To miał być jednostronny pokaz dominacji mistrza szermierki na pięści w jego naturalnym środowisku, jednak Tyson Fury (34-0-1, 24 KO) nieoczekiwanie wylądował na deskach w starciu z debiutującym w ringu Francisem Ngannou. Bokserski mistrz wagi ciężkiej pozbierał się i zdaniem dwójki sędziów zrobił wystarczająco by wygrać. Dramatyczny przebieg walki postawił jednak pod znakiem pod znakiem zapytania plany grudniowej batalii z Ołeksandrem Usykiem (21-0, 14 KO).
FURY NA DESKACH! ZOBACZ SKRÓT WALKI Z NGANNOU
Scenariusz został napisany długo przed wyjściem do ringu i wydawał się dla wszystkich oczywisty. Tuż przed walką "Król Cyganów" przestał zresztą grać i zdradził swoje prawdziwe zamiary. – Wyjdę tam i go zmiażdżę. Ngannou nie ma najmniejszych szans – to tak jakby mistrz tenisa stołowego wyszedł grać z Novakiem Djokoviciem na Wimbledonie – tłumaczył obrazowo Fury. Trudno było się z nim zresztą nie zgodzić.
35-letni Brytyjczyk wcześniej wmówił całemu światu, że jest najlepszym zawodnikiem wagi ciężkiej w erze po braciach Kliczko. Teraz miał po prostu zmiażdżyć byłego mistrza UFC, który słynął wprawdzie ze znakomitej "stójki", ale wydawał się nie mieć szans w starciu z urodzonym pięściarzem. Całe przedsięwzięcie miało być przede wszystkim skokiem na kasę. Ngannou zdradził, że jako "wolny agent" dostanie za walkę z Furym więcej niż zarobił wcześniej w trakcie całej kariery w organizacji UFC.
Pomysł konfrontacji przedstawicieli dwóch światów w bokserskim ringu nie był nowy, więc nie budził już specjalnej ekscytacji. W 2017 roku Floyd Mayweather (49-0) wrócił po dwóch latach, by dość łatwo poradzić sobie z Conorem McGregorem (0-0) – największą wówczas gwiazdą UFC. Coś innego niż powtórka z rozrywki raczej nie wchodziło w grę, a najbardziej prawdopodobny scenariusz zakładał, że Fury zamęczy debiutanta na głębokich wodach – gdzie naturalnie miało mu zabraknąć kondycji.
"Boks nie wybaczy tego Fury'emu"
W pierwszych dwóch rundach niewiele się działo. Dało się jednak zauważyć, że Ngannou jest o wiele bardziej dynamiczny niż podczas treningów medialnych. W dużym ringu nie miał problemów z nadążaniem za szybkim na nogach Furym. W trzeciej rundzie zaskoczył mistrza wagi ciężkiej fantastycznym kontrującym lewym sierpowym w okolice skroni. Nokdaun był dość ciężki, jednak Brytyjczyk po raz kolejny w swojej karierze poradził sobie z kryzysem.
Mimo obaw o kondycję w drugiej połowie walki, Ngannou do końca trzymał się dzielnie i realizował plan taktyczny. Rywal z kolei zadawał więcej lewych prostych, za którymi rzadko szło konkretne zagrożenie. Mistrz UFC miał jeszcze kilka efektownych momentów, gdy ranił Fury'ego mocnymi ciosami. Jedno z takich uderzeń doprowadziło nawet do rozcięcia na czole faworyta.
Statystyki potwierdziły, że to Ngannou wyprowadził więcej ciosów (231 do 223). Fury bił jednak celniej (71 do 59), ale to Francis był lepszy w doprowadzeniu do celu "power punches" (37 do 32). Kameruńczyk dominował także pod względem celnych uderzeń na korpus (26 do 14). Nokdaun z trzeciej rundy sprawił, że zgodnie z przepisami walka nie mogła zakończyć się remisem.
Sędziowie nie byli jednomyślni. Ed Garner punktował 95:94 dla Ngannou, jednak Alan Grebs (95:94) i Juan Carlos Pelayo (96:93) widzieli wygraną Fury'ego, który utrzymał tym samym tytuł "mistrza linearnego". Po wszystkim docenił klasę debiutanta, który na gorąco nie zgłaszał większych pretensji do werdyktu. Środowisko kibiców i ekspertów przyjęło jednak punktację z mocno mieszanymi uczuciami.
"Ngannou jest moralnym zwycięzcą tego pojedynku. Detale nie mają tu większego znaczenia. Fury nie zranił go żadnym ciosem, on tak. Rewanż na innych zasadach niż bokserskie nie ma sensu, Fury dostanie łomot. Tyson w tej walce był po prostu słaby" – ocenił redaktor Janusz Pindera. "Ngannou wygrał. Karty punktowe są nieistotne. Można było się ich spodziewać. Tak, walka była wyrównana, ale to debiutant zaliczył jedyny nokdaun, bił mocniej i kontrolował tempo pojedynku. Mistrz świata wagi ciężkiej był wstydem dla boksu" – przekonywał promotor Lou DiBella.
Nie zabrakło szpilek ze strony Eddiego Hearna – promotora Anthony'ego Joshuy. – Z jednej strony był gość, który nigdy nie boksował, a z drugiej ten, który wyglądał jak ktoś kto nigdy nie boksował. Absolutny debiutant w ocenie wszystkich pokonał Tysona Fury'ego. Ngannou wygrał walkę – pokonał linearnego mistrza wagi ciężkiej, jak dziwnie by to nie brzmiało – ocenił.
Oczywiście Hearn przejaskrawia - nie "wszyscy" widzieli wygraną Kameruńczyka. Werdykt jest dyskusyjny – wiele rund było wyrównanych. Nie sposób jednak polemizować z opinią, że w sobotę Ngannou odniósł co najmniej moralne zwycięstwo, a największym przegranym okazał się boks. Trochę ciężko traktować poważnie dyscyplinę, której mistrz i pokoleniowy podobno talent toczy walkę na śmierć i życie z 37-letnim debiutantem.
"Co ten Fury... Teraz puryści MMA będą to wypominać fanom boksu na zawsze. Debiutant z MMA w debiucie boksuje z najlepszym pięściarzem wagi ciężkiej swojej ery i walczy z nim jak równy z równym. Bez względu na decyzję sędziów, historia nigdy mu tego nie wybaczy" – ocenił Stephen "Breadman" Edwards, trener i analityk pięściarstwa.
Usyk wciąż czeka
Boks przegrał jeszcze z jednego względu. Sobotnia gala przyciągnęła wyjątkowo szeroką widownię, która po emocjonującej walce znów musiała zmierzyć się z typowo bokserskim werdyktem, który ciężko wytłumaczyć mniej znającym realia fanom. Wygrał ten, który od początku po prostu miał wygrać. "Właśnie dlatego nie oglądam boksu. Dajcie spokój" – skomentował w mediach społecznościowych LeBron James.
Wygraną 37-letniego debiutanta widzieli nawet dobrzy znajomi Fury'ego – rodak Chris Eubank junior i Carl Frampton. – Walka była wyrównana, ale to Francis był agresorem w ringu. Zadał więcej mocnych ciosów i zaliczył jedyny nokdaun. Tyson nie zasłużył na wygraną z kimś, kto nigdy przecież nie boksował... Za dużo filmów dla Netfliksa, a za mało czasu spędził w sali treningowej. Ngannou miał pecha – ocenił Eubank. – Przecierałem oczy ze zdumienia. Nie wierzę, że to mówię, ale Fury nie wygrał tej walki – wtórował mu Frampton.
"Król Cyganów" przyznał, że tego co wydarzyło się w ringu nie było w żadnym scenariuszu. Tuż po ogłoszeniu werdyktu spotkał się oko w oko z Ołeksandrem Usykiem (21-0, 14 KO) – mistrzem świata organizacji WBA, WBO i IBF. Wydawało się, że nastąpi oficjalne potwierdzenie pierwszej od 1999 roku walki o niekwestionowane mistrzostwo świata wagi ciężkiej.
Teoretycznie wszystko było już ustalone. Wielka walka miała stać się kolejną atrakcją "Sezonu w Rijadzie" – opłaconej za ogromne pieniądze arabskich szejków serii sportowych hitów, które mają rozgrzewać fanów w trakcie najbliższych miesięcy. Jeszcze przed walką z Ngannou ogłoszono, że organizatorzy osiągnęli porozumienie z Furym i Usykiem, co jeszcze do niedawna wydawało się niemożliwe. Pojawił się też konkretny termin pojedynku – 23 grudnia.
Nie wiadomo jednak, czy plany są dalej aktualne. Tyson wskazywał na rozcięcie, które powstało po jednym z przyjętych ciosów. Wydaje się mało prawdopodobne, by tak szybko był gotowy do walki o jeszcze większym ciężarze gatunkowym. Na gorąco unikał jednoznacznych deklaracji – podobnie jak jego promotor Frank Warren. Sprawa zostanie zapewne wyjaśniona w zaciszu saudyjskich gabinetów.
Usykowi z kolei spadł kamień z serca. Pod ringiem przez moment mógł się poczuć jak Evander Holyfield, który w lutym 1990 roku z bliska oglądał sensacyjną porażkę Mike'a Tysona z Jamesem "Busterem" Douglasem. Wtedy scenariusz był pod wieloma względami podobny – zdecydowany faworyt w egzotycznym miejscu miał pokonać zawodnika skazywanego na porażkę, by potem zmierzyć się w hitowej walce z byłym niekwestionowanym mistrzem świata kategorii cruiser.
– Zupełnie nie wiem co myśleć o tej walce. Ngannou to mistrz MMA, a to był mocny cios. Może Tyson nie potraktował go do końca poważnie - nie wiem tego, ale to nie ma znaczenia. Do zobaczenia 23 grudnia – odpowiedział Usyk. Jedno jest pewne: temperatura pojedynku – który miał wyłonić pierwszego niekwestionowanego mistrza wagi ciężkiej od czasów Lennoksa Lewisa – po sobocie zdecydowanie spadła.
W sieci pojawiło się mnóstwo spekulacji o domniemanym zlekceważeniu przeciwnika i "ustawce". Fury przed i po walce przekonywał, że zaliczył najlepszy od dawna 12-tygodniowy obóz – dłuższy niż przed walkami z Dillianem Whytem i Dereckiem Chisorą. A w "ustawkę" trudno uwierzyć – nie da się wyreżyserować walki tak, by faworyt w ostatecznym rozrachunku wygrał ją w dramatycznych okolicznościach jednym punktem, robiąc przy okazji fatalne wrażenie na postronnych kibicach.
Najlepszy debiut w historii... i co dalej?
Wystarczyła przecież zaledwie jedna runda więcej na korzyść Ngannou u sędziego Alana Grebsa, by doszło do sytuacji bez precedensu. Wtedy walka Fury'ego z Usykiem nie byłaby już w ogóle starciem o niekwestionowane mistrzostwo, bo Kameruńczyk zostałby "mistrzem linearnym" – czyli w skrócie tym, który pokonał prawowitego mistrza.
I bez tego można jednak mówić o czymś spektakularnym. "To był najlepszy bokserski debiut w historii" – ocenił Barry Jones, były mistrz świata. Nikomu wcześniej nie udała się podobna sztuka. W 1957 roku było blisko – debiutujący na zawodowstwie Pete Rademacher (złoty medalista igrzysk) powalił na deski Floyda Pattersona (32-1), ale czempion wagi ciężkiej odpowiedział tym samym i wygrał przed czasem.
Ngannou był o jeden cios od wywalczenia miejsca w historii boksu. Wcale nie jest powiedziane, że jeszcze nie spróbuje. Dewey Cooper – trener byłego mistrza UFC – miał dostać po walce gwarancję od Mauricio Sulaimana. Prezydent organizacji WBC przyszykował wyjątkowy pas, który znalazł się w stawce sobotniego pojedynku. Fury jednak nie ryzykował mistrzowskiego tytułu organizacji w starciu z debiutantem. Mimo porażki Ngannou ma się jednak znaleźć w TOP 10 najnowszego rankingu federacji. Niewykluczone, że inne organizacje pójdą tym tropem.
To by oznaczało, że Kameruńczyk mimo ujemnego rekordu z miejsca stanie się czołowym pięściarzem z prawami pretendenta, który będzie mógł realnie myśleć o innych wielkich walkach w boksie. Rewanż z Furym to gotowa historia, która aż za bardzo przypomina fragmenty filmów z serii „Rocky”. Ewentualna przyszłość 37-latka w zależy też od tego jak dużym sukcesem finansowym okaże się walka z Furym. Eddie Hearn już wyrywa się, by zorganizować walkę z Joshuą, która z pewnością byłaby komercyjnym hitem.
Nie sposób odmówić Ngannou jednego – na tle najlepszego pięściarza wagi ciężkiej ostatnich lat wyglądał momentami wręcz znakomicie. Potrafił zaskakiwać Fury'ego zmianami pozycji i dynamicznie składał kombinacje – jak na atletę ważącego 123 kilogramy. Największe wrażenie zrobiła jednak chyba jego twardość – w ferworze akcji "Król Cyganów" trafił go nawet łokciem, ale nie wywarło to żadnego wrażenia.
Były mistrz UFC niedawno związał się kontraktem z organizacją PFL. Do klatki MMA ma wrócić w połowie 2024 roku, ale niewykluczone, że po dość prawdopodobnym sukcesie komercyjnym sobotniego projektu to boks stanie się teraz dla niego priorytetem. Francis Ngannou ma swoje 5 minut – w jeden wieczór stał się godnym ringowym partnerem dla Fury'ego, Usyka, Joshuy, Wildera czy Zhanga. Jego znakomita postawa nie tylko na nowo rozkręci dyskusje między fanami sportów walki, ale może też sprawić, że już wkrótce kolejni mistrzowie MMA podążą jego drogą. Bo w końcu... czego tu się bać?