5 kwietnia Mateusz Bieniek kończy 30 lat. Etatowy środkowy reprezentacji Polski w długim wywiadzie w TVPSPORT.PL mówi o piłkarskich i bokserskich początkach, zdradza, że do siatkówki trafił dzięki... "podkablowaniu" i wyjaśnia, jak ważny jest dla niego medal w Paryżu.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Jak się czujesz jako trzydziestolatek?
Mateusz Bieniek: – Czuję to fizyczne, ciało na pewno nie jest w takim stanie jak dziesięć lat temu, ale nie ma dramatu. Wiem jednak, że zebrałem dość duże doświadczenie. Minęło aż dziewięć lat od mojego debiutu w kadrze. To wtedy moja rozpoznawalność z dnia na dzień, czy właściwie z godziny na godzinę, wzrosła. Pamiętam, że po pierwszym meczu z Rosją zainteresowanie było ogromne. Pamiętam też pierwsze rozmowy z trenerem Antigą po tym meczu. Zakazał mi wchodzenia w social media, czytania wywiadów... Tak, to był przełomowy moment. Czas leci szybko. Przekraczam trzydziestkę, niepojęte.
– Coś konkretnie masz na myśli w kontekście wspomnianej fizyczności? Kolana bolą?
– Tak naprawdę boli wszystko (śmiech). Kiedy jest się już w tak poważnym wieku jak mój, trzeba uważać na ciało, więcej czasu poświęcać na regenerację, wysypiać się... Gdy byłem młodszy, zarwałem nockę grając na komputerze i nie było to dla mnie problemem. Jeśli dziś bym to zrobił, dochodziłbym do siebie dwa dni. Staram się więc mądrze prowadzić i dbać o ciało. Chcę, żeby urazów było jak najmniej. Niestety, przytrafiają się one czasami niezależnie od nas. Siatkówka to trudny sport, tym bardziej gdy gra się w reprezentacji i prawie w ogóle nie ma przerwy.
– Mówisz o zdrowiu w kontekście większej dojrzałości, ale patrząc na twoją ekwilibrystykę, jeśli chodzi o wystawienie nogą w ostatnim meczu, to można pomyśleć, że wiele z młodych, piłkarskich lat ci zostało.
– (śmiech) Pewnie tak.
– Ile razy to trenowałeś?
– Na treningach nie trenujemy wystawy nogą, więc na pewno było to po części przypadkowe (śmiech). To jednak prawda, że za młodu trenowałem piłkę nożną. Poza tym przed każdym meczem gramy też w "dziadka", więc noga była grzana (śmiech). A na poważnie, było w tym zgraniu wiele szczęścia. Fajnie, że akurat mnie się taka akcja przytrafiła. Nie pamiętam, żebym kiedyś zaliczył taką wystawę – i to jeszcze zakończoną punktem.
– Myślałeś kiedyś o tym, co by było, gdybyś został w Pogoni Blachownia?
– Szczerze mówiąc raczej nie. Od lat jestem związany z siatkówką i cieszę się, że wybrałem tę drogę.
– Czytałam jednak, że zostałeś siatkarzem, ponieważ nauczyciel wychowania fizycznego cię nieco "zaszantażował", skarżąc twoim rodzicom, że masz idealne warunki, a nie chcesz reprezentować szkoły w turniejach siatkarskich.
– Dokładnie, podkablował mnie i jeszcze zagroził, że wyśle pismo, że nie chcę reprezentować szkoły w zawodach sportowych (śmiech). Po takiej "groźbie" nie pozostało mi nic innego jak się ugiąć i pojechać na ten turniej. Co ciekawe, na początku siatkówka zupełnie mnie nie jarała i spodobała mi się dopiero po wspomnianych zawodach.
– Byłeś w tym sporcie w stanie pozbyć się swojej energii? W młodszych latach uprawiałeś boks i ponoć byłeś dość ofensywny i agresywny.
– Nie jestem agresywnym typem, ale wiem skąd to pytanie – powstało na bazie trochę pozmienianego wywiadu z wcześniejszych lat. Kiedyś powiedziałem jedno zdanie i od tego momentu bardzo często pytają mnie o nie dziennikarze. Jestem bardzo spokojnym człowiekiem. Raczej trudno mnie sprowokować, aczkolwiek zdarzają się sytuacje, gdy się zagrzeję. W zawodowym sporcie każdy chce wygrać i trudno jest utrzymać nerwy na wodzy. Niekiedy dochodzi przez to do małych konfliktów czy sprzeczek pod siatką.
– Kiedy poczułeś się najbardziej sprowokowany?
– Miałem kilka takich sytuacji, ale najbardziej chyba podczas Ligi Światowej w 2016 roku w meczu z Francją. To wtedy we znaki dał mi się Nicolas Le Goff. W tym starciu nie szło nam wybitnie, nie mogłem go zablokować. On za to cały czas prowokacyjnie na mnie spoglądał... Kiedy skończyłem atak, to ja zacząłem się na niego tak samo patrzeć. Ostatecznie wygraliśmy ten mecz, więc jego prowokacje pobudziły mnie do lepszej gry i energii na boisku.
– Co o siatkówce i podejściu do niej mówi ci twój tata, który grał i jednocześnie pracował w hucie?
– W Blachowni funkcjonowała drużyna na poziomie drugo lub trzecioligowym. Jej zawodnicy trenowali, ale również pracowali, po kilka godzin dziennie. Głównie koncentrowano ich uwagę na treningach. Tata bardzo namawiał mnie na siatkówkę. Na pierwszy trening do klubu w Częstochowie zawiózł mnie właśnie on. Wtedy wszystko zaczęło na dobre. Trenowałem cztery razy w tygodniu i stało się to naprawdę ważną częścią mojego życia. Tata pilnował też, by to wszystko pogodzić z nauką i nie dawać nikomu argumentów, że przez treningi opuściłem się w lekcjach.
– Dziś daje ci rady?
– Nie, raczej już nie. Zawsze powie swoje zdanie, ale jednocześnie wie, że siatkówka zmieniła się przez ostatnie lata. On grał kiedy jeszcze blokowało się zagrywkę. Rozmawiamy więc bardziej ogólnikowo.
– Które wydarzenie najbardziej zmieniło twoje trzydzieści lat życia?
– Powołanie do kadry. Grałem wtedy w mało popularnej drużynie... To było miejsce, w którym młodzi mieli dostawać szanse i ogrywać się w najwyższej klasie rozgrywkowej. Nie zarabialiśmy dużych pieniędzy; graliśmy z myślą, by w krótkiej perspektywie wybić się do lepszego klubu. To z Kielc pojechałem pierwszy raz na reprezentację i poznałem wszystkich topowych siatkarzy w Polsce. To był dla mnie duży szok i to pod każdym względem – spotkania tych ludzi, trenowania z nimi, tego, co oznacza prawdziwe zainteresowanie siatkówką.
Pierwszy mecz w kadrze grałem w Ergo Arenie. Przyszło na niego jedenaście tysięcy ludzi. Wcześniej maksymalną publiką było dla mnie starcie z PGE Skrą Bełchatów. Przeskok był ogromny, bo w hali było wtedy trzy tysiące ludzi.
– Kiedy po raz pierwszy poczułeś się znany?
– Zaraz po debiucie w kadrze. Zaczęto mnie zaczepiać na ulicach po autograf, zdjęcie. To wcześniej raczej się nie zdarzało, a jeśli już miało miejsce, to były to jednorazowe sytuacje.
– Twoja żona była twoją fanką, czy nie wiedziała, że jesteś siatkarzem?
– Nie, myślę, że fanką na pewno nie była. Poznaliśmy się jeszcze przed debiutem w kadrze, więc byłem dla niej tylko nieznanym zawodnikiem lokalnej drużyny.
– Trudno było ją przekonać do zmiany trybu życia na "siatkarski"?
– Przeprowadzka do Kędzierzyna-Koźla, bo wtedy dopiero zaczęliśmy razem mieszkać, była sporym poświęceniem z jej strony. Musiała zostawić wszystko za sobą i pojechać z chłopakiem do miasta, które metropolią nie jest. To było spore wyzwanie.
– Co dała ci stabilizacja na tym polu w życiu siatkarskim?
– Poczucie bezpieczeństwa. Wracam do domu i zawsze ktoś na mnie czeka. To był dla mnie kolejny krok w dorosłość. Poczułem, że w jakimś stopniu odpowiadam za tę drugą osobę. To była dobra lekcja odpowiedzialności.
– Miałeś czas, żeby się wyszaleć?
– Nie miałem.
– Z drugiej strony trudno mi wyobrazić sobie ciebie szalejącego.
– (śmiech) W szkole średniej czy na studiach zdarzały się imprezy co weekend, ale uwierz mi – nie przesadzałem.
– Co było najbardziej szaloną rzeczą, którą zrobiłeś w życiu?
– Zarywałem nocki gdzieś na imprezach. Teraz byłoby to zbyt trudne dla mojego ciała. Poza tym obecnie gramy tak często, że jak już trafi się doba wolnego, szkoda mi ją tracić na umieranie kolejnego dnia.
– Co innego robisz dla siebie?
– Trudno powiedzieć. Kiedy dostaję dzień wolnego chcę się zregenerować, posiedzieć w domu. Trudno mi się zmotywować, by gdzieś wyjść, ale jak już to robię, to zjem na mieście coś dobrego. Zdarza mi się to jednak dość rzadko.
– Jak wyglądałby idealny dzień w takim razie?
– Pewnie bym trochę pograł na PS (śmiech)... Poszedłbym też na spacer do lasu z psem na godzinę.
– Który trener najwięcej zmienił w twoim życiu?
– Jednego nie wymienię, ponieważ starałem się od każdego, z którym pracowałem, coś wziąć. Pierwszym szkoleniowcem w PlusLidze był Dariusz Daszkiewicz. To on dał mi szansę i sprawił, że przeskok po szkole stał się możliwy. Mogłem rywalizować z najlepszymi. Później pojawił się Stephane Antiga, który otworzył mi drzwi do reprezentacji. Miałem spore szczęście, ponieważ żadnego szkoleniowca nie wspominam źle.
– A jak dziś patrzysz na epizod w Cucine Lube Civitanova? Nie plujesz sobie w brodę, że może warto było zostać w ZAKSIE Kędzierzyn-Koźle, która niedługo później zaczęła wygrywać w Europie?
– Nie wiem, czy ZAKSA mnie wtedy chciała. Doszło do mnie, że władze nie miały na mnie budżetu. Z drugiej strony chciałem spróbować czegoś nowego. Miałem oferty z Polski, ale pojawiła się mocna z Italii, więc ją wybrałem.
Jedyne, czego dziś żałuję, to to, że przytrafiła mi się tam kontuzja. Nieco ją maskowałem, grając na lekach przeciwbólowych. Dziś bym tego nie zrobił, ponieważ ostatecznie skończyło się to zabiegiem. Zobaczyłem jednak coś nowego, miałem szansę być w zespole z wielkimi "kozakami". Nie było też powodem do wstydu przegrać rywalizację z Simonem. Mało jest zawodników, którzy posadziliby go na ławkę.
– Jak z perspektywy czasu patrzysz na porażkę na igrzyskach olimpijskich w Tokio?
– To bolało przez jakiś czas, ale już wyrzuciłem to z pamięci i przetrawiłem w sobie. W porównaniu do Rio, uważam, że igrzyska w Tokio były dwa razy lepsze – zarówno pod względem organizacji, jak i sportowym. Zabrakło nam jednak czegoś. To bolało.
– Jak to przeżyłeś?
– Po igrzyskach dostaliśmy chyba tydzień wolnego. Pamiętam, że wtedy cały czas do tego wracałem. Całe szczęście jednocześnie odbywały się moje przygotowania do ślubu, więc włączył mi się tryb zadaniowca. Wszystko inne zeszło na dalszy plan. Miałem głowę zajętą czymś inny i wyszło mi to na dobre.
– Rozmawiałeś wtedy z kolegami z kadry czy każdy musiał się od siebie odseparować i przeżyć to indywidualnie?
– Nawet nie pamiętam. Wydaje mi się, że jakiś kontakt był, ale na pewno intensywny.
– Co trzeba teraz zrobić, byś trzydziesty rok życia świętował posiadając medal olimpijski?
– Najpierw trzeba załapać się do kadry (śmiech).
– Dobra, dobra.
– To nie będzie łatwe zadanie! Chętnych jest wielu. Przede wszystkich chciałbym, żebyśmy wszyscy byli zdrowi. Jestem spokojny o to, że jak zdrowie dopisze, to dobrze się przygotujemy i zrobimy swoją robotę. Nie będzie to łatwe, ale mamy już tak ograny i doświadczony zespół, że do Paryża chcemy pojechać po medal. Wszyscy o tym marzą.
– To będzie spełnienie twojego największego życiowego marzenia, czy masz inne?
– Jeśli chodzi o sportowe marzenia, to medal olimpijski byłby super trofeum, na pewno najcenniejszym jakie bym zdobył. Głęboko wierzę, że to się wydarzy.
0 - 3
USA
1 - 3
USA
0 - 3
Niemcy
2 - 3
Słowenia
3 - 0
Egipt
3 - 1
Argentyna