Olimpijczyk z Pjongczangu i Pekinu, Mateusz Sochowicz, w mediach społecznościowych poinformował o zawieszeniu sportowej kariery. Saneczkarz ma dość rywalizacji na starym sprzęcie, który uniemożliwia osiąganie dobrych wyników. I brak kroków ze strony PZSSan, by ten stan rzeczy zmienić. – To tak jakbyśmy chcieli ścigać się Golfem III z Porsche – przyznaje w rozmowie z TVP Sport. – Doszliśmy do poziomu, w którym jesteśmy kompletnymi zawodnikami. Takimi, którzy mogą, którzy chcą, ale nie mają jak. Mam dosyć trwania w tej frustracji – dodaje.
Polscy saneczkarze pod górkę mają od dawna. Głównym problemem od lat wydawał się brak toru, na którym mogliby trenować. Okazuje się jednak, że są jeszcze bardziej prozaiczne sprawy. Sprzęt biało-czerwonych odstaje od tego, na którym startuje reszta świata – i w wynikach jest to widoczne coraz bardziej. Szansę na jakikolwiek wynik Polacy mają tylko w sztafecie. I to jeśli inne ekipy będą miały kłopoty.
Sytuacji tej dłużej nie mógł znieść najlepszy z naszych saneczkarzy w konkurencji jedynek, Mateusz Sochowicz. Olimpijczyk z Pjongczangu i Pekinu w niedzielę poinformował o zawieszeniu kariery. "Jeśli chcemy się ścigać, liczyć w stawce, potrzebujemy wsparcia! Bo na razie Polacy przyjeżdżają na Puchary Świata podpisać obecność i liczymy na to, że komuś się potknie noga. Wtedy drużynowo awansujemy wyżej niż 7. miejsce, bo w zmaganiach indywidualnych nie mamy nawet czego szukać! Jeżeli nie zmieni się nic (...) to ja dziękuję!" – napisał w swoich mediach społecznościowych. W rozmowie z TVP Sport "Mewa" wyjaśnia przyczyny decyzji.
JAKUB POBOŻNIAK, TVP SPORT: – Gdybyś miał porównać wasz sprzęt do tego, na którym startuje reszta świata...
MATEUSZ SOCHOWICZ: – To byłby to wyścig Golfa III z Porsche.
– Obrazowo.
– Oczywiście, to nie jest tak, że nasze sanki w ogóle nie jadą, że ktoś nam wciska hamulec ręczny. One jadą, ale wolniej się rozpędzają. Wolniej niż te, które obecnie są produkowane. To jest tak, że nawet jak wygenerujesz dobrą przewagę na starcie, to potem tracisz i tracisz. Na górze jestem piąty, jadę dobrą linią, a co pomiar spadam: dziewiąty, dwunasty, a na mecie jest przepaść. I im dłuższy tor, to jest gorzej. To zawalam ja czy sprzęt?
– Co poczułeś, gdy się obudziłeś dzień po poinformowaniu o zawieszeniu kariery, gdy zeszły już emocje?
– W końcu dobrze mi się spało. Wyrzuciłem z siebie to, co siedzi mi w sercu. Narastało to we mnie. Może nie od kliku lat, ale na pewno od początku tego sezonu. Przez lata tłumaczyłem sobie, że może mój start jest zły, że potem może robię coś źle na sankach, może to, a może tamto. Teraz prawda wyszła na jaw.
– Podskórnie już wcześniej czułeś, że problem nie leży w tobie?
– W tym roku zobaczyłem, jak radzi sobie konkurencja, jak ludzie, którzy byli na moim poziomie saneczkarskim, po tym, jak wjechał im nowy sprzęt zaczynają mieć coraz lepsze wyniki. Nie mówię, że jestem idealny, ale patrzyliśmy na międzyczasy. Co z tego, że na starcie był "ogień" i byłem w ścisłej czołówce, czasem nawet z drugim czasem, innym razem z piątym, jak potem strata systematycznie rosła i rosła. A razem z nią frustracja.
– Gdy rozmawialiśmy po igrzyskach, wszyscy mówili, że najbardziej potrzebny jest wam tor. Teraz wychodzi, że jednak sprzęt.
– Wizja toru saneczkowego w Polsce byłaby wspaniała, ale teraz już nie chodzi nawet o tor. Bo co jeśli powstanie, a my dalej będziemy jeździć na starych sankach? Przecież wtedy nic dalej nie ruszy. Dajcie nam narzędzia, sprzęt, a my dobrze to wykorzystamy.
– Na jakim sprzęcie jeździcie? Jak bardzo on odstaje od światowej czołówki?
– Kupujemy sanki od Niemców. Moje należały do Juliana von Schleinitza, który karierę zakończył przed igrzyskami w Pjongczangu. Masz więc odpowiedź, jak stary to sprzęt.
– Kupowaliście te sanki sami, czy zapewniał je wam związek?
– To sprzęt za pieniądze związku, my go użytkujemy.
– Ile wasze sanki kosztują?
– My płaciliśmy około 8000 euro. Za stary model, na dobrą sprawę bez wglądu na to, czy jest mocno wyeksploatowany czy nie jest. A potem bawimy się z nim przez kilka dobrych lat, bo nie ma pieniędzy na kolejny. I tak w kółko.
– A ile kosztuje sprzęt najlepszych zawodników?
– Pewnie dałoby się "skołować" jakiś sprzęt od Łotyszy w granicach 20 tysięcy euro. Ale bez żadnych gwarancji. Poza tym ciężko taki sprzęty kupić, bo nikt nie będzie sprzedawał rywalom czegoś dobrego. Dlatego trzeba takie sanki zrobić od początku do końca w Polsce. Wtedy mamy wpływ na produkcję, mamy wpływ na komponenty. Produkcja takich sanek nie jest wcale taka trudna. Dałoby się znaleźć od tego ludzi. Lepiej, żeby Polski Związek Sportów Saneczkowych zamiast uganiać się za wyimaginowaną budową toru, zaczął od bardziej przyziemnych rzeczy. Wtedy reszta poszłaby naprawdę łatwiej.
– Pisałeś w social mediach, że produkcja takich sanek to nie produkcja bomby atomowej...
– Tam jest trochę metalu, trochę karbonu, trochę włókna szklanego. To musi ładnie współgrać, żeby pasowało zawodnikowi, bo każde sanki są stworzone pod konkretnego zawodnika. Poza naszymi. My nie mamy wpływu na całokształt tego sprzętu, to my musimy się do niego dostosować. A poza tym nasz sprzęt jest stary, a zawodnicy z czuba tworzą nowe sanki co rok. Od podstaw. Jeżeli ich stać na to, żeby to robić, to super. My nie mamy na to finansów.
– Nie ma finansów, bo nie ma wyników, bo nie ma nowego sprzętu. Błędne koło.
– I tak jest od dekad. Fajnie by było, gdyby PZSSan zaangażował się trochę bardziej, bo oni wolą latać za budową toru, który i tak w Polsce nie powstanie.
– Czyli przynajmniej starają się w sprawie toru?
– No, nie wiem na ile się starają, bo nie patrzę im w kilometrówki (śmiech – przyp. red.).
– Załóżmy, że jesteś działaczem. Jakie znalazłbyś wyjście z sytuacji?
– Trzeba by było nam firmy od obróbki metalu. Firmy stolarskiej, kilku inżynierów, może materiałoznawców. Po prostu grupę ludzi, którzy chcieliby stworzyć projekt i go z nami testować. Ludzi, z którymi szukalibyśmy optymalnych rozwiązań. Ludzi, którzy byliby szczęśliwi, że jeździmy na ich sprzęcie. Takich, którzy chcieliby być częścią projektu, a nie tylko wziąć za niego pieniądze.
– Szukanie ideowców w dzisiejszych czasach łatwe nie jest.
– I to jest, k****, najtrudniejsza sprawa.
– Myślisz, że gdyby udało się pozyskać lub stworzyć nowy sprzęt naprawdę moglibyście ruszyć do przodu?
– W tym składzie, w którym jesteśmy teraz naprawdę niewiele brakuje, żeby wszystko zatrybiło i żebyśmy mogli się ścigać z czołówką. Potrzeba by było kogoś z kompetencjami, żeby pomógł nam ze sprzętem, dał kilka wskazówek. Każdy z naszego składu jest mocny na starcie, mamy dobre linie przejazdu, ogółem mamy wszystko, czym dysponują mocne zespoły – poza sprzętem. Już nie wiemy gdzie szukać. Bo jak nie masz wskazówek, jak szukasz samemu, to – jak to mówię – chodzisz jak ślepy po górach. Jedyną osobą, która w tym momencie nam doradza jest trener Marek Skowroński, ale sam jeden nie jest nam w stanie zapewnić wszystkiego. Jest kierowcą, logistykiem, planistą, księgowym, trenerem, ma pod sobą cztery konkurencje: jedynki i dwójki, męskie i kobiece. Wiesz sam, jak to wygląda. Temu człowiekowi nie starcza czasu, żeby po ludzku pójść i skorzystać z toalety, co dopiero odpocząć.
– Trener Skowroński. Człowiek-orkiestra, którego w sankach trzymają pasja i zdrowie.
– Trener, który jest już emerytem, ale na emeryturę nie pójdzie, bo wie, że bez niego to wszystko j****e, za przeproszeniem.
– A jak jest w innych kadrach?
– W saneczkarstwie jest park maszyn jak w Formule 1. Są mechanicy odpowiedzialni za sprzęt, trenerzy odpowiedzialni za przygotowanie motoryczne, sztab fizjoterapeutów. U nas jest trener i raz na jakiś czas dojedzie do nas fizjoterapeuta. Dobrym przykładem teraz są Stany Zjednoczone. Od razu, gdy karierę zakończył niemiecki saneczkarz, Toni Eggert, "wykupili" go i Amerykanie, już jeżdżący szybko, zaczęli odjeżdżać reszcie jeszcze bardziej. Ukraińcy, którzy byli na naszym poziomie, postawili na sprzęt i indywidualnie kończą z dziesięć miejsc przed nami. Słowak Jozef Ninis startuje tak, że szybciej wystartowałbym tyłem (śmiech – przyp. red.), potem kładzie się na nowe sanki i kręci się koło czołowej dziesiątki. Gdyby miał dobry start, mógłby mieć podium. Patrzyłem na to, patrzyłem, aż w końcu wybuchłem.
– Gdy czujecie, że wszystko robicie dobrze, a wyników nie ma, wybuch to rzecz normalna.
– Mam dość zmagania się z tym wszystkim. W końcu to we mnie pękło. Przez lata dochodzimy do poziomu, w którym możemy powiedzieć, że jesteśmy kompletnymi zawodnikami. Takimi, którzy mogą, którzy chcą, ale nie mają jak. Traci się siłę, by ciągnąć ten wózek dalej.
– Myślisz, że twój "krzyk rozpaczy" może jeszcze coś wskórać?
– Wiesz, jak wałkowany jest temat sanek i naszej biedy, to sporo kibiców prędzej czy później pomyśli "dajcie tym sankom umrzeć". Ale wciąż są ludzie, którzy widzą w tym potencjał, którzy tego chcą. I jesteśmy my.
– Jak na twój wpis zareagowali koledzy z kadry i trener?
– Nie mieli czasu na reakcję, bo tak naprawdę wziąłem ich z zaskoczenia. Nie było kalkulacji. Postawiłem kadrowiczów przed faktem dokonanym, ale jestem pewien, że wszyscy podzielają moje zdanie, z tym, że to we mnie to pękło i potrzebowałem się uzewnętrznić. Mam dosyć trwania w tej frustracji, nie chcę jeździć na starty, żeby podpisać listę obecności. Chcę robić najlepsze wyniki, a nawet jeśli nie uda się ich zrobić, to chciałbym mieć możliwość ich złapania. To wcale nie tak dużo...
– A jak na to zareagował związek?
– Nikt się nie odezwał. Żadnego telefonu. "Macie skrzypce, grajcie sobie". Nas to nie obchodzi. Zwykle nie wiemy co w związku się dzieje. Z prezesem po igrzyskach widziałem się raz. Mistrzostw Polski też nie mamy już od 2020 roku. I nawet tego nie uzasadniają.
– Jak tak dalej pójdzie będziesz ostatnim, dożywotnim mistrzem Polski.
– To jest coraz bardziej możliwe (śmiech – przyp. red.)
– Kadry jeszcze nie porzucasz, bo przed tobą mistrzostwa świata. Jedyną konkurencją, w której możecie o coś powalczyć jest sztafeta.
– Tylko gdzie jest ta walka? My zjeżdżamy swoje i czekamy na to, co zrobi reszta. To nie jest tak, że my nie chcemy się ścigać, czy nie umiemy się ścigać. Umiemy i chcemy, z tym, że nie mamy czym. Gdy docieramy na metę i wszystko pójdzie dobrze, to mamy siódme-ósme miejsce.
– Ostatnio w Pucharze Świata byliście nawet czwarci.
– Tak, bo trzy ekipy się... wypieprzyły. I nagle są nagłówki: "Polacy blisko podium Pucharu Świata". Mnie takie podium, nawet jakby było, po prostu nie cieszy. Ono nie jest zdobyte, ono jest szczęśliwie otrzymane. Czujesz różnicę?
– Czuję. Czyli szykujecie się na klasyczną walkę o ósemkę i stypendium?
– Trochę mnie już to stypendium nie obchodzi, ale chcę być fair wobec kolegów i koleżanek z kadry. Nie chcę ich z dnia na dzień zostawić przed mistrzostwami świata, powiedzieć "to ja spadam" i mieć gdzieś ich przyszłość. Czuję na sobie odpowiedzialność, wiem że mam wkład w całościowy wynik sztafety i chcę pomóc im zdobyć stypendium. Chciałbym żeby reszta, jeśli będzie chciała, dalej miała możliwość rywalizacji w saneczkarstwie.
– Myślisz, że reszta jeszcze będzie walczyła?
– Myślę, że tak. Że będą jeździć do igrzysk. A mi już nie zrobi różnicy, czy będę dwukrotnym, czy trzykrotnym olimpijczykiem, jeśli nie będę miał możliwości liczenia się w czołówce. Nie chcę już patrzeć, jak rywale odjeżdżają, gdy pod względem fizycznym mamy taką samą formę.
– A liczyłem, że coś na kolejnych igrzyskach wykombinujesz. W Pjongczangu była jazda bez gogli, w Pekinie z pogruchotaną nogą...
– Teraz w planach miałem medal (śmiech – przyp. red.). Choć może w ramach buntu pojadę bez sanek. Klatą do przodu, z rozłożonymi rękoma, żeby po prostu widzieli moją bezradność.
– A gdyby coś zaczęło się dziać ku dobremu, zmienisz zdanie? Po tym wszystkim co przeszedłeś. Jesteś fighterem jak mało kto.
– Czasem i w największych fighterach kończy się siła walki. Ze ścianą nie będę walczył, bo jej nie przepchnę. Ale jeżeli nasza sytuacja zmieniłaby się na tyle, że zobaczyłbym w tym potencjał, to nie wykluczam dalszej jazdy. Skoro o to teraz walczę i wiem, że tego brakuje to byłbym hipokrytą, gdybym nie spróbował.