Urodził się w Budapeszcie, gra w reprezentacji Niemiec siatkarzy. Wielu mówiło, że najlepsze momenty kariery ma już za sobą, bo rocznikowo ma 39 lat, ale nie przeszkodziło mu to we wprowadzeniu kadry na igrzyska olimpijskie do Paryża. W TVPSPORT.PL Georg Grozer mówi o Michale Winiarskim, córce, która trenuje pod okiem Vitala Heynena i trudnej relacji z ojcem.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Ile dni przerwy dostałeś po turnieju kwalifikacyjnym w Brazylii?
Georg Grozer: – Niezbyt wiele. Poleciałem na chwilę do domu do Budapesztu, byłem tam późnym wieczorem. Następnie musiałem lecieć do Turcji. To był dość ciekawy czas dla organizmu. Naturalnym jest, że kiedy kończy się turniej, zmęczenie uwalnia się w skumulowany sposób. Kiedy wykonałem pracę, napięcie w ciele zaczęło ze mnie ulatywać. Jeszcze przed meczem z Czechami byłem chory, ale, co ciekawe, dopiero na Węgrzech miałem pierwszy dzień, który poświęciłem spaniu i dochodzeniu do siebie. Jednocześnie musiałem zacząć się pakować na siedem miesięcy sezonu. To nie było takie proste. Miałem więc tylko jedną okazję wieczorem, żeby pojechać z moją narzeczoną na kolację.
– No właśnie, gratuluję zaręczyn z Heleną Havelkovą!
– Dziękuję bardzo. Wykorzystałem moment, żeby zapytać ją o to, czy zostanie moją żoną, a już następnego dnia obudziliśmy się i pakowaliśmy resztę rzeczy na wyjazd. Poza tym mamy duży dom, więc musieliśmy go przygotować na zimę. Zarówno w budynku, jak i ogrodzie było mnóstwo pracy. Nawet nie wiem, jak udało nam się ją w całości wykonać. Do Izmiru też dotarliśmy późno, w sobotę wcześnie rano miałem kontrolę lekarską w klubie. Dopiero w niedzielę po raz pierwszy po turnieju mogłem pospać dłużej.
– Tuż po turnieju kwalifikacyjnym w Chinach widać było po polskich siatkarzach zmęczenie. Łukasz Kaczmarek powiedział nawet we "Wprost", że stracił radość po tym sezonie pełnym gry w siatkówkę. Czy ty ją czujesz?
– U mnie było inaczej, ponieważ nie występowałem w Lidze Narodów i miałem czas na odpoczynek oraz naładowanie baterii. Bardzo ważne jest to, bym przy szalonym grafiku meczów dbał o swoje zdrowie. Dziewięć dni i siedem spotkań na drugim końcu świata? Nie wyobrażam sobie, żebym mógł tego dokonać w moim wieku, grając jeszcze wcześniej w VNL.
Po drugie, rozumiem Łukasza, bo jego sytuacja jest taka, jak siatkarzy, których poznałem we Włoszech. W Italii nie przestaje się grać na wysokim poziomie ligowym, a następnie gra się w VNL, do końca mistrzostw Europy i jeszcze ma się siegnąć po kwalifikację olimpijską. Ludzie oczekują od tych chłopaków, żeby wygrywali, więc wcale się nie dziwię, że siatkarze dochodzą do punktu, w którym są zmęczeni. Tym samym nie mogą cieszyć się grą w siatkówkę.
U mnie to wygląda tak, że oczywiście też jestem zmęczony, chciałbym mieć choć dodatkowy tydzień, żeby nie robić wszystkiego w takim pośpiechu. Wykorzystałbym go też, by zregenerować siły. Niestety, nie mam go. Choć ja akurat częściowo miałem wolne lato, to wyobrażam sobie, że nie jest łatwo ponownie przestawić umysł i ciało w stu procentach na siatkówkę po dużym wysiłku fizycznym.
– Grasz długo, masz prawie 39 lat. Był moment, w którym byłeś bliski powiedzenia "stop", bo miłości do siatkówki zaczynało brakować?
– Nigdy w mojej karierze nie było okresu, w którym nie chciałem grać w siatkówkę. To znaczy, była jedna taka sytuacja, ale nie wypowiadam się o niej publicznie, ponieważ nie byłoby to fair w stosunku do klubu, który odebrał mi chwilowo miłość do sportu. Łatwo nie było również podczas pandemii koronawirusa. Należę do tych graczy, którzy grają lepiej dzięki fanom – kiedy trybuny są nimi wypełnione. Myślę, że jest to jeden z powodów, przez które wciąż jestem aktywnym zawodnikiem.
– Michałowi Winiarskiemu [trenerowi kadry Niemiec – przyp. red.] powiedziałeś przed tym sezonem: "Zagram dla ciebie w najważniejszych turniejach, ale Ligę Narodów odpuszczam"?
– Wiedziałem, że to moja ostatnia szansa na igrzyska. Trener mógłby wywierać na mnie presję, ale Winiar to bardzo inteligentny były zawodnik. Oczywiście, namawiał mnie, abym zagrał jedną rundę w VNL, ale odpowiedziałem mu: "Jeśli ktoś może mnie zrozumieć, to ty, ponieważ jesteśmy w tym samym wieku". Obiecałem mu, że będę gotowy na czas przygotowań do mistrzostw Europy i dam z siebie wszystko. Ostatecznie wiem, że dla mnie i Winiara celem było bycie w najwyższej formie przed kwalifikacjami olimpijskimi. Podjął to ryzyko. Jestem mu za to wdzięczny i uważam, że wykonaliśmy razem dobrą pracę.
Po kwalifikacjach powiedziałem Michałowi, że jestem z niego naprawdę dumny. Był niesamowitym zawodnikiem, co nie zawsze oznacza, że od razu będzie się takim samym trenerem. On może jednak być jednym z wyjątkowych szkoleniowców, już się nim staje. Bardzo dużym plusem jest dla niego to, że sam grał i wie, jak jest to wymagające. Zdaje sobie sprawę z tego, jak w wielu sytuacjach czują się jego gracze.
– Jaka była twoja pierwsza myśl, gdy dowiedziałeś się, że Michał będzie trenerem reprezentacji Niemiec?
– Uśmiechnąłem się, bo uświadomiłem sobie, że jest tylko rok starszy ode mnie (śmiech). Dzięki niemu przekonałem się, ile mam lat. To zabawne, bo kiedy gram z młodymi ludźmi, nie czuję się staro, "wtapiam się" w grupę. Jestem do nich trochę podobny – lubię rozmawiać, wychodzić z domu, dobrze się bawić. Chyba dzięki temu nie czuję, że się starzeję.
Kiedy dowiedziałem się, że Michał będzie naszym trenerem, pomyślałem: "Zaraz, zaraz. Przecież grałem przeciwko niemu w finale w Polsce. Wspólnie przeszliśmy przez całą karierę, więc powinien być w moim wieku!". To był dla mnie szok, aż musiałem sprawdzić rok jego urodzenia w Wikipedii. Później doszedłem do wniosku, że to bardzo dobra sytuacja, ponieważ ja też po zakończeniu kariery zawodniczej chcę zostać trenerem.
– Naprawdę?
– Mam duże doświadczenie, miałem różnych trenerów. Prawda jest taka, że najwięcej można się nauczyć od najgorszego szkoleniowca i tę wiedzę dołożyć do reszty "puzzli" dotyczących rozwoju kariery.
Moimi pierwszymi "uczennicami" były moje córki. Pracowałem z nimi nie tylko technicznie, ale również mentalnie – pod kątem tego, jak sobie radzić w sporcie. Uczestniczyłem także jako drugi trener podczas obozu kilka lat temu. Byłem bardzo szczęśliwy, kiedy widziałem, że ktoś stał się lepszy dzięki temu, że wprowadził w życie moje rady. Pomaganie to dla mnie przyjemność. Co więcej, czuję, że młodsi sportowcy są zainteresowani słuchaniem mnie podczas treningów. Daję im rady i to działa.
– Viralem stał się fragment czasu wziętego przez Michała Winiarskiego podczas turnieju kwalifikacyjnego, kiedy po jego przemowie motywowałeś dodatkowo grupę. Widać, że masz zapędy trenerskie.
– Starałem się mu pomóc. Dlaczego nie? Mam świadomość, że w niektórych sytuacjach do graczy może przemówić komunikat od ich starszego kolegi. Dowodem na to była zbudowana relacja z trenerem Tuomasem Sammelvuo, który szkolił mnie w Petersburgu. To wspaniała osoba i świetny trener. Byłem naprawdę wdzięczny, że mogłem z nim pracować. Pamiętam, jak powiedział do mnie na początku sezonu, że jestem jednym z głównych graczy zespołu i że ten mnie obserwuje. Uprzedził, że może się zdarzyć, że raz, dwa razy "zaatakuje" mnie w trakcie meczu bez większego powodu w celu "pobudzenia drużyny". Dodał, że nie chce, bym brał to do siebie. Wyjaśnił, że zrobi to tylko dlatego, że wie, że zespół stawi się za mną i spróbuje mnie ochronić. To drobne rzeczy, które próbuję wnieść do zespołu. Chcę dzielić się moimi doświadczeniami.
– Powiedziałeś, że dobrze odnajdujesz się w gronie młodszych kolegów. Pomyślałeś jednak kiedyś: "Wow, ten chłopak mógłby być moim synem"?
– Tak, w zeszłym roku. Jeden z siatkarzy klubu, w którym grałem, urodził się w 2005 roku, miał 17 lat. Moja córka jest z 2007 roku. Nazywałem go więc swoim synem, bo teoretycznie mógłby nim być. Przez takie sytuacje człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę, że czas leci i nadchodzi nowe pokolenie.
– To był Lorenzo Magliano?
– Tak. Był naprawdę wdzięczny po sezonie. Cieszył się, że mu pomogłem i trochę go "popchnąłem" do lepszej gry. Nie zawsze jest to oczywiste, jeśli chodzi o starszych graczy. W składzie był też Luka Marttila, fiński zawodnik, który był drugim najmłodszym w drużynie. Na co dzień jednak nie dostrzegam różnicy wieku, kiedy po prostu jestem w zespole. Oczywiście, fizycznie widać, że moi koledzy są jeszcze dzieciakami, ale mimo to nie czuję, że jestem znacznie starszy.
Z drugiej strony obecność młodziaków jest dla mnie motywacją. Nie mogę pozwolić młodemu zawodnikowi być lepszym ode mnie (śmiech). Są więc dla mnie motorem napędowym, by nadal być w formie mimo upływu czasu.
– Które zwycięstwo było dla ciebie ważniejsze podczas turnieju w Brazylii – z Włochami czy z Canarinhos?
– To trudne pytanie. Nie mogę na nie odpowiedzieć, ponieważ oba były dla nas bardzo istotne. Paradoksalnie chyba najbardziej denerwowałem się przed meczem z Czechami. To naprawdę niewygodna drużyna. Winiar powiedział nam wtedy coś bardzo mądrego. Stwierdził, że zaczynamy nowy turniej, musimy sobie to wbić do głowy. To było bardzo pomocne. Przełączyliśmy nasze mózgi i myślały, że ostatnia część kwalifikacji to tak naprawdę nowe zmagania, a to, jak dobrze nam dotychczas szło, to już przeszłość.
Granie z Czechami nieco mnie stresowało również z tego powodu, że to kraj mojej narzeczonej. Nie chciałem więc przeczytać następnego dnia, że przegrałem z jego reprezentantami właśnie dla niej (śmiech). Teraz jak na to wszystko patrzę, nie wiem, jak sobie poradziłem z wysiłkiem i emocjami w tak krótkim czasie. To było 20 godzin. Trudno było odzyskać siły, ale poniosła nas atmosfera, która się między nami wytworzyła. Uwierzyliśmy, że możemy spełnić marzenia i bardzo duży udział w tym miał Michał Winiarski.
Zastosował jeszcze jeden trick, który sprawił, że było nam łatwiej. Nie mieliśmy rano standardowego treningu, rozruchu. Mieszkaliśmy blisko plaży, więc to na nią chodziliśmy się rozciągać lub ewentualnie spacerować. Niekiedy wbiegaliśmy do morza. Wydaje mi się, że dało nam to wiele spokoju, relaksu, spowodowało, że napięcia przedmeczowego było znacznie mniej niż zazwyczaj. Opcja skorzystania ze słońca i morza na pewno na nas mocno oddziałała. Winiar też pchał nas raz po raz do większej wiary i zachęcał: "Zróbmy coś niesamowitego". W tamtym momencie wszystko się zgadzało.
Jestem ogromnie szczęśliwy, że udało nam się awansować na igrzyska. Bardzo długo nie mogłem dojść do siebie po kwalifikacjach w 2016 roku i przegranym meczu z Polską. Różniły nas tylko dwa punkty w tie-breaku!
– Oj, było wtedy wiele emocji.
– Dokładnie. Trudno było się pogodzić z tym wynikiem. Później przegraliśmy z Francją w kolejnych kwalifikacjach olimpijskich, a przecież wtedy pokonywaliśmy wszystkich. W ostatnim czasie mocno oddziałało na nas również spotkanie mistrzostw Europy przeciwko Holandii. Musieliśmy o nim szybko zapomnieć i w Brazylii zacząć wszystko od początku. Udało się i to było niesamowite.
– Czy nadal myślisz, że największym sukcesem, który odniosłeś ze swoją drużyną, był i będzie brązowy medal mistrzostw świata w Polsce?
– Wierzę, że jeśli będziemy nadal grali w ten sposób, możemy zrobić coś magicznego na igrzyskach olimpijskich. Naprawdę w to wierzę, mam tak przez całą karierę. Nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Kiedy przyjdzie koniec, to przyjdzie – teraz mogę jeszcze wiele zrobić i to zrobię. Mam jeszcze w karierze kilka rzeczy, które chcę osiągnąć – między innymi olimpijski medal.
Brązowy krążek mistrzostw świata na zawsze pozostanie jednak jedną z najlepszych rzeczy, które wydarzyły się w moim życiu, zwłaszcza w reprezentacji. Niemcy nie tak często zdobywali medale. Dodatkowej magii dodawał temu turniejowi fakt, że odbywał się w Polsce. Uwielbiam tam grać. Ważnym sukcesem był dla mnie również srebrny medal mistrzostw Europy, choć miał trochę gorzki posmak, ponieważ uważam, że stać nas było wtedy na więcej. Prowadziliśmy w piątym secie, więc trudno było to zaakceptować.
Igrzyska w 2012 roku również były dla mnie wyjątkowe. W mojej rodzinie nikt nie uczestniczył w tego typu imprezie, więc wiedzieliśmy, jak trudno jest się na nią dostać. Skala niedawnego awansu jest więc dla mnie niesamowita. Mam nadzieję, że zdrowie nie opuści mnie do Paryża i będę mógł pojechać na igrzyska z niemieckim zespołem.
– Grasz dla Niemiec, pochodzisz z Węgier, urodziłeś się w Budapeszcie. Czy przez to nieco inaczej odczuwa się sukcesy w kadrze?
– Na pewno. Miałem powiązania z Niemcami, ponieważ mój ojciec grał w tym kraju. Mówiłem więc po niemiecku, choć po tylu latach nadal można odczuć, że nie jestem stamtąd, ponieważ gramatyka idzie mi w kratkę. Nadal mam też węgierski akcent. Dostosowałem się do tej kultury i szybko zobaczyłem, że jest ona inna niż węgierska. Nie zmieniało to faktu, że bardzo szanowałem to, jak mnie przyjęto i starałem się ten respekt okazywać innym.
Trafiłem do tamtejszej kadry narodowej i... nie było mi łatwo, choć grałem już w Bundeslidze. Koledzy nie za bardzo mnie lubili. Wcale im się nie dziwię, ponieważ nie zachowywałem się najlepiej, gdy byłem młodszy.
– Przykład?
– Zawsze ze wszystkimi walczyłem. Nie byłem zbyt miły dla innych zawodników, dostawałem dużo czerwonych kartek od sędziów.
– Stąd sympatia do Vitala Heynena – on też miał predyspozycje do walki z sędziami.
– Dokładnie (śmiech). Teraz już tego nie robię. Jeden z trenerów nauczył mnie, abym wkładał energię w drużynę "do środka", a nie "wydawał ją" w drugą stronę. Oczywiście nadal dyskutuję z sędziami, ale robię to już zupełnie inaczej. Miewam dni, kiedy nie zaczynam meczu od dobrej gry. Potrzebuję bodźca do zmiany, bo adrenalina nie jest na poziomie, na którym powinna. Wtedy zdarza mi się nieco podyskutować z arbitrami, ale zaraz po starciu przepraszam ich i mówię, by nie brali tego do siebie, po prostu szukałem odpowiedniej energii.
Wracając do pytania, na początku było mi naprawdę trudno w drużynie narodowej ze względu na inny sposób myślenia. W grupie było wielu dużo bardziej doświadczonych chłopaków. Jeśli chodzi o umiejętności, daleko mi było do współczesnej siatkówki. Grałem głównie na wysokich piłkach. Bardzo pomógł mi wtedy Stelian Moculescu. Zaszczytem stało się dla mnie granie dla reprezentacji Niemiec. To był mocny, świetny zespół, który cieszył się dużym poważaniem na świecie. Grał też w turniejach takich, jak mistrzostwa Europy, podczas gdy z Węgrami występowaliśmy jedynie w kwalifikacjach.
Paradoksem w węgierskiej siatkówce było to, że zespół narodowy miał kilka gwiazd, które grały we Włoszech. Dołączyłem jednak do reprezentacji Niemiec, koledzy w końcu zaakceptowali moją węgierską mentalność i przyjęli to, jakby dodano im innego wiatru w zespole.
– Jak ojciec, były siatkarz, zareagował na to, że zacząłeś grać dla Niemiec?
– To dzięki niemu tak łatwo udało mi się zdobyć niemiecki paszport, mieszkał w tym kraju długo. Z perspektywy czasu widzę, że podjąłem dobrą decyzję w odpowiednim momencie, ponieważ wtedy właśnie węgierska siatkówka całkowicie się zatraciła. Wiele klubów zostało zamkniętych, wielu zawodników zrezygnowało z reprezentacji, bo nie było pieniędzy nawet na codzienne funkcjonowaniem, a co dopiero na wypłaty dla siatkarzy.
Przez to, że mieszkam w Budapeszcie, na Węgrzech, spotykam się ludźmi, z którymi grałem i osobami, które nadal pracują w siatkówce. Sytuacja w tamtejszej federacji się poprawia. Coraz więcej młodych chce uprawiać ten sport, rozwija się kadra dziewcząt, która grała w mistrzostwach Europy. Cieszy mnie to, ponieważ na zawsze pozostanę Węgrem. Tam się urodziłem, tam jest moja krew, moi rodzice, wszyscy bliscy są z tego kraju. To moja ojczyzna. Nie zmienia to faktu, że kiedy jadę do Niemiec, czuję to samo, ponieważ tam dorastałem, mam wielu najlepszych przyjaciół w Niemczech i to miejsce, gdzie mieszkają moje dzieci.
– Trudno to wszystko pogodzić?
– Tak, nawet w święta. Staram się być tam, gdzie jest moja mama. Przykro mi, że nie jestem w stanie utrzymywać ciągłego kontaktu z kuzynami, dziadkami. Przegapiłem trochę rzeczy przez to, że tyle lat mieszkałem w Niemczech. Rodzina normalnie pracuje, więc trudno to pogodzić z życiem siatkarza. Najgorzej było, kiedy grałem w Rosji. Nie obchodzi się tam świąt we współczesnym ich rozumieniu. Trudno było też w Chinach czy Korei.
Prawdziwe Święta Bożego Narodzenia przeżywałem z rodziną w Polsce, teraz zdarzyło się też we Włoszech. To było niesamowite! Zawsze powtarzam, że nie zależy mi na urodzinach, bo to właśnie grudniowe święta są dla mnie najważniejsze. Moim wielkim marzeniem jest to, aby pewnego dnia udało się sprawić, aby cała moja rodzina usiadała razem z tej okazji przy długim stole.
– Czy posiadanie ojca związanego z siatkówką było błogosławieństwem czy przekleństwem?
– Z jednej strony była to przyjemność, ponieważ otworzył mi drogę do uprawiania niesamowitego sportu, w którym się zakochałem, gdy miałem 8 lat. Pamiętam, jak poszedłem do pierwszego klubu i myślałem sobie, że pewnego dnia chcę być lepszy niż on. To był mój motor napędowy. Miał silne nazwisko w świecie siatkówki, szczególnie w krajach takich jak Węgry, Niemcy i Belgia. Był niesamowitym graczem. Poza tym aspektem i częścią mojego życia nie mam jednak z nim dobrych relacji.
– Czego więc chcesz nauczyć swoje córki, czego brakowało w twojej relacji z ojcem?
– Wydaje mi się, że nie jestem życiowym nauczycielem, który udziela lekcji, a raczej posługuję się własnym przykładem. Powtarzam im, że najważniejszy jest szacunek – nie ma znaczenia, czy gracz jest dobry, czy słabszy. Szacunek to priorytet. Jeśli okazuje się go nawet niemiłym ludziom, będzie się miało łatwiej w życiu. Właściwe osoby odpowiedzą tym samym i pomogą przejść przez trudne sytuacje, zawsze będzie się miało po swojej stronie osoby, które są życzliwe.
Jeśli chodzi o sport, nigdy nie można okazywać nikomu braku szacunku, ponieważ wszyscy ciężko pracują, aby spełnić swoje marzenia i być tam, gdzie są. Na boisku nie można zachowywać się niewłaściwie. Mówiłem córce wiele razy, że zawsze jej pomogę, ale jeśli raz zobaczę, że okazuje ogromny brak szacunku, będę zawiedziony. Raz czy dwa razy zabrałem ją nawet po meczu i powiedziałem jej: "Spójrz, zrobiłaś to i to bardzo dobrze. Jestem dumny, ale jednocześnie przekroczyłaś granicę, jeśli chodzi o swoje zachowanie. Nie rób tego nigdy więcej". Zapamiętuje to później jako naukę na przyszłość.
– Wybacz mi proszę, jeśli posuwam się za daleko, ale z twoich słów o rywalizacji z ojcem i o szacunku wynika, że tego ostatniego brakowało w waszej relacji.
– Tak. Wiele razy nie podobało mi się jego zachowanie. Jestem mu wdzięczny za wiele rzeczy, ale jest też drugie tyle, których nie mogę zaakceptować. Myślę, że tak jest lepiej. Każdy idzie swoją drogą.
Jestem szczęściarzem, bo mam fantastyczną mamę, która była za mną w każdym momencie życia. Pracowała na dwa etaty na Węgrzech, żeby mieć jedzenie i ubrania, otworzyć dla nas świat. Nasz kraj jest piękny, ale życie w nim nie jest łatwe. Mieszkaliśmy też w jednej z mniej miłych i ładnych części Budapesztu, ale mimo to nasze dzieciństwo było szczęśliwe, bo ona sprawiła, że takie było.
Wyobraź sobie pracę na dwa etaty, by wykarmić dwóch rosłych młodzieńców, którzy naprawdę dużo jedli. Dodatkowo dokonywała cudów, by nas ubrać, bo w tamtych czasach nie było zbyt wielu alternatyw dla wysokich osób. Jestem wdzięczny za to, że ją mam, i że są przy mnie osoby, dla których jestem ważny. Dzięki temu czuję się bardziej Georgiem, a niekoniecznie Grozerem.
– Łatwo jest uniknąć w życiu błędów, które popełniali rodzice?
– Nie mam problemu z błędami, bo ja też je popełniam. Nie jestem doskonały. Problemem jest powtarzanie kolejnych pomyłek. Wtedy nadchodzi punkt, w którym nie można tego zaakceptować, pracować nad tym i próbować tego naprawić. Uważam, że w każdej relacji między dziećmi i rodzicami istnieje granica. Rodzice nie mają prawa robić z dzieckiem wszystkiego, co chcą. Jeśli przekraczają granicę, dziecko ma prawo powiedzieć, że nie zasługuje się na jego miłość.
– Łatwo jest ci utrzymywać kontakt z córkami teraz gdy dorastają?
– Jestem wdzięczny za współczesny świat, w którym istnieje WhatsApp (śmiech). Kiedy jest się sportowcem, traci się wiele ważnych rzeczy. Kiedyś nie mogłem zobaczyć meczów dziewczyn, ponieważ nie było transmisji. Teraz kiedy moja córka gra w pierwszej lidze, mam gdzie podejrzeć jej występ. Czasami również jej mama wysyła mi video z jej akcjami lub transmituje mecze na Instagramie. Nadal mamy bardzo dobry kontakt, więc pomaga mi w śledzeniu progresu naszych dzieci. A jak zobaczyłem jak Leana dostała powołanie – co to była za duma!
Spotykam się z córkami kiedy tylko mogę. Wioletta, moja była żona, jest bardzo pomocna. Nie tak dawno przywiozła moją drugą córkę Loreen do Włoch, skąd ja nie mogłem się ruszyć przez mecze i mamę. Myślę, że wspólnie wykonaliśmy świetną robotę wychowując obie dziewczyny. Leana coraz bardziej widzi, jak wygląda życie profesjonalnej siatkarki i choć podróże i wyrzeczenia nie są dla niej łatwe, mówi, że nie chce robić niczego innego.
– Jak zareagowałeś, kiedy dowiedziałeś się, że Vital Heynen będzie opiekował się twoją córką w drużynie narodowej? Był twoim trenerem, a teraz jest szkoleniowcem twojej córki.
– Moja córka powiedziała mi, że Vital lubi opowiadać historie o mnie (śmiech). Nie przeszkadza mi to, bo dzięki temu dowiaduje się czegoś nowego swoim tacie. Z trenerem miałem bardzo dobrą relację. Przeżyliśmy wiele trudnych chwil, ale również szczęśliwych. Był bardzo wymagającym szkoleniowcem. Dzięki temu nauczyłem się wielu rzeczy. Pozostajemy w przyjaźni mimo tego, że potrafił na treningu "skopać" mi tyłek. Widzę, że dobre pracuje z kadrą siatkarek i wiem, że jest ona w stanie pod jego wodzą dokonać wielkiego postępu.
– Czy obecnie masz jeszcze jakieś powiązania z Polską?
– Przyjazd do Polski był moim pierwszym, oficjalnym zagranicznym transferem. Moja była żona jest z waszego kraju, więc bardzo pomagała mi w codziennych sytuacjach, na przykład w supermarkecie. Czułem się u was znakomicie, jakbym był na Węgrzech. Polska to bardzo rodzinny kraj. oddycham, kiedy w nim jestem. Wszystko tu gra – łącznie z fanami. Myślałem o tym, by zbudować dom i mieszkać w Polsce. Życie poukładało się jak się poukładało, ale z waszym krajem mam niesamowite wspomnienia.
– Dobra, to ostatnie pytanie. Najlepsze wspomnienie z Krzysztofem Ignaczakiem w roli głównej.
– (śmiech) To najbardziej szalony facet, którego spotkałem w życiu. Był moim najlepszym przyjacielem w Polsce i jestem mu naprawdę wdzięczny za to, jak mnie przyjął. Nie będę wdawać się w szczegóły,
ale pierwszej nocy, kiedy spałem w jego domu, działo się bardzo dużo (śmiech). Był osobą, która pchała nas jako zespół do złotego medalu. Był najbardziej profesjonalny w drużynie i najbardziej doświadczony. To niesamowita osobowość.