| Siatkówka / Rozgrywki Ligowe
Jan Król to atakujący, który jako pierwszy polski siatkarz zagrał w... Indiach. Zawodnik ten w tym sezonie występował w Kochi Blue Spikers. W TVPSPORT.PL mówi o setach do 15 punktów, tańcach rodem z Bollywood i grze... z "super punktami".
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Jak często w ostatnim czasie tańczyłeś układy bollywoodzkie?
Jan Król: – Myślę, że codziennie (śmiech). Kiedy w Indiach słuchaliśmy muzyki jadąc na trening, zdarzały się podrygi w rytmie przebojów. Podczas rozgrzewki byłem DJ-em, założyłem playlistę na Spotify'u i każdy z zawodników mógł dorzucić coś od siebie. Pojawiło się na niej kilka ciekawych melodii, między innymi z filmu "Fighter", który teraz prawdopodobnie można obejrzeć nawet na polskim Netflixie. Jest popularny w Indiach; to taki indyjski "Top Gun".
– Czego szuka się w Indiach?
– Przygody i ciekawego doświadczenia. Myślę, że osobiście szukałem też realizacji w innej formie, Moją rolą w drużynie było nie tylko granie, zdobywanie punktów czy podążanie za taktyką, ale również wspieranie techniczne i taktyczne drużyny od środka. Miałem pokazać, jak wygląda nowoczesna siatkówka. To nie dziwi, bowiem szkolenie w Indiach nadal jest na poziomie europejskich lat 90. Dopiero przebijają się tam pomysły typu obecność trenera przygotowania fizycznego czy drugiego szkoleniowca. Mimo tego, że nasza hala była blaszakiem z prześwitami w dachu jako wentylacją, to pojawił się w niej teraflex czy maszyny do zagrywania. Widać, że jest tam chęć inwestycji w rozwój.
– Czy w momencie, w którym decydowałeś na ten kierunek byłeś już w jakimś stopniu przekonany, że siatkówka w wydaniu krajowym może w twoim życiu zejść na boczny tor? Słyszałam, że zająłeś się czymś innym, a konkretnie zostałeś agentem nieruchomości.
– Umówiłem się z drużyną z KPS-u Płock, która występuje w trzeciej lidze, że jej pomogę. Chciałem cały czas być przy siatkówce, w formie i być gotowym na ewentualność wyjazdu, o którym słyszałem już w lecie. Po cichu liczyłem na to, że zadzwoni Ivan. W końcu odebrałem od niego telefon.
– Ivan?
– Ivan Miljković, legenda światowej siatkówki, mój idol z dzieciństwa. Nie mogłem uwierzyć, kiedy zobaczyłem na WhatsApp, że Serb do mnie pisze.
– Zajął się indyjskim rynkiem?
– Nie jest typowym agentem, bardziej działaczem. Wspiera rozwój siatkówki w Indiach. Stara się pomagać, używając swojego doświadczenia, ale też i wykształcenia. Ma bardzo dużo fajnych pomysłów.
– Decyzja o wyjeździe do Indii od razu była dla ciebie klarowna?
– Od razu poczułem zapach curry (śmiech). A tak na poważnie, zdarzyło mi się być w Indiach podczas mistrzostw świata juniorów. Wtedy jednak byliśmy tylko w jednym mieście, zamknięci w systemie hotel/hala. Nie miałem więc możliwości zobaczenia tego kraju. Poza tym uwielbiam tamtejsze jedzenie i czas, kiedy jest ciepło. Nie musiałem się więc długo zastanawiać. Oferta była dla mnie atrakcyjna lokalizacyjnie, klimatycznie, jedzeniowo i finansowo. Wszystko się zgadzało. Maksymalnie miałem tam spędzić dwa i pół miesiąca, ostatecznie żyłem dwa miesiące w temperaturze nie schodzącej poniżej 26 stopni w nocy.
– Indie to chyba państwo sprzeczności – z jednej strony biedy, z drugiej wielkiego bogactwa. Taki też kraj poznałeś?
– Tak, spotkałem bardzo biednych ludzi, którzy mieszkają na ulicach, mijałem setki bezdomnych i zapchlonych zwierząt, widziałem bałagan, brud i śmieci na ulicach. Jednocześnie doświadczyłem jednak luksusu.
Właściciel Kochi Blue Spikers, czyli klubu, w którym grałem, to jeden z najbogatszych ludzi w regionie, ma dużą firmę finansową. Nasza drużyna stworzona była w dużej mierze z siatkarzy przyjezdnych. Mieszkaliśmy więc w hotelach, które stały na bardzo wysokim poziomie. Ostatnie tygodnie spędziliśmy w niesamowitym obiekcie. To był były pałac kolonii brytyjskiej, niegdyś własność gubernatora.
Kontrast był jednak duży. Wychodziło się z takiego hotelu i dosłownie dziesięć metrów od niego zaczynały się alejki ze street foodem, pełne ludzi, którzy jedli rękami z talerzy, które były ledwo zanurzone w wodzie i już korzystała z nich inna osoba. Było mnóstwo biednych zwierząt. Nawet w naszym zespole widać było różnice kastowe. Były one do tego stopnia widoczne, że niektórzy koledzy prosili mnie, bym sprowadził dla nich nakolanniki, bo w Indiach ich nie było.
– Co ci najbardziej zostanie w głowie, kiedy pomyślisz o Indiach?
– To, że bez względu na kastę, majętność i status społeczny każdy jest przyjaźnie nastawiony i uśmiechnięty – w pewien sposób szczęśliwy. To, że mieszkańcy Indii mają tyle tańców w ich filmach skądś się bierze. W ten sposób wyrażają radość. Którejś nocy koledzy z drużyny zaprosili mnie do swojego pokoju. Zrobili tam małą imprezkę. Wszedłem do pomieszczenia, a tam sześciu chłopa, muzyka na full i taniec. Wygibasy były szalone, w stylu "You Can Dance" (śmiech). W drużynie mieliśmy kilka bardzo barwnych postaci.
– Gdzie w tym wszystkim była siatkówka?
– Siatkówka jest jednym z powodów, przez który ci ludzie się uśmiechają. Nie jest najpopularniejszym sportem, wyprzedza ją między innymi krykiet, ale mimo to jest bardzo lubiana przez kibiców. Ci przychodzą nawet na klepiska, na których czasami się gra.
– Stąd prośba kolegów o nakolanniki.
– Dokładnie tak.
– Wspomniałaś o tym, że była u was maszyna do zagrywki, teraflex i blaszak, w którym graliście...
– Bez prysznica w szatni.
– A szatnia była?
– Nie, tylko toaleta. Znajdował się tam też pokój gospodarczy, z którego zabieraliśmy piłki, gumy i tak dalej. Kąpaliśmy się w hotelu.
– Gdybyś miał porównać poziom sportowy do polskiej ligi różnych szczebli, to gdzie odnalazłaby się liga indyjska?
– W lidze były dwa, trzy zespoły z dobrą motoryką, którą ujarzmiłaby technika i taktyka. Myślę, że mogłyby powalczyć z dołem tabeli w PlusLidze, a w I lidze rywalizować nawet i w czubie.
– Słyszałam, że zasady indyjskie również różniły się od ogólnej siatkówki.
– Spotkania rozgrywane były do trzech wygranych setów, ale te trwały tylko do piętnastu punktów z dwoma przewagi. Dwudziesty pierwszy punkt kończył partię w przypadku gry na przewagi. Są też "uatrakcyjnienia" spotkania, czyli "super punkt" i "super serwis". Zagrywka bezpośrednio w boisko, bez dotknięcia przeciwnika, jest liczona podwójnie. W tym przypadku na telebimach wyświetla się super serwis, syreny wyją i następuje celebracja zagrania. Przez to przyjmujący muszą walczyć o każdą piłkę chociażby po to, żeby ją dotknąć.
Do jedenastego punktu w każdym secie trener może wziąć "super punkt". Następna akcja jest liczona podwójnie, ale również dla przeciwnika. Jest więc to spore ryzyko.
– Sportowo było lżej niż w Polsce?
– Dużo lżej. Spotkania trwały maksymalnie półtorej godziny i trzeba było w nich być skoncentrowanym od pierwszej akcji. Jeśli przeciwnik "odszedłby" na trzy, cztery punkty, bardzo trudno byłoby go dogonić. Najlepiej więc popełniać jak najmniej błędów. Niestety mojej drużynie nie udało się tego zrealizować. Mimo wszystko potrafiliśmy jednak walczyć z każdą drużyną, nawet z mistrzami.
– Które miejsce zajęliście finalnie?
– Przedostatnie miejsce, czyli ósme na dziewięć drużyn.
– Jaki teraz masz plan? Wracasz do bycia agentem nieruchomości?
– Nad tym się jeszcze zastanawiam. Mam do rozegrania, mam nadzieję, dwa turnieje z drużyną KPS-u Płock. Obiecałem, że postaram się pomóc awansować zespołowi. To bardzo fajne miasto, w którym jest miejsce na siatkówkę.
Poza tym planuję rejsy. Zbliżają się wakacje, więc jestem na etapie rezerwacji jachtu – jednego na Mazurach, drugiego na morzu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Pojawiają się też sportowe propozycje. Gdzieś jestem bliżej, gdzieś jestem dalej...
– Nie mówisz "pas"?
– Nie. Sposób organizacji indyjskiej Prime Volleyball League, oświetlenie, speaker, kibice, atmosfera – to trochę rozbudziło mój apetyt. Jako jedyny klub w lidze mieliśmy oklejony autokar. Jadąc na pierwszy mecz mieliśmy obstawę dziesięciu tuk-tuków z flagami i masą kibiców, która tańczyła różne układy taneczne. To naprawdę robiło wrażenie.
Liczba ludzi, która przychodziła na nasze mecze, była niesamowita. Tańczyli, śpiewali, cieszyli się niezależnie od wszystkiego. Mimo przegrania meczu wciąż byli uśmiechnięci. Widać, że liga jest dobrze zorganizowana, dba o same widowiska i ich odpowiednią prezentację w mediach społecznościowych.
– Czy chciałbyś wrócić do Indii?
– Oczywiście, że chciałbym tam wrócić. Mówiłem o tym prezesowi klubu. To naprawdę ciekawe miejsce do grania, a liga jest krótka, co też jest dużym plusem. Trzeba przygotować się na półtora miesiąca intensywnego grania. Było tam ciepło, miałem świetne jedzenie. To ostatnie było bardzo mocnym argumentem (śmiech).