Mimo bolesnej porażki w ostatnim pojedynku, Przemysław Opalach nie poddaje się i 30 września na gali Fight Rose 4 stoczy walkę z Węgrem Gyorgym Kutasim w cageboxingu, czyli w klatce, na zasadach boksu i w małych rękawicach. – Bliscy odradzają mi powrót, ale ciągnie wilka do lasu – powiedział olsztynianin w rozmowie z TVPSPORT.PL
Mateusz Fudala, TVPSPORT.PL: – Wybacz złośliwość, ale zapytam wprost: po co ci to?
Przemysław Opalach (bilans w zawodowym boksie: 29-3, 24 KO): – To nie jest złośliwe pytanie, każdy się mnie o to pyta.
– Jak odpowiadasz?
– Że trochę mi się nudzi. A tak serio, to chcę zrobić to dla siebie. Tym bardziej, po ostatniej dotkliwej porażce. Nie chcę tego tak zostawiać. Dobrze się prowadzę i chcę spróbować. I przy okazji, nie ma co ukrywać, też zarobić, bo nikt za darmo się nie bije.
– W ostatniej walce na gali Revolta 3 w Tczewie przegrałeś przez techniczny nokaut w 1. rundzie z debiutantem Rafałem Rutkowskim.
– Nie chcę teraz się usprawiedliwiać, mówić to, czy tamto. Powiem uczciwie: sądziłem, że to będzie łatwy pojedynek. Pomyślałem: kto to jest? Nawet nie wiem, kiedy mnie trafił.
– W ciągu minuty byłeś liczony trzy razy. Sędzia w końcu przerwał pojedynek.
– To dla mnie życiowa nauczka, że nikogo nie można lekceważyć.
– Zlekceważyłeś Rutkowskiego?
– Naturalnie. Nie będę przecież kłamał. Myślałem, że wejdę, zrobię swoje i będzie po walce. Chłop zasłużył na wygraną, trafiał mnie czysto. Gratuluję mu.
– Jak na twój powrót zareagowali bliscy?
– 98 procent... nie, przepraszam. 99 procent bliskich jest na nie. Nie oszukujmy się, wszyscy wiedzą, że nie mam już 25 lat. Mam 37 lat i trochę po głowie dostałem. Były takie walki, jak choćby ta z Gaerdem Ajetoviciem (w maju 2013 roku w rodzinnym Olsztynie Opalach przegrał na punkty, choć Serb mógł go szybko znokautować. Po walce mówił, że nie zrobił tego, bo jest dżentelmenem – red.). Po niej nie było dobrze... Ale ciągnie wilka do lasu. Mam do siebie dystans i zdaję sobie sprawę, że to już długo nie potrwa. Robię to dla siebie, bo to kocham.
– W walce wieczoru gali, w której weźmiesz udział, wystąpi Artur Binkowski. Ogłoszenie jego pojedynku z Remigiuszem Tkaczykiem wywołało sporo szumu, bo 48-letni dziś olimpijczyk z Sydney, delikatnie mówiąc, nie prowadzi się zbyt sportowo, a ostatni raz walczył 9 lat temu. Nietrudno sobie wyobrazić, że gala będzie krytykowana.
– Tak było zawsze, czy walczyłem u Marcina Najmana, czy gdzie indziej, to często słyszałem krytykę. Ale ja robię swoje. Nie walczę dla Binkowskiego, czy dla kogoś innego. Walczę dla siebie, pracuję na swój chleb. Co robią inni, nie obchodzi mnie to. Organizatorzy gali są do mnie bardzo przyjaźnie nastawieni i wzajemnie możemy sobie pomóc. To wyzwanie, którego potrzebuję.
– Twoim zdaniem Binkowski powinien jeszcze walczyć?
– A co mnie interesuje, kto walczy? Jeśli ktoś dopuszcza go do pojedynku, to znaczy, że chyba ze strony medycznej jest wszystko ok? Szczerze? To dla mnie obojętne, kto walczy. Dla mnie najistotniejsze jest to, by odpowiednio się przygotować i pokazać z jak najlepszej strony. Nie interesuje mnie to, co dookoła. Nie interesują mnie inne kariery. Nauczyłem się wreszcie dbać o siebie.
– Wspomniałeś o walce z Ajetoviciem. Trafiłeś po niej do szpitala, lekarze podejrzewali krwiaka mózgu. W książce "Zrozumieć boks" Huberta Kęski mówiłeś, że w szpitalu nie poznawałeś syna i żony, miałeś problemy z mówieniem. Zapytam wprost: nie obawiasz się o swoje zdrowie?
– Wiesz, jak to się mówi: nie ma ryzyka, nie ma zabawy. Teraz robię wszystko, żeby nie dostać po głowie. Co mam powiedzieć, no... kocham to po prostu. Jak poczuję, że w tej walce będzie znowu źle, to sam sobie powiem: dobra Przemek, wystarczy. Rób coś innego.
– W przypadku niepowodzenia, będziesz za wszelką cenę dążył do tego, by pożegnać się z kibicami zwycięstwem?
– Nie, jakie pożegnanie? Nie jestem Gołotą żeby mi robić pożegnania. Po prostu zakończę karierę i tyle, wtedy kiedy sam uznam. Nie żyję na ulicy, żeby brać każdą propozycję walki za grosze. Robię to dla siebie. Naturalnie, też za pieniądze.
– Wracając do wywiadu z książki. Mówiłeś wtedy otwarcie, że gdy straciłeś tatę, pojawiły się u ciebie alkohol i narkotyki. Było ci wszystko jedno. Miałeś wtedy 18 lat.
– Powiem tak, gdybym nadal się tak prowadził, jak wtedy po śmierci taty, to na pewno by mnie już dziś nie było. Wszystko jest dla ludzi, można sobie wypić parę piwek, czy drinków, ale każdy ma swoją granicę. To nie są żarty, szczególnie w dzisiejszych czasach, gdzie jest tyle różnych używek.
– Jak blisko byłeś przekroczenia swojej granicy?
– ...byłem już bardzo blisko.
– Chcesz być przestrogą dla młodych?
– W ciężkich chwilach wspierali mnie rodzice i trener, który stał nad głową i powtarzał: rusz d... Sport w pewnym sensie mnie uratował.
– Jak będziesz przygotowywał się do walki w Koninie?
– Trenuję w olsztyńskim Rio Gym, tam mam trenerów, którzy o mnie dbają. Mam też swoją salę, gdzie robię takie rzeczy, które mogę robić sam. Walczymy w cageboxingu, na zasadach boksu, ale w rękawicach od MMA. W dniu walki planuję ważyć ok. 88 kg, bo limit mamy ustalony na 90 kg.