| Piłka nożna / Betclic 1 Liga
Po blisko dziewięciu latach Kazimierz Moskal znów jest trenerem Wisły Kraków. W przeszłości był piłkarzem Białej Gwiazdy, asystentem, trenerem tymczasowym i dwukrotnie szkoleniowcem numer jeden. Przeżywał z tym klubem cuda jako piłkarz i trener, a teraz cudów nikt nie wymaga. Klub potrzebuje normalności i stabilizacji. – A najbardziej brakuje nam czasu – mówi Moskal w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Mateusz Miga, TVPSPORT.PL: – Co się zmieniło na pierwszy rzut oka w klubie przez te dziewięć lat, gdy nie było pana w Wiśle?
Kazimierz Moskal: – Przede wszystkim dziś Wisła gra w pierwszej lidze. To jest najważniejsze. W klubie zmieniły się nieco pomieszczenia, a wszyscy jesteśmy starsi o dziewięć lat. Ale najważniejsza różnica to poziom rozgrywkowy.
– Klub powitał pana hitem Zbigniewa Wodeckiego, "Lubię wracać tam, gdzie byłem już". Ile razy słuchał pan tę piosenkę w ostatnich dniach?
– Nie odpowiem na to pytanie.
– Trudno policzyć, tak?
– Było to miłe. Nie wiem, kto to wymyślił, ale tekst tej piosenki doskonale wpisuje się w moje odczucia. Wiadomo, czym jest dla mnie Wisła. Nigdy tego nie ukrywałem, obojętnie w jakim klubie byłem. A do tego dochodzi mój charakter. Nie lubię zmieniać miejsc na obce. To w zawodzie trenera jest dla mnie chyba najtrudniejsze. A tu, do Wisły wracam z dużym sentymentem i z mocnym biciem serca. I to nie jest tak, że wracam i te odczucia są takie same, bo to miejsce, choć to samo, ciągle się zmienia. Jak to się mówi, nigdy dwa razy do tej samej rzeki się nie wchodzi. I tak się czuję. To niby jest to samo miejsce, ten sam klub, który znam od dzieciństwa. Ale jednak jest jakiś taki dreszczyk, takie podniecenie, że jest to coś znowu troszkę innego.
– Czyli wejście do klubu będzie ułatwione ze względu na znajomość jego specyfiki. A potem to już normalna praca, jak w każdym innym klubie.
– Tak to wygląda. Jeśli chodzi o zawodników ty chyba tylko Alan Uryga był w Wiśle, gdy tu byłem ostatni raz. To w zasadzie jest zupełnie inny zespół.
– Ma pan jeszcze Mariusza Jopa, ale już w sztabie szkoleniowym.
– Mocno liczę na jego wsparcie. Jesienią prowadził drużynę w trzech meczach i zespół wyglądał bardzo dobrze. Ale ja bardziej liczę na jego doświadczenie jako obrońcy i człowieka, który ma wiele do powiedzenia, a ja jestem jak najbardziej otwarty na pewne sugestie. To czy je wykorzystam to inna sprawa, ale nie mam zamiaru też na siłę niczego narzucać, jeśli inni nie będą do tego przekonani.
– Wraz z Albertem Rude odszedł jego najbliższy asystent. Będziecie chcieli uzupełnić tę lukę?
– Chciałbym to zrobić i mam już pewien pomysł.
– Chciałbym wrócić do przeszłości. Pamiętam pańskie zwolnienie w 2015 roku, po przegranych derbach z Cracovią. Mocno zabolała pana wtedy decyzja Bogusława Cupiała.
– Na pewno było to dla mnie ciężkie. Po tych latach nie pamiętam już, co tak naprawdę czułem, ale generalnie w takich sytuacjach trudno jest się pogodzić z tym, co się stało. Przegraliśmy te derby, ale z tego co pamiętam, mieliśmy sporo okazji, by spotkanie zakończyło się innym wynikiem. Wiadomo, że w meczach derbowych wynik jest najważniejszy. Na drugi dzień nie odbierałem telefonu, bo...
– Odebrał pan, ale usłyszałem: ″Sorry, nie dziś″.
– Generalnie nie chcę w takich sytuacjach rozmawiać. Nie jestem człowiekiem, który będzie wylewał swoje żale o to, że ktoś podjął pewną decyzję. Muszę to przetrawić, przeżyć i nie jestem w takiej chwili w stanie zrzucić tego z siebie, jakby się nic nie stało. Nie jest mi też łatwo, by zaraz potem iść do innego klubu od razu i zacząć normalną pracę.
– To była już końcówka pana Cupiała w Wiśle, rok 2015. Potem z Wisłą działo się bardzo wiele rzeczy. Sprzedaże, niedoszłe przejęcia klubu. Pan to obserwował już wówczas z dystansu, ale podejrzewam, że jako wiślak mocno też te sprawy przeżywał. I podejrzewam, że angażował się też w pomoc klubowi. Jak to wyglądało?
– Oczywiście, że przeżywałem te historie. Stanowią materiał na niezły scenariusz filmowy. W pierwszej wersji ja też dałem się nabrać, że oto pojawił się inwestor, który rzeczywiście przejmie klub i będzie szło ku lepszemu. A finalnie jeden inwestor okazał się gorszy od drugiego. Jeszcze ta historia z ludźmi, którzy pracowali przecież wcześniej dla tego klubu, a na koniec doprowadzili go do takiego stanu... Cały czas to śledziłem i nie było łatwo. A co do drugiej części pytania, to nie chcę się wypowiadać.
– Był pan wtedy m.in. w ŁKS, gdzie dwukrotnie pokazał, jak awansować do Ekstraklasy i pewnie m.in. dlatego jest dziś tutaj. Po awansie dwukrotnie tracił pan pracę. Za drugim razem nawet znacznie wcześniej niż za pierwszym, już po 11 kolejce. To też musiało być bolesne.
– No tak, bo wydawało mi się, że skoro przyszedłem drugi raz… Za pierwszym razem w 2019 zrobiliśmy awans. Z drużyną bez znanych nazwisk. W Ekstraklasie nie szło nam najlepiej, ale prezes uspokajał, że zostanę w klubie nawet jeśli spadniemy. Wówczas moje zwolnienie nie wynikało ze słabej gry czy z tego, że byliśmy na ostatnim miejscu. Było efektem różnicy zdań między mną a dyrektorem sportowym, rozbijało się m.in. o brak spójnej wizji. Wspólnie z prezesem uznaliśmy wówczas, że odejdę z klubu.
– Potem pan Salski wrócił z propozycją i dwuletnim planem. W pierwszym roku mieliśmy starać się ograniczyć wydatki, uszczuplić kadrę i budować zespół od nowa. Po awansie miałem więc nadzieję, że otrzymam więcej zaufania. Ale uznano inaczej. Próbowano za wszelką cenę zrobić coś, żeby uniknąć spadku.
– Jak widać nie wszyscy się na błędach uczą. Co pan robił podczas ostatniego okresu bezrobocia? Blisko rok nie było pana w zawodzie.
– Tak, to był długi okres. Przez pierwszy miesiąc dochodziłem do siebie, musiałem to przetrawić i ochłonąć. Drugi miesiąc odpoczywałem, w sensie psychicznym i fizycznym. Prace domowe, czas spędzony z rodziną itd. Śledziłem rozgrywki Ekstraklasy, 1 ligi, turnieje tenisowe, chętnie oglądałem Igę Świątek. A potem zacząłem tęsknić za pracą. Szczególnie zimą, gdy wokół domu nie ma za wiele pracy. Starałem się wykorzystać ten czas na poszerzenie spojrzenia na piłkę. Zastanawiałem się, dlaczego z ŁKS nie udało nam się w Ekstraklasie. Po awansie rozpadł nam się środek pola i musieliśmy szukać innych rozwiązań. W pierwszych kolejkach próbowaliśmy jeszcze grać jak w 1. lidze, ale widzieliśmy, że to nie funkcjonuje tak, jak byśmy chcieli. I musieliśmy dopasowywać to do posiadanych zawodników. Pozostając bez pracy myślałem więc, jak pewne rzeczy udoskonalić.
– Chciałbym rozstrzygnąć jedną rzecz. Mówi pan, że w zimie już się zaczął nudzić. Czy pojawił się wówczas telefon od Jarosława Królewskiego?
– Nie było formalnej propozycji.
– No to wszystko jasne. To przejdźmy w takim razie do rzeczywistości, którą pan zastał w Wiśle. Chyba nie jest różowa, bo pod kontraktem jest teraz kilkunastu w miarę doświadczonych piłkarzy. Kołdra jest mocno za krótka. Tym bardziej, że czeka was bardzo intensywny start sezonu.
– Najbardziej martwi mnie brak czasu właśnie, bo to jest coś, na co nie mamy wpływu zupełnie.
– Już 11 lipca pierwszy mecz.
– Tak, a zespół musi być przygotowany. Treningi zaczynamy 17 czerwca, a kontrakty kończą się 30 i to powoduje pewne komplikacje. Bardzo chciałby, żeby do wznowienia treningów pojawili się ludzie nowi, którzy wzmocnią ten zespół, bo na pewno o tym myślimy. Nie chcemy iść w ilość, a w jakość. Na tą chwilę, gdyby przyszło dwóch piłkarzy, o których rozmawialiśmy, to ja już byłbym bardzo zadowolony.
– No ale to dwóch chyba nie wystarczy…
– Ja mówię tylko o początku okresu przygotowawczego. Czasu zostało już bardzo mało. Nie da się w tak krótkim okresie zakontraktować czterech czy pięciu zawodników.
– Chciałby pan mieć przy sobie w klubie dyrektora sportowego? Czy ten model obecnie wypracowywany przez Wisłę, czyli bez dyrektora, ale za to z mocnym użyciem nowych technologii w kwestii wyszukiwania nowych zawodników panu odpowiada?
– Nie mam absolutnie ciśnienia na to, żeby był dyrektor sportowy. Natomiast chciałbym, żeby decyzje w kwestii transferów zapadały w dobrze zorganizowanej grupie. Nie chciałbym, żeby jedna osoba miała możliwość zablokowania albo sprowadzenia jakiegoś zawodnika. Niech to odbywa się w formie np. głosowania. Mogę osobiście analizować też pewne kandydatury, ale ktoś musi na sam początek nam je podrzucić. Na to ja i moi asystenci nie będziemy mieli czasu. Generalnie taki system wydaje mi się OK. Jeśli mamy ustalone profile na poszczególne pozycje, to niech ten system przefiltruje kandydatów, a później sprawy nabiorą swojego toku. Jeśli dany piłkarz będzie zainteresowany, wtedy możemy my, jako trenerzy dostać materiał do analizy. A czy te propozycje będzie składać dyrektor czy szef skautów to już nie ma większego znaczenia.
– No właśnie, a propos skautów, to Paweł Brożek być może w końcu będzie mógł się wykazać nosem, bo za Kiko Ramireza jego praca była mocno niedoceniona. Teraz rola działu skautingu powinna wzrosnąć.
– Mam taką nadzieję, no Paweł przecież doskonale zna piłkę i ma wysokie wymagania. Myślę, że to będzie dobre sito.
– Całkiem sporo zawodników z Wisły już odeszło. Kogoś by zatrzymał pan z tej grupy?
– Kiedy byłem w ŁKS-ie w pewnym momencie zapytano mnie o Davida Juncę. Powiedziałem, że chciałbym takiego zawodnika. Natomiast teraz musimy mieć zawodników, którzy będą dostępni pod względem zdrowotnym. Nie wiem, dlaczego Junca ostatnio opuścił aż tyle meczów. W ŁKS miałem jednego Hiszpana, który podobno na treningach był fantastyczny, ale w meczu nie dawał nic. No to po co trzymać na ławce chłopaka z zagranicy, któremu trzeba płacić kontrakt, a on nie daje nic drużynie?
– Uważa pan, że te proporcje w Wiśle w poprzednim sezonie zostały zachwiane? Że za dużo przedstawicieli jednej nacji?
– Chciałbym, żeby było więcej Polaków w składzie niż obcokrajowców. Jest coś takiego, że jak jest za dużo obcokrajowców z jednego kraju, no to może rzeczywiście jest to niezbyt korzystne. Trudno konkretnie stwierdzić, bo wszystko zależy od tego, jak oni funkcjonują nie tylko na boisku, ale i w szatni. Nie wiem, co się działo w tej szatni. A żeby zespół funkcjonował, to po pierwsze musi być szatnia w porządku. Jeśli tam dzieje się coś niedobrego, to na boisku też nie ma co liczyć, że będzie fajnie.
– Odszedł też Szymon Sobczak, który dał tej drużynie sporo, chociażby w drodze pucharowej. Prezes Królewski powiedział, że zdecydowały tylko względy sportowe. Zna pan Sobczaka z Sosnowca. Pod tą decyzją też by pan się podpisał? Czy chciałby mieć go w zespole?
– To nie jest typ napastnika, który mi odpowiada. Znam Szymona, wiem jakie ma zalety i wady. Gdy odchodziłem z Sosnowca, to mówiłem mu, o czym powinien pamiętać... No i tyle.
– Jarosław Królewski i Bogusław Cupiał. Da się ich jakoś porównać?
– Trudno o takie porównanie, bo w zasadzie obu nie znam zbyt dobrze. Z panem Cupiałem widziałem się może 4-5 razy. Z panem Królewskim podobnie, ale myślę, że to się wkrótce zmieni i zapewne będziemy znacznie bliżej niż z panem Cupiałem.
– Pewnie z panem Cupiałem się pan widział 4 czy 5 razy, z czego 3 razy to były zwolnienia.
– Niekoniecznie, bo pan Cupiał przy zwolnieniach nie brał udziału. Byłem przy rozmowach na temat przejęcia zespołu po Maaskancie. Jeszcze jako piłkarz gościłem u pana Cupiała z okazji urodzin. Był też taki jubileuszowy mecz z Termalicą i wtedy również mieliśmy okazję, by się zobaczyć.
– Mówi pan, że to pańska trzecia praca w roli trenera Wisły. Rozumiem, że tymczasowych kadencji pan nie rozpatruje.
– Rozpatruje te momenty, gdy faktycznie zaproponowano mi pracę. A nie wtedy, gdy kończyłem sezon po Adamie Nawałce czy Danie Petrescu. Po Maaskancie przejąłem, skończyła się runda i miała zapaść decyzja. No i zaproponowali mi dalszą pracę. W 2015 też zwrócono się do mnie, gdy byłem już poza klubem. To było drugie wejście. A te wcześniejsze? Byłem asystentem, więc potem obejmowałem zespół, bo w pewien sposób czułem się za niego odpowiedzialny. A trudno od razu znaleźć trenera, który przyjdzie i to weźmie.
– Trochę cudów pan z Wisłą przeżył, bo była Saragossa, był Iraklis, było Twente. Kiedyś zapytałem pana o to i w odpowiedzi usłyszałem, że na cuda to trzeba zapracować. Co by pan chciał w tym sezonie uzyskać?
– Nie składamy żadnych deklaracji, o czym mówił prezes Królewski, ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, w jakim klubie jesteśmy. Tu od presji uciec się nie da. Będziemy chcieli grać fajną piłkę. To zawsze jest moje marzenie. Rozumiem oczywiście, że na końcu jest wynik, ale ważne też, by sprawiedliwe oceniać pracę. Bo można grać dobrze, mieć przewagę, a na koniec i tak przegrać. To jest piłka i tak się zdarza. Chciałbym, żeby ludzie przychodzili na ten stadion z dużą chęcią, abyśmy rozgrywali tutaj naprawdę bardzo ciekawe mecze.
– Królewski mówi, że celem na ten sezon jest rozwój drużyny sportowej. Ja to w pełni rozumiem i popieram. Ale równocześnie odbieram jako lekki blef lub próbę ściągnięcia presji z zespołu i trenera.
– Wszyscy chcą słyszeć, że idziemy po awans i uważają, że tak powinniśmy mówić. A przecież jak się przystępuje do rozgrywek, to każdy chce zająć jak najwyższe miejsce. Nie można jednak patrzeć od razu na metę. Po drodze są bowiem 34 przeszkody, które trzeba pokonać. A na tej drodze będą stawać ludzie, którzy też o coś grają. Stanisław Czerczesow powiedział kiedyś: "Po drugiej stronie są zdrowi ludzie z dwiema nogami, najlepsi w danym klubie". Niech każdy kolejny mecz w lidze będzie traktowany jak mecze w Pucharze Polski w poprzednich rozgrywkach. To wtedy wszyscy będą zadowoleni.