| Kolarstwo / Kolarstwo szosowe
Wygrał etap Tour de France, był 6 sekund od medalu mistrzostw świata w Katarze, ale przede wszystkim pomagał zwyciężać innym. Saganowi, Kwiatkowskiemu, największym. Po 17 latach w zawodowym peletonie Maciej Bodnar mówi "koniec" i zabiera nas w sentymentalną podróż.
• Od "miski ryżu" do gwiazdozbioru kolarstwa
• Szczerze o porażkach i lęku. "Wiesz że jest nagranie z tego wypadku? Nigdy nie odważyłem się go obejrzeć"
• Jak stał się ulubionym człowiekiem Petera Sagana? "Nie wiedziałem, że to taki poeta"
• O planach na przyszłość i miłości do... tirów
• Mówi szczerze: "Nic w trakcie kariery kolarskiej mnie nie zniszczyło, żadna kontuzja. Najgorsze było złamane serce po śmierci ojca"
Sebastian Parfjanowicz, TVPSPORT.PL: – Przyzwyczaiłem się do tego, że sportowcy dużo mówią o zakończeniu kariery. Najpierw między słowami, potem coraz bardziej otwarcie. Przygotowują kibiców i pewnie siebie też, bo przecież czeka ich za chwilę zupełnie inne życie. Ty nic nie mówiłeś, po prostu napisałeś w mediach społecznościowych, że to już koniec. Tak łatwo to przyszło?
Maciej Bodnar: – Wiesz co, do tego chyba trzeba dojrzeć. Nie słuchać innych, tylko samemu zrozumieć, że już czas. Wtedy jest łatwiej. Ja dojrzałem. Oczywiście, z najbliższymi temat poruszałem nie raz, mam swoje lata i nie chciałem się ścigać z czwórką z przodu (Bodnar ma 38 lat – przyp. red.). Poważnie zacząłem myśleć w styczniu, rok temu, gdy Peter Sagan powiedział mi, że to będzie jego ostatni sezon. Tyle lat spędziliśmy razem, poczułem, że coś faktycznie się kończy. A potem, na wiosnę, miałem kraksę w wyścigu Mediolan – San Remo. To był kolejny impuls. Straciłem sporo czasu, trudno było wrócić do formy. Wiemy jak dynamiczne jest teraz kolarstwo. Jesienią, startując w ostatnich wyścigach, w zasadzie czułem, że nie chcę tego przechodzić po raz kolejny. W końcu wypunktowałem sobie co jest za, a co przeciw…
– Wziąłeś kartkę i wypisałeś plusy/minusy?
– Nie, w głowie to wszystko miałem, bo decyzja dojrzewała. Tych punktów, żeby kontynuować było już bardzo mało.
– A jakie były?
– W zasadzie został jeden.
– Pieniądze?
– Nie, już tylko własne ambicje. Takie, żeby osiągnąć coś więcej w tym ostatnim sezonie. Nie chodziło o jakieś wielkie wygrane, tylko żeby przejechać go w dobrym stylu, pomóc ekipie w czymś dużym, czerpać z tego satysfakcję. Miałem oferty, ale żadna nie dała mi przekonania, że będę się jeszcze tym kolarstwem bawił, że ten ostatni rok może być wyjątkowy.
– Ale wiesz, że życie poza kolarstwem też nie daje takich gwarancji?
– Zdaję sobie sprawę, że kolarze żyją w strefie komfortu. Wystarczy wyjść z samolotu, walizkę ci odbiorą, zawiozą do fajnego hotelu. Dadzą zjeść, zrobią masaż, wszystko przygotują. Musisz tylko trenować. Trenować, by z coraz większym trudem wytrzymywać tempo wyścigów. Ale to i tak wygodne życie. Tylko ja się zwyczajnie zacząłem zastanawiać czy po siedemnastu latach bycia zawodowym kolarzem, ten osiemnasty rok ścigania coś w moim życiu zmieni. A może zmieni, ale na gorsze, bo na koniec zdarzy się na przykład jakaś duża kraksa?
– Zatrzymajmy się tu. Rozmawialiśmy przed igrzyskami w Rio, w 2016 roku. Byłeś wtedy po najgorszej serii wypadków w życiu. I powiedziałeś mi, że nie wiesz czy jeszcze kiedykolwiek będziesz zjeżdżał na rowerze tak jak dawniej, bez strachu. Pokonałeś ten lęk, czy on trwał i wpłynął na decyzję, by zakończyć karierę?
– To nie lęk. Po tylu latach to już czysta świadomość. Wypadek w peletonie może się przytrafić w każdej chwili i nic na to nie poradzisz. Takie jest kolarstwo. Coraz szybsze, coraz bardziej ryzykowne. Ale to nie jest tak, że nie podpisałem kontraktu ze strachu, że upadnę i się połamię. Wiesz, jak patrzę na swoją karierę, to jest wręcz przeciwnie. Przez 26 lat na rowerze przeżyłem sporo, ale kolarstwo mnie nigdy nie złamało.
– Choć tak dosłownie to łamało cię nie raz.
– Czekaj, opowiem po kolei, bo moim zdaniem to też jest jakaś klamra. W razie czego wytniesz jak będzie nudne, ok? W 2005 roku w Holandii jechaliśmy jeden z ważniejszych wyścigów Olympias przy Tour de l’Avenir. Byłem w koszulce najlepszego młodzieżowca, czułem się super, świetnie się zapowiadało. I tam złamałem obojczyk po raz pierwszy. W szpitalu potraktowali mnie jak pacjenta z katarem, założyli pajączka i mówią, że to już. Ja rozpłakany, bo dzieciak, 20 lat, ambicje i wielki fokus na kolarstwo, a tu trzeba wracać do Polski i się leczyć.
Równo pięć lat później zjeżdżałem z góry na zgrupowaniu Liquigasu i nie zrozumieliśmy się z Maćkiem Paterskim. Chciałem pierwszy wejść w zakręt, on chciał pierwszy wejść w zakręt i bach. Znów obojczyk. Tym razem dużo bardziej skomplikowane złamanie, bo było konsekwencją poprzedniego, nie wyleczonego w odpowiedni sposób. Operował mnie słynny doktor Teranioli, który wcześniej składał Marco Pantaniego. Półtora miesiąca wracałem, a teraz kolarze siadają na rower tydzień po złamaniu. Abstrakcja. Ale tamta sprawa była skomplikowana – brakowało kawałka kości, którą trzeba było wziąć z kolana, dlatego to trwało dłużej. Po operacji została mi blaszka.
To ważne, bo kiedy po kolejnych pięciu latach znów złamałem ten sam obojczyk, na wyścigu w Kalifornii, to się okazało, że blaszka skleiła się z nerwami i nie można było operować. Zajął się mną wtedy w Polsce doktor Ficek, znakomity specjalista. Powiedział, że nie ma jak operować, trzeba ćwiczyć. Od tej rehabilitacji miałem całą czerwoną klatkę piersiową. Sport mnie hartował, regularnie, wypadek po wypadku. Ostatnio ktoś z rodziny mi przypomniał jak po kolejnej kraksie, z zamurowaną szczęką, oddychając tylko przez nos, chodziłem na siłownię trenować nogi. Trzy razy w tygodniu.
– To właśnie była kulminacja tej czarnej serii, po której zacząłeś mówić o lęku.
– Wiesz że jest nagranie z tego wypadku? Ale nigdy nie odważyłem się go obejrzeć. Ma je rzecznik prasowy ówczesnej ekipy Tinkoff-Saxo. On jeździł z nami podczas treningów na skuterze i miał małą kamerkę na kasku. Byliśmy w Belgii, jakiś drąg wpadł mi w przednie koło, nie wiem jak i skąd. Pofrunąłem, upadłem na szczękę, no i zaczęła się lać krew. Nie wiedzieliśmy, czy to złamanie, czułem tylko jak latają mi wszystkie zęby. Jeden z naszych dyrektorów znał taki przypadek i krzyczał do mnie, bym nie otwierał buzi, bo wypadną. Operacja trwała osiem godzin. Okazało się, że miałem złamaną i żuchwę, i szczękę z boku. A zęby jakby wypadły z koszyka. Nie były urwane, tylko wyskoczyły z korzeni. Zęby to nie ręka – nie wsadzisz ich w gips. Zszyli mi to takim cienkim drutem, żeby się trzymało. Miałem mały otwór na przyjmowanie pokarmu, oczywiście płynnego. Reszta zamurowana.
Trzy dni później przyjechała ekipa, odebrać mnie ze szpitala. I taka zabawna sytuacja: lekarz pyta, czy mamy szczypce. Jakie szczypce? No takie do przecinania drucików. Nie, nie mamy. To nie wyjdziecie. Bo jak ktoś ma tak zasznurowaną szczękę, to musi takie narzędzie nosić zawsze przy sobie. Na wypadek, gdyby zaczął się dusić, albo chciał wymiotować. Wtedy te druciki trzeba przeciąć.
– I ty z tymi drucikami, z tymi szczypcami chodziłeś na siłownię.
– Tak, bo ja w tamtych czasach byłem tak skoncentrowany na kolarstwie, że nawet w takim stanie widziałem szansę na wykonanie choćby części planu. Miałem pomierzone obwody ud, łydek, sprawdzałem je metrem krawieckim i ćwiczyłem. Bo w planach były igrzyska, mistrzostwa świata, duże rzeczy. A że przez dwa-trzy tygodnie mogłem jeść praktycznie tylko przez rurkę – jakieś zupki, proteiny – to zgubiłem trochę masy z górnej części ciała. To akurat było na plus, zrzuciłem niepotrzebny balast.
– Ani na chwilę nie obraziłeś się na sport, który zadał ci tyle bólu?
– Ostatnio miałem trochę więcej czasu i znalazłem na strychu pudła z wycinkami z gazet, które zbierali moi rodzice. Jest tam Przegląd Sportowy z wywiadem, który zrobił ze mną Kamil Wolnicki. Tytuł był chyba: "Ja już nie chcę więcej cierpieć". Coś takiego. To nie było jednak zwątpienie czy chęć przerwania kariery, tylko zwykła złość. Że znowu ja i ile tych wypadków, tego pecha jeszcze może być. Od tamtej pory kraksy były na szczęście mniejsze, bez poważnych konsekwencji.
– Przerwijmy bolesne wspomnienia. Znalazłeś w tych wycinkach moment, który dał ci w kolarstwie najwięcej radości?
– Najlepszych chwil w gazetach nie ma. W kolarstwie poza wyścigami jest masa fajnych spotkań, rozmów, żartów, momentów. I ludzi. Nie wymienię ich wszystkich, nie ma szans, ale miałem gigantyczne szczęście, że zawsze otaczali mnie świetni ludzie. Kibice pamiętają Sagana, Majkę, Poljana, ale tak naprawdę od pierwszych dni, kiedy trafiłem do dużego kolarstwa, to wokół była niesamowita paka. Basso, Pozzato, Benatti, wielu innych. Z tymi "Włosiakami" boki zrywaliśmy i masę powygrywaliśmy.
– Jak ty w ogóle trafiłeś w środek tego gwiazdozbioru?
– A mamy jeszcze czas?
– Mamy, przecież jesteś na emeryturze. Opowiadaj.
– Po maturze wyjechałem do Holandii, trochę za sprawą Petera Mazura, naszego mistrza świata juniorów. Dziś to nie do wyobrażenia, ale jeździłem tam za przysłowiową miskę ryżu. Miałem fajnego szefa ekipy, mieszkałem u niego w domu, jak wychodził z żoną ma kolację, to opiekowałem się ich dzieciakami. To zresztą zabawna historia. Jeden z tych dzieciaków nazywa się Danny van der Tuuk i niedawno trenowaliśmy razem na Gran Canarii. To a propos pędzącego czasu. Jeździłem tam rok, zostałem na drugi, już za 200 euro miesięcznie. Do tego dorabiałem w kryteriach ulicznych, we wtorki i czwartki. Dało się tam jeszcze 100 euro dozbierać.
Potem – dzięki menedżerce Annie Mosce – trafiłem do Fidi BC, drużyny we włoskim kantonie w Szwajcarii. Razem z Jarkiem Maryczem zresztą. I tam już było 300 franków za miesiąc na umowie. Był też fajny właściciel, który powiedział: jak wygrasz jakiś wyścig, to ci podniesiemy wynagrodzenie razy dwa. No i wygrałem, na solo. To był Puchar Szwajcarii. Tego samego dnia Fabian Cancellara wygrał słynne Paryż – Roubaix. Następnego dnia przynoszą mi jedną z regionalnych gazet, a tam na górze strony Cancellara, na dole ja. Nasz szef był bardzo emocjonalnym człowiekiem. Zaprosił wtedy cały zespół na wielkanocną kolację, a mnie zabrał do piwnicy z winami. Zapytał, który jestem rocznik. Odpowiedziałem, że 1985. No to wyciągnął Barolo z 1985 roku. Nawet nie wiedziałem wtedy co to jest Barolo i ile taka butelka może kosztować. Tego dnia polubiłem wino (śmiech).
– Wtedy też zacząłeś ściągać na siebie uwagę lepszych ekip?
– Wygrałem jeszcze ze dwa-trzy wyścigi i wpadłem w oko obserwatora ekipy Liquigas, Stefano Zanatty. Przyjechał oglądać kogoś innego, ale spodobał mu się Polak z silnymi nogami. Trafiłem najpierw na zaplecze tej wielkiej drużyny, ale zbliżał się Tour de Pologne, a Liquigas miał wtedy polskiego partnera, firmę Gaspol. I była potrzeba, żeby jakiegoś Polaka pokazać.
– To był przełom?
– Na pewno jeden z takich momentów. Był 2007 rok, do Polski przyjechaliśmy w gwiazdorskim składzie, między innymi z Danilo Di Lucą, który kilka miesięcy wcześniej wygrał Giro d’Italia i startował w białym stroju lidera cyklu UCI Pro Tour. Teraz tego zwyczaju już nie ma. Byli też Vincenzo Nibali, Filippo Pozzato. Nasza ciężarówka pękała w szwach, bo każdy z nich miał po trzy-cztery rowery, w różnych kolorach, dopasowane do koszulek poszczególnych klasyfikacji. Niesamowita to była paka. No i ja, chłopak do roboty.
To były takie czasy, że etapy w Tour de Pologne miały minimum 200-250 km. Do tego wrzesień, kiepska pogoda. Na jednym z takich długich odcinków, chyba do Olsztyna, 20 km przed metą, zaczęło padać. W peletonie już gaz, a Di Luca mówi do mnie: "Młody, wróć mi do auta po inne okulary". Szansa na to, że cofnę się do samochodu technicznego, wezmę te okulary i wrócę na czoło peletonu, przy takim tempie, wydawała się zerowa. No ale bez dyskusji wykonałem polecenie. Cofam się do auta, mówię, że Di Luca chce drugie okulary, a dyrektor pyta: "Ale jakie? ". Rany, nie pomyślałem, że można mieć więcej niż dwie pary! Wtopa. Na szczęście dogadali się przez radio, wziąłem tę parę, dojechałem, zadanie wykonane. Potem się okazało, że to był test.
– Lider sprawdzał czy podejmiesz zadanie?
– Czy je podejmę i czy będę miał siły wrócić, czy się nadaję na pomocnika. To były czasy twardych liderów, którzy nie uznawali sporów i zbędnych dyskusji. Następnego dnia – jak zawsze na wyścigu – mechanicy ustawili nasze rowery przed autobusem. Jeden obok drugiego. W tamtych czasach hierarchia była bardzo wyraźna. Jako kolarz na dorobku miałem aluminiowe koła, jeszcze tylko jeden zawodnik w składzie na Tour de Pologne takie miał. Reszta jeździła na znacznie lżejszych, lepszych kołach z włókna węglowego. Wychodzimy z autobusu i Di Luca pokrzykuje do naszego dyrektora sportowego: "Mario, czemu młody ma takie gówniane koła? Od dziś ma mieć carbony!". Nie było dyskusji, w kilka minut założyli mi nowe koła.
– Czy Peter Sagan też cię testował? Bo byłeś przez lata jego ulubionym człowiekiem w peletonie. Właśnie, wiesz, że ja kiedyś zrobiłem wywiad z Saganem metodą na Bodnara?
– Nie.
– To był szczyt jego popularności, mistrzostwa świata w Katarze, na które przyjechał bronić tęczowej koszulki. Jego ekipa zorganizowała konferencję prasową, ale bez indywidualnych wywiadów, wiesz, on wtedy był jak gwiazda rocka. No i jak wychodził z sali, podszedłem, mówiąc, że jestem z Polski, przesyłam pozdrowienia od Maćka Bodnara i czy możemy chwilę porozmawiać.
– To mogło podziałać (śmiech).
– Podziałało, rozpromienił się i stwierdził, że jak od Bodiego, to możemy dwa-trzy pytania zadać. Co prawda nic ciekawego nie powiedział, ale jako jedyny miałem wywiad z Saganem.
– Cały Peter. Jak spotykałem w peletonie tych wielkich mistrzów, tych największych, to oni zawsze mieli w sobie to coś. Nie wiem jak to nazwać. Szaleństwo, coś w głowie, co w decydujących momentach popychało ich do zwycięstw. Niekoniecznie jednak udzielali najlepszych wywiadów (śmiech).
– Kiedy między wami zaklikało?
– Nie było takiego przełomowego momentu, to wyszło naturalnie. Jak Sagan przyszedł do ekipy Liquigas, to ja byłem w drużynie trzy lata. Znałem już język, zwyczaje, trochę go więc wprowadzałem w zawodowe kolarstwo. A zespół chyba jeszcze nie do końca sobie zdawał sprawę, jakiego kosmitę trafił. Peter do dziś wspomina, że to dzięki mnie zrozumiał, o co chodzi w Adamsie (system antydopingowy, uzupełniany przez sportowców – przyp. red.). Poza tym moja charakterystyka pasowała do jego celów. Potrzebował pomocnika na płaski teren, na boczne wiatry, na finisze. Zaczęliśmy razem jeździć na wyścigi, wygrywać. Wiesz, że zliczono nam 560 wspólnych dni startowych? Dodaj do tego 2-3 dni przed każdym wyścigiem, zgrupowania. Myślę, że to 4-5 lat spędzonych wspólnie, często w jednym pokoju. Mieliśmy w tym czasie różne momenty, mieliśmy swoje problemy życiowe, o wszystkim rozmawialiśmy. Nie mieliśmy tematów tabu. Jak rodzina.
– Masz jakieś ulubione wspólne wspomnienie?
– Łatwo byłoby mówić o Tour de France, jego zwycięstwach…
– … i dedykacjach. W 2016 roku po jednym z etapów powiedział, że Bodnar zasłużył, by być na szczycie podium.
– Porwaliśmy peleton na bocznych wiatrach i ja się w tej ucieczce naprawdę solidnie napracowałem. Peter chciał, żebym wygrał ten etap, sam miał mnóstwo zwycięstw. Finiszowaliśmy razem z Froome’em, który na logikę nie miał szans pokonać na kresce Sagana, nie spodziewaliśmy się więc że podejmie walkę. Ale podjął, a my się trochę za długo na siebie patrzyliśmy i ostatecznie Peter musiał finiszować po to zwycięstwo. To był fajny dzień, ale myślę, że najbardziej połączyły nas starty w Gent-Wevelgem.
– O, to zaskakujące. Dlaczego?
– Bo tam zawsze było strasznie ciężko. Patrzysz na profil i wydaje ci się, że to stosunkowo płaski wyścig, ale te belgijskie pagórki niesamowicie dają w kość. Do tego tam zawsze był stopień góra dwa, wiatr deszcz, wielkie rękawice płetwonurków na dłoniach. Żeby wygrać, trzeba było wypruć flaki, ciągle gonić jakieś małe grupki. A Peter wygrał trzy razy. Tak, tam się naharowałem.
– Pięknie cię pożegnał w mediach społecznościowych.
– Właśnie żartowałem z niego jak do mnie zadzwonił. Nie wiedziałem, że to taki poeta (śmiech). Ale to bardzo miłe, bo on nie należy do zbyt wylewnych osób. Na swoim profilu na whatsuppie ma nawet napisane "I don’t like to write messages" ("Nie lubię pisać wiadomości").
– Czy po tych latach w cieniu wielkich mistrzów nie masz w sobie choć odrobiny żalu, że mogłeś wygrać więcej? Dla siebie, nie tylko dla innych.
– Przegrywałem o sekundy, wygrywałem o sekundy, jak tę czasówkę w Tour de France. Gdybym jej nie miał, może bym żałował dwóch czy trzech innych okazji na triumf. Na przykład jak mnie peleton dogonił 250 metrów przed metą. Drugi raz nie dałbym się tak złapać. Ale nie mam w sobie żalu. Nie wiem, czy potrafiłbym być liderem. Silne nogi to nie wszystko. Mentalnie trzeba to udźwignąć.
– Nie jesteś typem lidera?
– Zastanawiam się jak w ogóle mógłbym nim być… Patrzę na swoją drogę i widzę jak ten rok po roku musiałem sobie stawiać i realizować małe cele. Tu się pokazać za darmo, za rok dostać jakieś pieniądze, lepszy zespół, lepsze koła. Zawsze trzeba było coś udowadniać. Wiem że są dzieciaki, które siadają na rower i za chwilę planują jak wygrać Tour de France, ale ja trafiłem na takie czasy, gdy trzeba było pracować, a nie marzyć.
Jak wygrałem ten etap w Marsylii, to przypomniałem sobie początki. Mój kolega Grzegorz Żołędziowski przeszedł do Legii. To był zespół młodych talentów, mieli takie piękne zielone stroje. Ależ chciałem tam wtedy trafić! To już by było coś. Potem z Markiem Wesołym i Arkiem Wojtasem – starszymi kolegami – oglądaliśmy razem w telewizji Tour de France. Myśl, że moglibyśmy tam wystartować, zdawała się fantazją. Więc kiedy cofam się do tamtych lat, to raczej myślę, że jestem szczęśliwcem, a nie, że mogłem więcej wygrać.
– Michał Kwiatkowski, Michał Gołaś, Przemysław Niemiec, Paweł Poljański, Bartosz Huzarski, Maciej Paterski, Bartłomiej Matysiak, Michał Podlaski i Maciej Bodnar…
– Ale to była ekipa…
– Skoro ty odchodzisz, to z tej grupy poważnie ściga się już tylko Michał. Złota dziewiątka z Ponferrady. To też jest część twojej historii…
– Nawet dziś ciężko mi to opisać, wiesz? Myślę, że trafiliśmy w wyjątkowy moment. Większość z nas jeździła w zagranicznych ekipach, mieliśmy tam mocną pozycję, byliśmy w dobrej formie, w dobrym wieku. A chłopaki z polskich drużyn specjalnie się na te mistrzostwa przygotowywali. Spinał nas Piotr Wadecki. Jak przyjeżdżałeś na zawody, w których on był dyrektorem sportowym, to miałeś pewność, że wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. No i Michał. To też jest lider, dla którego bardzo lubiłem jeździć. Konkretny, zdecydowany, potrafiący zmotywować zespół. Chrzest mieliśmy w Londynie, na igrzyskach olimpijskich, potem były mistrzostwa świata we Florencji. W jednym pokoju mieszkaliśmy. Genialny czas.
– Słyszałem legendy o odprawie przed wyścigiem w Ponferradzie.
– No… potrafił nas Kwiatek zmobilizować.
– A coś więcej?
– Co się wydarzyło w Ponferradzie, niech zostanie w Ponferradzie. Powiem tylko, że najpierw mieliśmy omówienie trasy i taktyki z Piotrem Wadeckim, a potem zamknęliśmy się w dziewięciu. Dzień przed startem. Michał powiedział wtedy, że drugie i trzecie miejsca są super, ale on ich nie chce. Że chce jutro zostać mistrzem świata i potrzebuje naszej pomocy. Był tak pewny siebie, że nam to się udzieliło. Pokazał moc przywództwa. Wszystko było omówione. Jeśli pojedzie ucieczka, jedziemy tak i tak. Jeśli zacznie padać, robimy to i to.
– I zrobiliście. "Per chi tira la Polonia?!" ("Dla kogo pracuje Polska?!") – zastanawiali się włoscy komentatorzy, widząc na czele biało-czerwone koszulki.
– Jednym z faworytów był wtedy Belg Tom Boonen, który na co dzień jeździł w tej samej drużynie co Michał – Omega-Pharma QuickStep. Włosi spekulowali, że Kwiatek załatwił mu pomoc swojej drużyny. Niespecjalnie ktoś w nas wierzył, ale my rośliśmy z każdym kilometrem. Było mokro, jechaliśmy z przodu, inni się męczyli gdzieś w ogonie peletonu. To była niesamowita frajda rozgrywać tak wielki wyścig w taki sposób. A Michał wykończył to jak profesor. Moim zdaniem ten dzień zbudował polskie kolarstwo na kilka kolejnych lat. Potem był przecież jeszcze olimpijski medal Zgreda (Rafała Majki – przyp. red.) w Rio, były dobre miejsca Kwiatka w innych mistrzostwach. Teraz ta era się już kończy, w przyszłym roku minie dziesięć lat od Ponferrady. Myślę, że jakoś się spotkamy, powspominamy. Michał jest dobry w rocznice.
– Wybiegnijmy w przyszłość. Grudzień i styczeń w domu, nie na zgrupowaniach. Nie zanudzisz się?
– Nie, dobrze mi się żyje. Bałem się nowego, ale wstaję rano, robię kawę, przeglądam media społecznościowe, spojrzę za okno na padający śnieg. I wiesz co jest najlepsze? Że ja już w tym śniegu nie muszę trenować.
– Kiedy ostatnio byłeś na rowerze?
– Czekaj, zaraz sprawdzę w aplikacji treningowej… O kurczę, Training Peaks mi wygasł (śmiech). Jakieś 3 tygodnie temu (rozmawialiśmy 15 grudnia – przyp. red.). Ale będę się pilnował, spokojnie. Za bardzo lubię pojeść, by zrezygnować ze sportu.
– Na razie to brzmi jak życie emeryta, a to mi do ciebie nie pasuje. Co dalej?
– Przy kolarstwie jakoś zostanę, ale to na pewno nie będzie wszystko. Kiedyś miałem plan, żeby otworzyć firmę transportowo-spedycyjną. Chciałem jako pierwszy w kolarstwie mieć TIRa. Po jednej stronie naczepy zdjęcie na rowerze, w koszulce mistrza Polski, a po drugiej w garniturze, z cygarem. To by było coś, nie? Może wrócę to tego planu…
– Właśnie, ty kochasz te wielkie auta… Skąd się to wzięło?
– Jak byłem dzieckiem, to sąsiad jeździł TIRem. I ten TIR podjeżdżał tuż pod dom. Wiesz, początek lat dziewięćdziesiątych, co tam było w telewizji? Bolek i Lolek może. A tutaj taki wielki samochód, bajka! Mało tego, on woził zabawki z Niemiec, wśród nich oczywiście były ciężarówki. Bawiliśmy się nimi z bratem. Porządne były, koledzy takich nie mieli. Tak się to jakoś zaczęło. Opowiadałem ci, że przeglądałem pamiątki na strychu. Znalazłem tam szkolne zeszyty. Patrz, co w nich było… (Bodnar wyciąga telefon i pokazuje zdjęcie narysowanego w zeszycie w kratkę TIRa).
– Jechałeś kiedyś takim?
– Fajna historia przydarzyła się w Norwegii. Byliśmy na mistrzostwach świata, pod hotelem, w biało-czerwonych bluzach. I nagle podjeżdża piękny, wielki TIR. Wysiada Polak, znajomy któregoś z mechaników. W Norwegii każdy ma przecież jakiegoś kumpla albo rodzinę. I tak od słowa do słowa mówię mu, że niedawno zrobiłem prawo jazdy na takie auta. A on na to: "No to wskakuj, jedziemy". Trochę się bałem, bo takim jeszcze nie kierowałem. No ale namówił. Było super. Kilka godzin później, już zmrok zapadł, pod hotel podjeżdża jeszcze lepsza Scania, z taką długą naczepą. I znowu Polak: "Bodi, słyszałem że masz pasję, dawaj, przejedziesz się moim". Pojechaliśmy w okolicę portu. Pochwaliłem, że auto super się zbiera. Na to właściciel: "Nic dziwnego, mamy tylko dwie tony łososia na pace". Nawet nie wiedziałem, że towar wiozę.
– Kiedy zrobiłeś prawo jazdy na te samochody?
– Jak tata umarł. To była forma terapii. Mówiłem, że nic w trakcie kariery kolarskiej mnie nie zniszczyło, żadna kontuzja. Najgorsze było złamane serce po śmierci ojca. 7 kwietnia miałem startować w wyścigu Paryż – Roubaix. Mentalnie byłem jednak gdzie indziej, spędzałem te dni z tatą, bo wiedzieliśmy, że jest z nim bardzo źle. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy. I on cały czas powtarzał: "Jedź ty na trening, przecież zaraz masz Roubaix". Ja na to, że już się natrenowałem i chcę być z nim. Ale on cały czas Roubaix i Roubaix, i że będzie oglądał ten wyścig na tablecie.
Zmarł 17 kwietnia. To był ostatni wyścig, w którym mnie obejrzał. To pokazuje jakich mamy dookoła cichych kibiców. Nawet jak nie jeżdżą z nami, to zawsze są, wspierają. Tata wiedział, że odchodzi, ale wciąż chciał dla mnie tyle dobrego. To dało mi ogromną motywację na kolejne lata. Tylko musiało dotrzeć. Bo mówiłem ci już chyba, że do wszystkiego trzeba dojrzeć, prawda?
Czytaj też:
--> Tour de Pologne: jeden z etapów może zostać rozegrany w Niemczech
--> Michał Kwiatkowski o przebiegniętym maratonie w Nowym Jorku: to był prezent dla żony
--> Katarzyna Niewiadoma: marzenie to medal igrzysk lub zwycięstwo w etapie Tour de France
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (1012 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.