| Piłka ręczna / ORLEN Superliga
Robert Orzechowski w wieku 33 lat postanowił zakończyć karierę. Medalista MŚ 2015 mógłby spokojnie grać jeszcze przez kilka sezonów, ale nie chciał. – Co mogłoby mnie jeszcze czekać? Jestem za stary i za słaby, aby liczyć na powołanie do reprezentacji Polski. Gra o medale w Superlidze? To też mi już nie groziło. Transfer do Kielc lub Płocka również – tłumaczy.
Damian Pechman, TVP Sport: – Zaskoczyłeś wszystkich informacją o zakończeniu kariery.
Robert Orzechowski: – To nie była spontaniczna decyzja. Już od pewnego czasu dojrzewałem do niej.
– Myślałem, że przyspieszył to MMTS Kwidzyn i – w ramach "czyszczenia" szatni – pozbył się ciebie.
– Nie, muszę zdementować plotki, jeśli takie się pojawiły. Nikt z Kwidzyna mnie nie wyrzucał. Było wręcz odwrotnie, władze klubu oraz trener Bartłomiej Jaszka namawiali mnie, żebym został w zespole. Musiałem jednak podziękować.
– Dlaczego więc w wieku 33 lat pożegnałeś się ze sportem?
– Zadecydowały tylko i wyłącznie względy rodzinne. Ostatnio kursowałem między Gdańskiem, gdzie mieszkała moja żona i dzieci a Kwidzynem, gdzie trenowałem i grałem. Na dłuższą metę to było nie do pogodzenia. Jeszcze gdy firma żony zgadzała się na jej pracę w trybie "home office", to było nam łatwiej. Niestety, to już nieaktualne i żona musiała na stałe wrócić do Trójmiasta.
– I tak bez żalu porzuciłeś piłkę ręczną?
– W życiu są rzeczy ważne i ważniejsze. W tym momencie ważniejsza jest dla mnie rodzina. Chcę, aby moje dzieci miały ojca na co dzień, ale nie tylko, gdy pozwoli na to przerwa w rozgrywkach. Przez wiele lat to moja rodzina musiała się podporządkować moim obowiązkom. Wszystko było ustawione pod moje treningi, mecze, wyjazdy.
Poza tym, co jeszcze mogłoby mnie czekać w piłce ręcznej? Jestem za stary i za słaby, aby liczyć na powołanie do reprezentacji Polski. Gra o medale w Superlidze? To też mi już nie groziło. Transfer do Kielc lub Płocka również. Ok, mógłbym jeszcze o 2-3 lata przedłużyć karierę. Ale po co?
– Wielu twoich kolegów boi się tego momentu i nie wiedzą, kiedy powiedzieć "stop".
– Wiem, znam takie przykłady. Ale każdy musi sam dojrzeć do takiej decyzji. Ja uznałem, że wolę to zrobić o rok za wcześnie niż o rok za późno. Może było mi łatwiej, bo mam pomysł na życie bez piłki ręcznej. Pracuję teraz w firmie, w której mam szansę na rozwój. Pod każdym względem. W sporcie już dawno doszedłem do ściany. Ani nie byłbym lepszy na boisku, ani nie mógłbym liczyć na wyższy kontrakt. Przez całą karierę omijały mnie poważne kontuzje kolan. Kto by mi zagwarantował, że tak będzie także w kolejnych sezonach? Uznałem, że dalsze granie nie miałoby żadnego sensu.
Następne
– Jesteś bardzo surowy. Tak było w trakcie całej kariery?
– Zacznijmy od tego, czy to była kariera czy tylko przygoda z piłką ręczną? Ale niech to ocenią prawdziwi eksperci. Co do mnie... Chyba zawsze tak było. Byłem wobec siebie bardzo wymagający. Zawsze chciałem więcej i więcej – grać lepiej i osiągać więcej sukcesów. Czy to w klubach czy reprezentacji Polski. Teraz, gdy jestem trochę starszy, to podchodzę do tego inaczej. Bardziej doceniam to, co przeżyłem i zdobyłem na boisku.
– A jak odbierasz opinie "niespełniony talent"?
– Każdy ma do tego prawo. Tylko na jakiej podstawie tak mówi? Uważam, że ze swojej kariery wycisnąłem naprawdę dużo. Wielu zawodników chciałoby się pochwalić tym, że zdobyło osiem medali Superligi czy medal mistrzostw świata z reprezentacją Polski. Naprawdę nie muszę się wstydzić tego, co udało mi się osiągnąć.
– Dlaczego nigdy nie wyjechałeś z Polski? Nie wierzę, że nie było ofert.
– Były. Zarówno, gdy grałem w Górniku Zabrze, jak i Azotach Puławy. Swoją drogą to ciekawe, że nawet gdy w Kwidzynie byłem w wysokiej formie, to oferty jakoś do mnie nie docierały. Inaczej było w Zabrzu i Azotach. Nie byłem jednak wtedy przekonany do wyjazdu...
– Czego się obawiałeś?
– Grałem w klubach, które walczyły w Polsce o podium. Tymczasem propozycje, które dostawałem, były z klubów, których celem było albo utrzymanie w 1. Bundeslidze, albo awans do niej. To mnie wtedy nie interesowało. Stawiałem sobie poprzeczkę wyżej. Uważałem, że lepiej poczekać, nie brać tego, co akurat leży na stole, bo może za chwilę zgłosi się klub z wyższej półki. Teraz wiem, że trzeba było zaryzykować, podjąć wyzwanie. Zresztą, nawet gdyby mi nie wyszło, to mógłbym wrócić do Polski. Jeśli czegoś żałuję, to właśnie tego, że nie spróbowałem gry w innej lidze.
Następne
– Ani razu nie byłeś blisko decyzji o wyjeździe?
– Może raz, ale też zabrakło mi odwagi. Byłem wtedy zawodnikiem Azotów, akurat wracałem do zdrowia po kontuzji, gdy zgłosił się do mnie klub z Niemiec. Miałem duże obawy. Nie grałem przez cały sezon i uznałem, że lepiej spokojnie się odbudować w Kwidzynie. Niestety, później – chociaż za czasów trenera Strząbały grałem bardzo dobrze – nikt się już nie zgłosił. Jeśli ktoś z młodszych kolegów będzie czytał tę rozmowę, to mam jedną radę. Dostałeś ofertę? To wyjeżdżaj! Tak naprawdę nic nie ryzykujesz. Wiele się możesz nauczyć, nawet przez sezon lub dwa. A jeśli nie wyjdzie za granicą, to będziesz miał miękkie lądowanie w Polsce.
– Zagraniczne kluby widziały w tobie rozgrywającego czy skrzydłowego?
– W Superlidze grałem zawsze w drugiej linii. Wyjątkiem była reprezentacja Polski, w której Bogdan Wenta ustawił mnie na skrzydle. Nigdy nie czułem się dobrze na tej pozycji. Nie byłem dość elastyczny i gumowy jak zawodnicy, którzy grali tam od urodzenia. Na rozegraniu byli jednak wtedy w reprezentacji bracia Marcin i Krzysztof Lijewscy. No i w ogóle, żeby w tamtych czasach występować na tej pozycji, w takich imprezach jak ME czy MŚ, to trzeba było mieć nie tylko umiejętności, ale też warunki. Mnie tego brakowało. Trener Wenta uznał, że przydam się na skrzydle.
– Jak to wytłumaczył?
– W ogóle nie tłumaczył! Nie było żadnej rozmowy. Dostałem powołanie, usłyszałem, że mam grać na skrzydle i tyle. Nie przyszło mi do głowy, aby dyskutować z selekcjonerem czy przekonywać, że na skrzydle to ja siebie nie widzę. Cieszyłem się, że mogę być w reprezentacji, że mogę trenować i grać z zawodnikami, których chwilę wcześniej oglądałem w telewizji. Wiadomo, nie byłem pierwszym wyborem selekcjonera, ale to nie miało znaczenia. Byłem dumny, że mogę wyjść na boisko i pomóc drużynie. Nieważne, czy przez 5 czy 30 minut
– Podobno Mariusz Jurasik był twoim "ojcem chrzestnym" w kadrze.
– Na pewno wiele się od niego nauczyłem. Poświęcił mi dużo czasu. Nie tylko w reprezentacji, bo spotkaliśmy się przecież także w Górniku Zabrze. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. Zresztą w reprezentacji mogłem liczyć na wsparcie nie tylko Mariusza, ale też innych kolegów. Radą chętnie służyli między innymi bracia Lijewscy.
– Zagrałeś w każdej imprezie od ME 2012 do ME 2016. Nie wiem, czy masz tego świadomość...
– Rzeczywiście, byłem obecny w kadrze przez sześć lat. Zebrało się chyba ponad 70 meczów.
– Do którego z nich wracasz najchętniej?
– Nie mam takiego jednego, wybranego. Na pewno lubię wracać do mistrzostw świata w Katarze, w których zdobyliśmy brązowy medal. Coś niesamowitego.
– Może jednak pomogę. ME 2012 i mecz z Danią?
– Pamiętam. Minus cztery do przerwy, wielu nas pewnie skreśliło, a tymczasem po znakomitej końcówce wygraliśmy. Miałem w tym swój mały udział, dołożyłem trzy bramki, z czego dwie po kontratakach.
– Idźmy dalej. MŚ 2013 i mecz z Serbią?
– Masz na myśli ostatnią bramkę dającą zwycięstwo? Do tej pory nie potrafię wytłumaczyć, w jaki sposób zmieściłem piłkę. Zamknąłem oczy i rzuciłem. Jakoś wpadła.
– Wspomniałeś wcześniej Bogdana Wentę. Dlaczego akurat jemu udało się zbudować zespół, który zaczął się liczyć na świecie?
– Miał niesamowitą charyzmę. Wystarczyło mu czasami 20-30 sekund, żeby nas zmotywować do lepszej gry. Słuchałeś go i miałeś wrażenie, że na boisku możesz wygrać z każdym. Jednocześnie piłka ręczna była wtedy zupełnie inna niż obecnie. Tak mi się wydaje. Teraz dużo dyskutuje się o taktyce, detalach, analizuje dokładnie rywali i każdego z zawodników. Kiedyś podchodziło się do tego inaczej. Teraz wszystkie elementy chcielibyśmy rozpisać i zaplanować. Zapominamy, że piłka ręczna to nie gra komputerowa. Najważniejsze są podstawy, wyszkolenie techniczne, przygotowanie motoryczne, jeżeli koncentracja i zaangażowanie są na najwyższym poziomie, można dokładać pozostałe elementy.
– Powołania wysyłał tobie także następca Wenty – Michael Biegler. Jakim był trenerem? Opinie na jego temat są po latach skrajne.
– Oczekujesz odpowiedzi, że medal MŚ to nie jego zasługa? To źle trafiłeś. Wiem, że miał i ma w Polsce wielu krytyków. Na pewno to inny typ trenera niż Bogdan Wenta. Przede wszystkim zdawał sobie sprawę, z jaką grupą pracuje. Dał zawodnikom na boisku dużo swobody, ale czuwał obok i reagował, gdy zaszła potrzeba. Nie był statystą. W tamtym momencie zespół nie wymagał rewolucji. Ten medal to także jego zasługa.
– W swojej opinii jesteś wyjątkiem. Podobnie jak w przypadku Jerzego Witaszka, prezesa Azotów Puławy.
– Mam świadomość, że prezes nie jest lubiany, że nie każdemu podoba się jego styl pracy. Przez 20 lat, od zera, zbudował w Puławach silny klub. Nie dostał niczego za darmo. Tylko on sam wie, ile czasu poświęcił na to, aby w Puławach powstała nowa hala. To było jedno z jego marzeń. Chodził po urzędach, dzwonił, prosił... Trwało to trochę, ale się udało. Kibice mają krótką pamięć, nie doceniają takich rzeczy. Drużyna co sezon jest w czołówce, walczy o podium w Superlidze. Ok, może w dzisiejszych czasach przydałoby się trochę innego stylu zarządzania, ale nie można umniejszać jego zasług.
– Z każdym trenerem i każdym prezesem masz takie dobre relacje?
– Dobre pytanie... Próbuję sobie cokolwiek przypomnieć, ale nie miałem z nikim żadnego konfliktu. Pracowałem z różnymi trenerami, mieli różne metody pracy, ale zawsze potrafiłem się dostosować do ich wymagań. Zwłaszcza teraz, gdy zakończyłem już karierę, dociera do mnie, jak trudny jest zawód trenera. Wymagania są ogromne, zarówno ze strony prezesów, jak i kibiców czy mediów. Tymczasem na boisku niewiele od ciebie zależy. O twoim losie może zadecydować jedna stracona piłka albo niewykorzystany rzut karny. Kiedyś myślałem, że mam doświadczenie i predyspozycje, aby sprawdzić się w tej roli. Na razie jednak mówię "nie".
– Ale nie wykluczasz zupełnie, że kiedyś poprowadzisz zespół jako trener?
– Oczywiście, że nie. Ale nie stanie się to w bliskiej przyszłości. Gdy Tomasz Strząbała pracował w Kwidzynie, zainspirował mnie, zapisałem się na kurs. Pierwszy krok wykonałem, jestem w trakcie kursu na licencje "B". Zastanawiałem się również kiedyś, czy wolałbym pracować z seniorami czy z młodzieżą. Doszedłem do wniosku, że raczej z seniorami, można od nich więcej wymagać. Ale, jak już mówiłem, to melodia przyszłości. Jeśli to w ogóle kiedyś dojdzie do skutku.
– Nie boisz się, że szybko zatęsknisz za piłką ręczną?
– Nie. Poświęciłem piłce ręcznej wiele lat mojego życia, jednak zacząłem nowy rozdział i chcę się skupić na czymś innym. Piłkę ręczną będę śledził wyłącznie jako kibic. W moim sąsiedztwie jest hala Wybrzeża, na pewno będę się pojawiał na ich meczach. Ale nie tylko tam. Do Kwidzyna też nie mam daleko i mogę obiecać, że – jeśli tylko obowiązki pozwolą – będę czasami wspierał MMTS. Oczywiście z trybun. Na boisko nie wrócę, te drzwi już za sobą zamknąłem.