Jeffriesa o powrót, jednak były mistrz nadal deklarował brak zainteresowania takim pojedynkiem.
Z czasem sytuacja zaczęła się zmieniać. Johnson wcale nie musiał robić wiele, by podgrzewać emocje – wystarczyło, że po prostu wygrywał. Dokonywał tego w spektakularnym stylu, często dogryzając rywalom już w ringu. Miarka przebrała się w październiku 1909 roku, gdy mistrz kategorii ciężkiej zaprosił do walki lżejszego o ponad 15 kilogramów Stanleya Ketchela (48-4-3) – czempiona wagi średniej. Według niektórych pojedynek miał być "ustawką", która w pewnym momencie wymknęła się spod kontroli.
W dwunastej rundzie Ketchel nieoczekiwanie powalił giganta na deski. Johnson nie był jednak zraniony. Szybko wstał i w odpowiedzi... znokautował rywala pojedynczym uderzeniem. Cios miał taką wymowę, że w rękawicy mistrza miało się ponoć znaleźć kilka zębów przeciwnika. Jack po wszystkim tylko szeroko się uśmiechał, kolejny raz frustrując znaczną część kibiców.
Nie było wyjścia – Jeffries musiał wrócić. Pięć lat bez boksu sprawiło jednak, że ex-czempion mocno się zmienił. Dość mocno się roztył i przez moment ważył ponad 130 kilogramów. Wcześniej imponował niespotykanym w boksie atletyzmem. Bił niezwykle mocno i był bardzo silny. Po części miał to być efekt dorastania na farmie. Według legend Jim mógł zarzucić upolowanego jelenia na plecy i wrócić z nim do domu, a "spacerek" liczący 15 kilometrów nie zmusił go do nawet jednego postoju.
Od sportu do ulicznych zamieszek
Ostatecznie byłego mistrza skłoniły do powrotu bezprecedensowe pieniądze. To był początek trendu, który w królewskiej kategorii powracał w kolejnych dekadach. Takie decyzje prawie nigdy nie kończyły się dobrze, o czym mieli przekonać się choćby Joe Louis i Muhammad Ali. W 1910 roku kilkadziesiąt tysięcy dolarów obiecanej wypłaty zapewniało życie na poziomie współczesnego milionera.
Do hitowej walki doprowadził promotor Tex Rickard. Nie wszystko poszło jednak po jego myśli. Na ostatniej prostej pojawiła się poważna przeszkoda – pojedynek miał być w San Francisco, ale weto postawił gubernator Kalifornii. Taką decyzję wymusiły na nim oburzone ringową przemocą środowiska religijne. Obrotny biznesmen przeniósł walkę do Reno w stanie Nevada, gdzie w krótkim czasie z pomocą dwustu stolarzy od zera zbudowano arenę mogącą pomieścić ponad 16 tysięcy widzów.
Wielu polityków podejrzewało, że walka może być "ustawką". Aby odciąć się od takich podejrzeń Rickard wymarzył sobie, że sędzią ringowym będzie... ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych – William Taft. Głowa państwa jednak odmówiła – podobnie jak słynny Artur Conan Doyle. Kolejni znani kandydaci rezygnowali, więc Rickard w roli arbitra obsadził... siebie. Przeszkodą nie był brak doświadczenia i to właśnie promotor, który nigdy nie sprawdził się w roli sędziego, miał poprowadzić "Walkę stulecia".
Tuż przed wyjściem do ringu zmienił się jeszcze podział puli. Pierwotnie pięściarze dogadali się, że dla zwycięzcy będzie 75 proc. dochodów. Kilka dni przed wyjściem do ringu Johnson zaproponował 50/50. Jeffries jednak omówił i ostatecznie uzgodniono podział 60/40 na korzyść wygranego. Szybko też okazało się, że opowieść o "ustawce" można włożyć między bajki.
Chociaż panowie nie mieli problemu, by dogadać się w sprawach biznesowych, to w powietrzu było napięcie. Dwa dni przed walką London nazwał Jeffriesa "wybranym przedstawicielem białej rasy – najlepszym z możliwych", a w "The New York Times" pojawiła się zapowiedź o zabarwieniu rasistowskim. "Jeśli czarnoskóry wygra, to tysiące jego ignoranckich braci będą mylnie interpretować to zwycięstwo jak potwierdzenie równości wobec białych sąsiadów" – napisano.
W ringu te teorie wzięły w łeb. Po głowie dostał też Jeffries. Johnson wręcz bawił się momentami z byłym mistrzem. Wielu ekspertów miało wrażenie, że mógł skończyć walkę już na samym początku. Rozstrzygnięcie przyszło po godzinie. W 15. rundzie były czempion – który przechwalał się, że nigdy nie był nawet liczony – wylądował na deskach aż trzy razy. Po trzecim upadku pojedynek został przerwany.
– Nie dałbym rady z nim wygrać nawet w szczycie formy – przyznał w przypływie szczerości kilka dni po walce pobity. Kibice oglądający walkę z bliska byli raczej zszokowani niż wściekli. "Nadzieja była obecna w tysiącach oddechów do ostatniej minuty. Potem ich idol padł, a ten czarnoskóry stał nad nim i wyglądał na bezkonkurencyjnego. Nie mogli się oprzeć, musieli wyrazić podziw. Właściwie to nie okazywano mu wrogości. Przez większość czasu kibice siedzieli w ciszy, układając na nowo myśli" – podsumował korespondent agencji Associated Press.
Koniec walki nie przerwał rasowych napięć – wręcz przeciwnie. Był katalizatorem bezprecedensowych zamieszek, które wkrótce ogarnęły Amerykę. Do starć doszło na ulicach wielkich miast – Houston, Nowego Jorku, Cincinnati i Atlanty, ale również we wsiach i miasteczkach. Liczby ofiar nigdy dokładnie nie ustalono, jednak w całych Stanach mogło zginąć nawet 26 osób. Kilkaset trafiło również do szpitali i aresztów.
Na jednej z ulic Houston młody czarnoskóry zbytnio cieszył się ze zwycięstwa Johnsona, co nie spodobało się przejeżdżającemu białemu, który go zasztyletował. Z kolei w Nowym Jorku grupki białych podpalały sklepy i plądrowały domy. Szukano też ofiar – udaremniono próbę powieszenia dwóch osób, ale kogoś innego pobito na śmierć. W Wheeling grupka mężczyzn dorwała czarnoskórego, który prowadził luksusowe auto. Został publicznie powieszony.
Uliczne walki trwały kilka dni i doprowadziły do tego, że na wiele lat zakazano dystrybuowania filmu z pojedynkiem Johnsona z Jeffriesem w obawie przed kolejnymi zajściami. Zakaz zniesiono dopiero w 1940 roku. Pobity Jeffries nigdy nie wyszedł już do ringu. A pogromca rozdawał karty na szczycie wagi ciężkiej do 1915 roku. Potem na kolejnego czarnoskórego mistrza trzeba było czekać ponad 20 lat – aż do 1937, gdy rozpoczęła się era Joego Louisa.